Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [92]  PRZYJAC. [131]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
BULEE
Pamiętnik internetowy
BULEE (w końcu!) maratończyk

Dariusz Lulewicz
Urodzony: 1979-01-24
Miejsce zamieszkania: Gdańsk
370 / 466


2016-04-22

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
III Orlen Warsaw Marathon, czyli wpis... po roku, czyli trzeba się cieszyć wynikiem (czytano: 524 razy)

 

Ostatnie trochę dziwne i zastanawiające treningi i moje niezbyt optymistyczne nastawienie przed niedzielnym startem w Orlen Warsaw Maraton sprawiły, że postanowiłem przypomnieć sobie, jak to było rok temu w stolicy – tym bardziej, że coś mi tak kołatało w głowie, że tam również przed startem miałem podobne nastawienie co teraz. Wchodzę więc na swego bloga, szukam, szukam, nadal szukam i... nic. Nie ma wpisu o zeszłorocznym maratonie! Ale przecież wiem, że go pisałem, że relację na pewno stworzyłem. Lekko zdezorientowany zacząłem przeszukiwać głębokie zasoby swego laptopa, a dokładniej liczne pliki tekstowe. I jest sukces – miałem rację, wpis jest, w całości gotowy, nie potrzeba nawet go poprawiać, po prostu zapomniałem go umieścić na blogu. Czynię więc to teraz – mimo iż od wydarzeń minął niemal rok. Z jednej strony fajnie sobie przypomnieć udział w starcie, z drugiej jednak strony wpis… nie nastraja mnie on optymistycznie, bo czytając go przeżywam lekkie deja vu. Co prawda nie było w tym roku męczącej przeprowadzki, ale sporo sił i nerwów potraciłem na wykończeniówki w domu, za które zabrałem się na kilkanaście dni przed startem, a które zakończyłem dosłownie trzy dni temu. Bywały dni, że byłem wykończony, miałem problemy ze snem, przez co bywałem niewyspany, a czasem tak wkręciłem się w robotę, że nie miałem czasu porządnie zjeść (przez 3 tygodnie schudłem około 5kg!), nadźwigałem się też sporo, a denerwowałem – gdy praca nie szła – niewiele mniej. W dodatku narzekałem trochę na problemy zdrowotne – tradycyjnie już ze ścięgnem Achillesa, do tego doszedł jeszcze ból w kostkach i dyskomfort w pięcie. No masakra jakaś. Tak więc na pewno na start w niedzielę nie jestem w stu procentach przygotowany – a przynajmniej nie tak, jakby tego chciał, nie tak dobrze, jak bywałem przygotowany do swych najlepszych maratonów. I to nie jest żadna zasłona dymna, ściema, czy próba wytłumaczenia się z prawdopodobnego niepowodzenia. Po prostu mówię jak jest. Rok temu przeczucia mnie nie omyliły. Teraz wszystko wokół mi też mówi, że na pewno będzie ciężko, choć oczywiście dobrze byłoby, gdybym się jednak mylił. Czy tak rzeczywiście będzie – odpowiedź poznam w niedzielę.


26 kwietnia 2015
III ORLEN Warsaw Marathon

Już kilkanaście dni przed startem miałem przeczucie, że nie będzie to łatwy bieg, a przynajmniej nie tak łatwy jak ten z zeszłego roku, gdzie wykręciłem czas o wiele lepszy niż się spodziewałem (3:36:39). Byłem zmęczony zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Kilka ostatnich tygodni przed startem to były przede wszystkim nerwy związane z kupnem mieszkania, a w związku z tym nieprzespane noce (wyspałem się porządnie dopiero po podpisaniu umowy końcowej). A najbardziej we znaki dało się szykowanie się do przeprowadzki, czyli pakowanie dobytku w kartony, które to miało miejsce kilka dni przed startem. Trochę to sił mnie kosztowało – bo oberwało się mięśniom i stawom, kręgosłupowi przede wszystkim – i myślę, że miało swoje znaczenie. No i… wywiad do "Newsweeka". Tak to nie pomyłka – to ten tygodnik, który można kupić w kioskach ;). Zaczęło się od tego, że poszukiwano... rozpoznawalnego biegacza z Gdańska, mającego ciekawą historię do opowiedzenia. I padło na mnie – wyszło więc na to, że spełniam obydwa te warunki ;). Początkowo miałem się spotkać z dziennikarzem w Gdańsku, ale jak w rozmowie telefonicznej okazało się, że razem będziemy akurat w tym czasie w Warszawie – to spotkaliśmy się w stolicy. Byłem przekonany, że w wywiadzie powiem kilka słów i będzie po wszystkim. Trwało to jednak w sumie ponad dwie godziny. I nie sam wywiad, a robienie zdjęć. Sam wywiad trwał jakieś pół godziny, zaś sesja zdjęciowa jakieś cztery razy dłużej. Czemu? Bo jedno ujęcie powtarzane było... kilkanaście razy. Od teraz się nie dziwię, gdy w programach o modzie zrobienie jednego idealnego zdjęcia trwa tyle czasu. To była fajna i niezapomniana przygoda i na pewno tego nie zapomnę, ale wymęczyło mnie to ogromnie i sądzę, że to miało znaczący wpływ na moje samopoczucie dzień później w maratonie. Do domu przybyłem dopiero o 23, więc o godzinie, gdzie dawno powinienem już spać. Rano wstałem w pierwszej kolejności niedospany, a przede wszystkim – ale to u mnie jest już normą – strasznie zestresowany. Mimo iż mam już za sobą przebiegnięte kilkanaście maratonów, to każdy przeżywam tak samo – denerwuję się startem niesamowicie. Każdy maraton jest inny, każdy rządzi się swoimi prawami i nieważne, jak dobrze jesteś przygotowany, może cię – mile bądź niemile – zaskoczyć. Co prawda, do tej pory raczej zaskakiwałem sam siebie na plus, ale w końcu ta tendencja mogła się zmienić. Jak się potem, okazało – miałem swego rodzaju rację.
Zamierzenia przed startem? Niezmienne od kilku maratonów. Minimum to obowiązkowe zmieszczenie się 4 godzinach, ale z zamiarem urwania jak najwięcej minut. Rok temu w Orlenie nabiegałem 3:36 – co było dla mnie wielką i zaskakującą niespodzianką – ale nie sądziłem, żeby podobny scenariusz wydarzył się teraz. Powody podałem wyżej. Żeby więc się za bardzo nie nakręcać, nie stawiać sobie zawyżonych celów postanowiłem, że zacznę spokojnie, tak na 3:50 i w zależności od samopoczucia, albo będę trzymać tempo, albo nieznacznie zwolnię, ale na tyle tylko, by w tych czterech godzinach się zmieścić.
Start w tłumie kilku tysięcy ludzi był czymś niezapomnianym. Oczywiście nie dało się w nim biec zbyt szybko, ale pierwszy kilometr ukończyłem w 5:27, czyli zaczęło się bardzo dobrze, bo nie trzeba było nadganiać czasu później. A że kolejne kilka kilometrów pokonałem jeszcze szybciej, to na 10 kilkometrze zameldowałem się z czasem 52:09, zaś 1/4 dystansu maratonu zaliczyłem w równo 55 minut. Taki stan rzeczy gwarantował mi czas końcowy w okolicach 3:40, pod warunkiem oczywiście, ze utrzymam prędkość. Starałem się więc wciąż ją trzymać. Do połowy dystansu kolejne kilometry zaliczałem w podobnym czasie – między 5:11 a 5:19 na kilometr – i kolejną ćwiartkę również przebiegłem w 55 minut, czyli biegłem równo jak w szwajcarskim zegarku. Cały czas więc mogłem skończyć tylko trochę gorzej niż rok temu. To wszystko brzmiało super, ale na 19km troszkę zaniepokoiło mnie nagle mrowienie w całym ciele. To wcześniej zawsze znaczyło, że powoli kończy mi się paliwo, ale zwykle miało to miejsce… kilka kilometrów przed metą. A tu nie byłem nawet jeszcze w połowie! To był pierwszy sygnał, że w końcówce może być ciężko, a przynajmniej inaczej niż zwykle. Co prawda na kolejne kilkanaście kilometrów to dziwne uczucie minęło, ale jasne stało się dla mnie, że nie mogę jeszcze popadać w euforię i planować finiszu 3:40, a powinienem raczej starać się słuchać organizmu i być ostrożnym. Tym bardziej, że za chwilę miała się pojawić ulica Relaksowa. Wiedziałem, że tu będzie się najbardziej dłużyć, bo to długi i monotonny odcinek – bez dużej ilości kibiców, w związku z tym bez dopingu, w dodatku brzydki jak diabli. No i dłużyło się. I co najgorsze, gdy już wybiegliśmy na normalną – czytaj: głośną – ulicę nadal mi się dłużyło. Oj, to nie był dobry znak. Tym bardziej, że 2/3 dystansu, czyli 28km z kawałkiem, minąłem w czasie 2:27:30, a na jego dwóch ostatnich kilometrach tempo spadło mi o kilka sekund. W tym momencie czas 3:40 odchodził do lamusa, ale wciąż w moim zasięgu było 3:45, tym bardziej, że na dwa kolejne kilometry udało mi się wrócić z powrotem do swego zakładanego tempa. Na 31km minąłem kolegę, który miał łamać 3:30, czyli mój dotychczasowy występ nie był aż taki zły, bo niektórym szło naprawdę źle. Wystarczyły jednak dwa następne kilometry, by moje tempo też siadło i od 33 do 39km oscylowało między... 5:37-5:46. Zacząłem też odczuwać coraz większe zmęczenie, dodatkowo pojawiła się sztywność w karku i rękach, na szczęście nogi nie odczuwały tego dyskomfortu. Co prawda wciąż miałem jeszcze szansę, by zmieścić się w czasie 3:45, pod warunkiem jednak, że przyspieszę i będę biegł takim tempem jak przez pierwsze 30km. Tylko, że moje tempo znowu się zmniejszyło i to diametralnie, bo 39km zaliczyłem w... 5:59, a dodatkowo w międzyczasie wyprzedzili mnie zajączki na 3:45. Nie wiem co się tak naprawdę stało, bo głowa baaaaaaardzo chciała, ale nogi nie słuchały i człapały wręcz. I co dziwne, nie były zmęczone, ale zwyczajnie zablokowały się na jednym biegu. Tak więc spasowałem, a przynajmniej postanowiłem nie próbować za wszelką cenę atakować ponad siły, tylko biec swoim rytmem. A ten nadal nie był oszałamiający, bo 40km zaliczyłem znów w 5:59, a czas ogólny w tym miejscu wynosił 3:34:07. Niecałe 11 minut na ponad 2km? Nie ma szans. W dodatku jeszcze bieg zaczął dłużyć mi się niemiłosiernie, oj i to naprawdę mocno. Już wiem, jakie to uczucie, gdy zdaje ci się, że przebiegłeś jakiś odcinek, a okazuje się, że tak naprawdę zaliczyłeś z niego dopiero połowę. I wiem też, jak frustrujące jest, gdy wyprzedzają cię dziesiątki osób, a ty nic nie możesz zrobić, bo cię nogi nie słuchają. Na 1,5km przed metą dogonił mnie kolega z naszej grupy biegowej, Waldek, który zakomunikował, że też się męczy, że ma wręcz chęć się zatrzymać, więc najlepiej byłoby, gdybyśmy się wzajemne dopingowali. Tak więc poczłapaliśmy wspólnie – dwójka przyjaciół z Gdańska. Został kilometr i... podbieg. Ech, za jakie grzechy? Ale nawet przyzwoicie i bez problemów go pokonałem, został już tylko zbieg i ostatnia prosta do mety. Rok temu biegłem tu z uśmiechem, radością, w dodatku na pełnej świeżości, a teraz tuptałem powolutku. Gdy minąłem metę z czasem 3:47:47 miałem mieszane uczucia. Z jednej strony radość, że to już koniec, a z drugiej strony żal, że zmarnowałem sporą zaliczkę z pierwszej części, bo wyszło na to, że drugą połowę pobiegłem o prawie 8 minut wolniej, a tak naprawdę to sama końcówka wpłynęła na to, że nie zmieściłem się nawet w 3:45, choć 3/4 biegu bez problemu na to wskazywały. Ale to był kolejny dowód na to, że nie należy za szybko ferować wyników, bo na trasie nie takie rzeczy się zdarzały. Teraz będę już mądrzejszy.
Krótko podsumowując – nie powinienem narzekać. Przecież plany były na zmieszczenie się w 4 godzinach, a to uczyniłem z naprawdę sporą nadwyżką. To tylko bardzo dobry początek sprawił, że postanowiłem jednak skończyć w okolicach 3:45, co jednak okazało się zgubne. Do pewnego momentu wszystko szło jak w zegarku, a potem nagle się sypnęło i coś się zaczęło psuć w tej maszynie. Nie sądzę, żeby to była ściana, bo nie miałem myśli o zatrzymaniu się i odpuszczeniu. Głowa baaaaardzo chciała, ale nogi nie słuchały i zablokowały się na jednym biegu i ani myślały przyspieszyć. Myślę, że wpływ miało na to kilka czynników, o których już wspominałem wyżej – nie tylko tych czysto biegowych – i kumulacja ich wszystkich razem spowodowała takie a nie inne zakończenie. Jestem zadowolony w 95% i ogólnie nie powinienem narzekać, więc... nie będę i w zamian mam zamiar się cieszyć tym niezłym w sumie wynikiem ;).

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
Pawel63
16:58
Wojciech
16:56
andrzejzawada1
16:29
Jerzy Janow
16:18
BemolMD
16:02
Etiopczyk
16:00
kostekmar
15:27
przemek300
15:07
INVEST
14:07
zbyszekbiega
14:00
Stonechip
13:59
42.195
13:41
Lech Komenda
13:06
BeRuS
13:05
michu77
12:46
biernasiubb
12:44
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |