redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA

Po odebraniu pakietu startowego piątek i sobotę poświęciłem na zwiedzanie Walencji. Miasto mnie oczarowało, szczególnie starówka i część nadmorska z pięknymi plażami. W Walencji jest wszystko: piękne zabytki starego miasta, futurystyczne Miasto Nauki i Sztuki, spinające to wszystko Ogrody Turii, szerokie piaszczyste plaże, przyjaźnie nastawieni ludzie i do tego wszystkiego – trzysta dni słonecznych w roku. O czym więcej marzyć?

Sobotnie popołudnie przed niedzielnym startem poświęciłem na wypoczynek, nawadnianie organizmu i przygotowanie stroju biegowego. Postanowiłem się wcześniej położyć, ponieważ start maratonu przewidziany był na godzinę 8:30, czyli musiałem wstać przed godziną 6 rano, aby spokojnie zjeść śniadanie i przemieścić się na miejsce biegu. Noc miałem w miarę spokojną, wstałem wypoczęty i gotowy do walki. Szybko zjadłem śniadanie biegowe, które tradycyjnie składało się z lekkostrawnych 7Daysów, bananów, fig oraz soku pomarańczowego.

Od redakcji: artykuł pochodzi ze strony http://50andstill.pl. Więcej zdjęć zobaczycie TUTAJ

Założyłem strój biegowy, bluzę, leginsy i wyszedłem na przystanek autobusowy. Z hotelu do miejsca startu maratonu nie było daleko, ok. trzech kilometrów. Niestety, z braku linii metra w pobliżu miejsca startu maratonu, postawiłem na autobus, co okazało się błędną decyzją. Przepełnione biegaczami autobusy nie zatrzymywały się na przystankach, podobnie było z taksówkami. Zniechęcony czekaniem podążyłem za innymi biegaczami w kierunku Miasta Nauki i Sztuki, miejsca startu i mety maratonu.

Szybki poranny spacer, trochę nerwowy, wybudził mnie zupełnie, na miejscu znalazłem się niecałą godzinę przed startem. Było jeszcze dość ciemno, na tle błękitnej wody basenów, od której odbijały się lampy oświetlające teren, w oddali wyłaniały się podświetlone futurystyczne budowle przypominające wodne zwierzęta, skradające się czy polujące na ofiarę. Widok był niesamowity, stanąłem jak wryty. Z tej chwili zadumy wyrwał mnie nieprzerwany tłum biegaczy, który próbował się odnaleźć w skomplikowanym labiryncie dróg, przejść i mostów Miasta Nauki i Sztuki.

Sam uległem tłumowi, który porwał mnie w poszukiwaniu toalet oraz miejsca do rozgrzewki. Mimo dużej przestrzeni było dosyć ciasno, maraton w Walencji należał do największych, w jakich uczestniczyłem. Ponad 20 000 biegaczy startujących tylko w maratonie musi zrobić wrażenie, a w tym miejscu startował jeszcze półmaraton.

Start maratonu podzielony był na cztery tury. Moja, fioletowa strefa ruszała w pierwszym rzucie o godzinie 8:30, następne starty odbywały się co 6 minut. Mimo, że do startu zostało ponad pół godziny, ja czekałem i denerwowałem się w kolejce do toalety, która przesuwała się bardzo powoli. Starałem się rozgrzewać w miejscu, wykorzystując tę sytuację. Po 15 minutach szczęśliwie opuściłem strefę toalet i pobiegłem się rozgrzewać, jednak po kilku minutach się zreflektowałem, że zostało niewiele czasu do startu i muszę przemieścić się do mojej strefy startowej.

Nie do końca dobrze działał system informacji, a biegacze byli zdezorientowani, gdzie jest strefa startu. Gdy już się znalazłem przed szeroką aleją pełną biegaczy odgrodzoną płotkami, okazało się, że trzeba znaleźć wejście do właściwej strefy startowej (kolor strefy odpowiadał kolorowi numeru startowego).

Wejść do stref pilnowali asertywni wolontariusze, którzy dokładnie sprawdzali wchodzących tam biegaczy. Ta sytuacja powodowała, że wąskie przejścia mocno się korkowały, także dzięki gromadzącym się wzdłuż ogrodzenia kibicom. Wejście do właściwej strefy trwało nieskończoność, obawiałem się, że w tym czasie ruszy maraton. Szczęśliwie udało mi się tam wejść, niestety stałem na końcu bez szans na jakikolwiek ruch do przodu. Panował tutaj wielki ścisk, tylko w mojej strefie na start czekało prawie 3000 zawodników.

Nagle padł sygnał do startu, wyruszyłem na trasę maratonu w pierwszym rzucie biegaczy. Wystartowaliśmy z mostu Monteolivet, który ciągnie się aż do Ronda Europy i dalej przechodzi w ulicę Montanara. Ten pierwszy kilometr pokonuję w tempie 4.33. Wolno, ale nic nie mogę zrobić, jest za duży tłok. Drugi kilometr pokonuję w tempie 4.09 – sporo szybciej, ponieważ wykorzystuję przylegające do drogi chodniki i parkingi, tam próbuję nadrabiać czas. Na trzecim, czwartym i piątym kilometrze znów wolniej, tłok jest bardzo duży, nie wszędzie da się wykorzystać pobocza drogi do wyprzedzania innych biegaczy.

Jestem już na początku maratonu lekko podłamany. W tym czasie dobiegam aleją Portową do morza i dalej trasa skręca w lewo, biegnąc wzdłuż Mariny i pięknych walenckich plaż. Na trasie zrobiło się odrobinę luźniej, mogę już kontrolować tempo biegu. Niestety, pierwsze kilometry trasy, tak jak się obawiałem kosztowały mnie sporo energii, którą straciłem na wyprzedzanie i przepychanie się pomiędzy zawodnikami.

Pierwsze pięć kilometrów pokonuję w czasie 21.36. Dość słabo jak na moje ambitne plany. Odbijam ponownie w lewo, w stronę centrum Walencji, morze zostaje z tyłu. Tutaj organizatorzy umieścili pierwszy punkt odżywiania (Av. Dels Tarongers) i miła niespodzianka – woda jest w małych plastikowych butelkach, które wręcz kocham. Punkty odżywiania są rozmieszczone na trasie maratonu co pięć kilometrów, dodatkowo dołożono punkt z żelami na trzydziestym siódmym kilometrze. Oprócz wody, na każdym punkcie można dostać izotonik, później także owoce i żele energetyczne.

Punkty są rozłożone na sporej długości, obsługuje je naprawdę duża liczba wolontariuszy. Są też niedogodności, w tych miejscach następuje zwężenie drogi, co wymusza wolniejszy bieg i z punktu na punkt jest coraz bardziej mokro, a liczba butelek plątających się pod nogami wzrasta i stwarza niebezpieczeństwo poślizgnięcia się.

Na trasie pojawiła się długa prosta, gdzie na siódmym kilometrze była pierwsza nawrotka. Wreszcie udaje mi się złapać rytm biegu i go ustabilizować. Na ósmym kilometrze biorę żel energetyczny MuleBar, popijam go wodą z butelki, która jest w moich rękach od pobrania z punktu odżywiania. Wreszcie mogę popatrzeć na biegaczy po nawrotce, jestem pod wrażeniem wielkości tego maratonu, strumień biegaczy praktycznie się nie kończy. Dopisuje też pogoda, jest 14 stopni Celsjusza, pojawiło się też słońce i lekki wiatr, czyli dobre warunki do biegania. Dziesięć kilometrów trasy maratonu pokonuję w czasie 42.29

Na dziesiątym kilometrze (Av. Blanco Ibanez) ulokowany jest kolejny punkt odżywiania, mogę wymienić butelkę z wodą na nową. Staram się tam nie zwalniać i nie tracić rytmu biegowego. Na jedenastym kilometrze skręcam w prawo w Av. Catalunya i później praktycznie do placu D’Alfauir jest cały czas prosto. Trasa maratonu jest dość płaska, przez to szybka. Brakuje jednej rzeczy – miejsca na trasie, niestety jest dość tłoczno. Na tym odcinku udaje mi się wyprzedzić pacemakerów z 3.15, ze skrzydłami podobnymi do tych, jakie nosiła polska husaria. Ciągle próbuję nadrabiać straty z pierwszych kilometrów maratonu, niestety nie idzie mi to najlepiej.

Praktycznie na całej długości trasy cały czas coś się dzieje: mnóstwo zespołów muzycznych, DJ-ejów, bębniarzy, różnych grup performerskich, które świetnie się komponują z kibicami, obstawiającymi prawie każdy metr trasy maratonu. Ta energia przekłada się na biegaczy, mi także się udziela.

Z placu D’Alfauir do placu del Real biegnie długa, prawie dwukilometrowa prosta, przecięta punktem odżywiania na piętnastym kilometrze. Tam się próbuję rozpędzić. Po skręcie w lewo, na następnym kilometrze biorę kolejny żel energetyczny, staram się utrzymać tempo, co nie jest dziś takie łatwe, nie wiem, co się dzieje… Na siedemnastym kilometrze po prawej stronie mijamy piękny stadion piłkarski (Estadio Mestalla) dla 55 tysięcy widzów, na którym gra trzeci pod względem popularności klub hiszpańskiej Primera Division – Valencia CF.

Po skręcie w prawo ponownie biegniemy Av. Blanco Ibanez, ten układ dróg tworzy małą pętlę w pierwszej części maratonu. Na dziewiętnastym kilometrze wolontariusze podają żele energetyczne, ja nie potrzebuję, mam swoje sprawdzone. Na dwudziestym kilometrze kolejny punkt odżywiania, znów wymieniam butelkę wody na pełną. Drugą dziesiątkę maratonu pokonuję w czasie 42,19. To szybciej niż pierwszą, ale za wolno, żeby nadrobić starty z pierwszych kilometrów biegu. Widzę, że złamać trzy godziny będzie bardzo trudno.

Połówkę maratonu pokonuję w czasie: 1.29.41, to niby dobrze, ale druga połówka będzie cięższa. Trasa maratonu znów odbija w stronę pięknych walenckich plaż i Mariny, ale w przeciwnym kierunku. Od morza trochę wieje, na szczęście, nie na tyle mocno, żeby utrudniało to bieganie. Trasa skręca w prawo w stronę Miasta Nauki i Sztuki. Po lewej stronie pojawiają się już w pełnym słońcu, futurystyczne budynki przypominające zwierzęta, chyba wolę ich nocną odsłonę.

Trasa maratonu przecina znany mi już ze startu plac D’Europa i prowadzi po prawej stronie Ogrodów Turii, które powstały w korycie rzeki przeniesionej w latach pięćdziesiątych. Na wysokości parku Gulivera, na dwudziestym piątym kilometrze kolejny punk odżywiania, gdzie dodatkowo pojawiły się owoce. Dzięki punktom mam ciągle nową butelkę z wodą w ręku, więc sięgam po kolejny żel energetyczny, pilnując, aby co dziesięć kilometrów wziąć jeden. Po lewej stronie mijamy Pałac Muzyki, jeden z imponujących budynków Miasta Nauki i Sztuki. Po prawej wyłania się okazały budynek Muzeum Sztuk Pięknych, działający przy Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych San Carlos.

Na następnym kilometrze skręcam w lewo na most De Fusta, który przecina górą dawne koryto rzeki. Za mostem skręcam w lewo i trasa maratonu biegnie teraz prawą stroną Ogrodów Turii. Dalej na prawej stronie pojawiło się stare miasto, które obiegniemy, podziwiając jego piękno. Biegnie mi się coraz trudniej, utrzymanie mocnego tempa nie jest łatwe, mimo ciągłego dopingu mieszkańców Walencji i niezliczonej ilości miejsc z energetyczną muzyką. Po lewej stronie pojawia się okazała budowla Pałacu Marqués de Dos Aguas i wiele innych pięknych miejsc, które miałem już okazję zobaczyć.

Trasa prawie każdego maratonu jest tak prowadzona, żeby pokazać najbardziej znane i najpiękniejsze miejsca miasta. W Walencji jest podobnie. Na trzydziestym kilometrze kolejny punkt odżywiania, w tym miejscu jest bardzo mokro i ślisko, staram się zachować szczególną ostrożność. Trzecią dziesiątkę maratonu pokonuję w czasie 42.27, słabiej niż drugą. Nie wróży to dobrze końcowemu wynikowi. Teraz na trasie biegnę długą prostą, którą opuszczam stare miasto, przekraczając dawne koryto rzeki mostem Glorii Walenckiej. Zmęczenie i pogoda dają się we znaki, jest coraz trudniej. Słońce na otwartej przestrzeni przypieka, jest teraz 18 stopni Celsjusza.

Przyglądam się biegnącym wokół mnie biegaczom, każdy już mocno zmęczony, ale grupa biegaczy wokół mnie generalnie nie zmienia się już od wielu kilometrów. Na dalszym odcinku jest kilka zakrętów, po kolejnym, po prawej stronie pojawia się Walenckie Zoo (Bioparc Valencia).

Na trzydziestym piątym kilometrze pojawia się następny punkt odżywiania, gdzie poza wodą, izotonikami i owocami, drugi raz udostępniono żele energetyczne. Do mety zostało siedem kilometrów, jestem już bardzo zmęczony, biegnę już tylko głową, próbuję się motywować do jeszcze większego wysiłku. Złamanie trzech godzin jest już niemożliwe, ale przecież mogę poprawić życiówkę. Nie odczuwam żadnych dolegliwości, jednak czegoś mi dzisiaj brakuje. Biorę już ostatni żel energetyczny, ten ma kofeinę, liczę, że da mi kopa. Na trzydziestym szóstym kilometrze zakręt w lewo i długa prosta, później zakręt w lewo… i dodatkowy punkt z żelami energetycznymi, tym razem biorę, przyda się później już po biegu.

Zrobiliśmy kolejną pętlę i znów znalazłem się w pobliżu starego miasta. Po prawej stronie mijamy piękny budynek dworca kolejowego (Estatio del Nord), który udało mi się zwiedzić z moją partnerką. Niedaleko od dworca jest budynek – arena, o tej porze, wykorzystany na kiermasz bożonarodzeniowy, w którym normalnie odbywają się walki byków (Placa de Bous). Trasa maratonu prowadzi do placu Drzwi Morza (Placa Porta dela Mar), na którym skręcamy w prawo i wzdłuż Ogrodów Turii, zbliżamy się do Miasta Nauki i Sztuki, gdzie zlokalizowana jest meta maratonu.

Na czterdziestym kilometrze znajduje się ostatni punkt odżywiania, który omijam, mam jeszcze trochę wody w trzymanej przeze mnie butelce. Już myślę o końcówce i mecie, o wyciągnięciu z saszetki flagi biało-czerwonej z napisem Ostrowiec Św. Tam na mecie czeka też na mnie moja partnerka, która często mi towarzyszy w podróżach maratońskich. Tę czwartą dychę pokonuję w czasie 43.05, pół minuty wolniej od najsłabszej pierwszej dziesiątki. Zostały mi dwa kilometry, wyprzedam zawodników, efekt mety działa, a może to kofeina z żelu. Nie wiem, co działa, najważniejsze, że biegnę! Widzę, że jestem dobrze przygotowany, nie miałem jakiegoś większego kryzysu, biegnę dość równo, ale czegoś zabrakło, coś poszło nie tak, jak planowałem.

Wyciągam flagę, macham nią w stronę wielkiego tłumu kibiców, który szczelnie oplata barierki oddzielające trasę biegu. Już nie zależy mi na czasie, wiem, że nie złamałem trzech godzin, próbuję się delektować końcówką maratonu. W tłumie nie zauważam Renaty, kibiców jest za dużo i do tego jest bardzo głośno. Czterdziesty pierwszy kilometr pokonuję w czasie 4.11, a czterdziesty drugi w czasie 4.09. Niebieskim tartanem przebiegam ostatnie 150 metrów dumny, z flagą w ręku. Czeka na mnie ogromna, jedna z największych na świecie bram – meta maratonu w Walencji.

Łapię czas 3.01.27. Nie złamałem trzech godzin, ale poprawiłem życiówkę o ponad 9 minut. Jestem szczęśliwy, ale pozostał niedosyt. Wolontariusze przesuwają nas na tyły mety, gdzie otrzymuję folię chroniącą od wychłodzenia.

Następnie, kolejni wolontariusze wręczają biegaczom torby z napojami, drobnymi przekąsami i bananami. Ciągle nie mam medalu na szyi. Dopiero po kilkuset metrach od mety uświadomił mnie Włoch, że medal mam w torbie z przekąskami, do której nie zaglądałem. Dla mnie to skandal, że nie było kilku wolontariuszy, żeby wręczyć medale biegaczom. Zrobił to dla mnie właśnie poznany Włoch, medal dumnie zawisł na mojej szyi. Serdecznie mu podziękowałem i powoli przemieszczałem się na umówione miejsce spotkania z moją partnerką. I tak Walencja przechodzi do historii.

Wyniki: Piotr Dasios, nr bib startowy: 15506, czas netto: 3.01.27, miejsce open: 2098, w kategorii M 50-54: 111, kat. narodowa: 8;

Artykuł pochodzi ze strony http://50andstill.pl. Więcej zdjęć zobaczycie TUTAJ



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768