redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Przeczytano: 416 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Kaliski Supermaraton 100 km
Autor: Walczewski Michał
Data : 2000-01-01

Rok 1996 był dla mnie bardzo ciekawym rokiem jeżeli chodzi o bieganie. Był to pierwszy mój prawdziwy sezon startowy. Do tej pory startowałem w maratonach dosyć rzadko: jeden, dwa starty w roku, ale tym razem miałem natchnienie: wystartowałem w 5 maratonach, wiosną pokonałem po raz drugi w życiu opolski cross na 100 km., po drodze były dwa półmaratony i udział w sztafecie 24-godzinnej w Warszawie. Jednak cały czas czułem pewien niedosyt: brakowało mi zrealizowania jakiegoś prawdziwie nowego wyzwania. Rok się kończył, zbliżał się październik, i właśnie wtedy zaświtała mi w głowie pewna myśl: pokonać kaliski Supermaraton. Wprawdzie 100 kilometrów tak jak już wspomniałem pokonałem w życiu dwukrotnie, ale były to zawody terenowe, na orientację, z limitem czasu 24 godzin. A Kalisz? Prawdziwy, ostry bieg. Non-stop asfalt, szosa, limit 11 godzin, jednym słowem wyzwanie.

Myślę, że miałem dużo szczęścia iż pomysł ten wpadł mi do głowy na 3 dni przed terminem zawodów – inaczej bym całą tę sprawę przemyślał, i po zastanowieniu doszedł bym do wniosku że nie mam szans. To tak jak trzmiel: fruwa, choć naukowcy twierdzą, że stosunek jego masy ciała do powierzchni skrzydeł mu na to nie pozwala. Ale on o tym nic nie wie i fruwa.

Tak więc nie mając czasu na zastanawianie się nad swoimi szansami na ukończenie biegu – spakowałem się, wsiadłem w pociąg i ruszyłem w drogę. Pocieszałem się tym, że w końcu przebiegłem w sezonie już kilka wspomnianych maratonów, więc trochę wybieganych kilometrów w nogach mam. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że przecież dwa tygodnie wcześniej, w Maratonie Warszawskim uzyskałem w fatalnym stylu czas 4 godziny i 15 minut, a na mecie wyglądałem tak, jak 30 letni mały fiat po rajdzie Paryż-Dakar.

W pociągu poznałem rewelacyjną dziewczynę. Była miła, miła, ładna i ....miła. Ale ponieważ nie ona jest tematem opowieści, więc zostawmy ją w spokoju. Przy okazji okazało się, że jadę pociągiem z Wrocławia nie do Kalisza, a do Koszalina. Uświadomił mnie o tym dopiero konduktor. I całe szczęście – przesiadłem się w Poznaniu, i na 15 minut przed zamknięciem biura zawodów byłem w Kaliszu. Szybki sprint – i oto stoję w kolejce oczekujących na zapisy. Niestety przeżywam kolejne załamanie nerwowe, kiedy okazuje się, że mam ze sobą tylko tyle pieniędzy, aby starczyło mi na drogę powrotną do Opola. Rozpacz. Zwłaszcza że startowe okazuje się znacząco droższe niż w przypadku maratonów. Nocleg też przydałoby się wykupić, ale ewentualnie prześpię się w parku. Z nadzieją przeglądam listę startową w poszukiwaniu jakiejś znajomej osoby, ale nic z tego – same obce nazwiska. Moją ostatnią deską ratunku są organizatorzy – mówię im jaka jest sprawa, czy mógłbym może zapłacić przekazem po powrocie do domu ? I myślę, że nikt z was nie zgadnie co się stało: po krótkim zastanowieniu organizatorzy decydują się zezwolić mi na start ZA DARMO (!!!). Nie dość tego – proponują mi, że pokryją koszta mojego noclegu i wyżywienia. Krótko mówiąc: pełny sponsoring ! Dla mnie ! Zwykłego, szarego biegacza. Nie jakiegoś mistrza, wspaniałego, zaproszonego specjalnie na bieg zawodnika, ale prostego miłośnika sportu ! Stawiają tylko jeden warunek: mam przebiec. Nie wycofać się. Nie załamać. Przebiec.


Nie wiem, dlaczego tak postąpili. Czy dlatego, że zobaczyli we mnie wielką chęć pokonania tego strasznego dystansu, czy też dlatego, że przekonało ich to, że jest to mój pierwszy raz. Nie wiem. Ale wiem, że nigdy wcześniej, i nigdy później nie spotkałem się z takim wspaniałym i wyrozumiałym traktowaniem zawodników przez organizatorów. Myślę, że pod tym względem stanowią oni do dziś klasę sami dla siebie.


Po szczęśliwie zakończonych perypetiach w biurze zawodów, trafiam na salę gdzie odbywa się odprawa połączona z konferencją prasową. Następna niespodzianka: konferencja jest dla wszystkich: nie tylko dla tych sławnych, ale i dla maluczkich. Można poczuć się mistrzem, zresztą wspaniała atmosfera nie ustępuje aż do zakończenia zawodów – na każdym kroku organizatorzy traktują wszystkich zawodników na równi: nie ma lepszych, nie ma gorszych, są tylko ci, których czeka 100 kilometrów morderczego biegu. Nie koniec niespodzianek: obfita, fundowana dla wszystkich kolacja, i coś, co mnie całkowicie zaskakuje: wszyscy zawodnicy, którzy nie mają własnego zmotoryzowanego wsparcia dostają swoich opiekunów, którzy będą im towarzyszyć na całej trasie. Ich zadaniem jest pomagać zawodnikowi w transporcie pożywienia i odżywek, zapasowych kompletów ubrań, a co najważniejsze – wspierać psychicznie. Już niedługo przekonam się jak wielkie ma to znaczenie w tak długim biegu: przy około setce startujących już po 40 kilometrach biegnie się praktycznie całkowicie samotnie – różnice między biegaczami są tak wielkie, że ani przed sobą, ani z tyłu nie widać innych startujących.

Mój anioł stróż (jak go później nazwę) zawozi mnie prywatnym samochodem do internatu, w którym nocujemy. Noc jest krótka: start wyznaczony na godzinę 5:00 rano kilkadziesiąt kilometrów od Kalisza wymusza pobudkę już około godziny 3:00 w nocy. W pokoju, w którym nocuję, robię się malutki: sami mistrzowie, wszyscy z wynikami maratonów poniżej 3 godzin, nakoksowani do granic możliwości odżywkami, rozmawiają o metodach treningowych, o przebiegniętych kilometrach, o szansach na ukończenie jutrzejszej setki. Słuchając ich dochodzę do wniosku że nie mam szans. Oni, biegający tygodniowo po 150 km czują respekt przed dystansem. A co mam czuć ja: biegający miesięcznie tyle co oni w tydzień? W dodatku nieregularnie? Zaczyna do mnie docierać na co się porwałem – dwa tygodnie temu byłem trupem po przebiegnięciu maratonu. Na wiosnę pokonałem 100 km w terenie, co zajeło mi dwadzieścia (!) godzin. A teraz mam zrobić tyle samo w jedenaście ? Ale nic bo, grunt to się nie poddawać. Przecież organizatorzy na mnie postawili. Idę spać.

Budzą mnie dzwonki. Nie jakieś tam bim-bam-bom, ale ostre, szkolne dzwonki na lekcję. Patrzę na zegarek: 03:15. Moi mistrzowie już na nogach. Już objadają się sacharozą. Już piją prawie czyste elektrolity. Już się rozciągają. Chyłkiem, żeby nikt nie widział mojej amatorszczyzny wcinam kupioną wczoraj tabliczkę czekolady.

Na dworze mróz. Wiadomo: październikowe noce potrafią być mroźne. Wszyscy nasmarowani po uszy maściami rozgrzewającymi wsiadają do podstawionego autobusu. A ja dalej wcinam tą moją czekoladę i dołuję się coraz bardziej.

Na starcie jesteśmy 4:45. Znajduje mnie mój opiekun, zabiera bagaże, pyta kiedy ma mi dawać odżywki. Kiedy mu mówię, że czekoladę już zjadłem i nie mam nic więcej, z wrażenia otwiera szeroko oczy. Po chwili konsternacji obiecuje coś załatwić we własnym zakresie.

Startu nie zapomnę do końca życia. Dookoła pola ziemniaków pogrążone w całkowitych ciemnościach. Prosta, asfaltowa droga, a na niej setka biegaczy. I drugie tyle samochodów, rowerów, policyjnych radiowozów, ekip telewizyjnych i radiowych, karetek pogotowia. Ta wielka kawalkada na strzał startera rusza, przy włączonych reflektorach, z wyj

ącymi syrenami, kręcącymi się światłami ostrzegawczymi. Czuję się wielki. Poziom adrenaliny sięga szczytu. Atmosfera jest niesamowita. Żaden z maratonów nigdy nawet w części nie stworzył czegoś takiego. Wyjąca kolumna powoli rozciąga się na kilka kilometrów, ale jest widoczna z daleka gdyż pierwsze kilometry biegną przez olbrzymie, chyba PGR’owskie pola. Tego się nie zapomina.

Narzuciłem sobie ostry rygor. Wiedziałem, że tylko tak mam jakąś szansę na ukończenie biegu: każdy kilometr będę pokonywał żółwim tempem w 6 minut. Dzięki temu na pięćdziesiątym kilometrze powinienem być po 5 godzinach, co dałoby mi dodatkową godzinę na kolejne 50 km., a wiadomo że czym dalej tym gorzej. Jednocześnie zdecydowałem się, że jeżeli pierwsza połowa dystansu zajmnie mi więcej niż 5 godzin to się wycofam.

Pierwsze kilometry biegnę lekkim truchtem, wręcz na siłę zwalniając. Mijają mnie prawie wszyscy zawodnicy. Na 10 kilometrze jest już widno, za mną widzę kilku biegaczy, dwóch biegnie razem ze mną. Chłodne, orzeźwiające powietrze wpływa doskonale na samopoczucie, niestety na niektórych za bardzo. Jeden z biegnących ze mną strasznie podekscytowany tym, że w jego kategorii wiekowej jest tylko 4 zawodników (50-60 lat), decyduje się zwiększyć tempo aby załapać się na pudło. Chwali się, że jest to jego już 11 Supermaraton w Kaliszu i że wszystkie skończył. Namawia mnie do przyśpieszenia, jednak ja zaciskam zęby i zostaję przy swoim wolnym tempie. Po 5 kolejnych kilometrach już go nie widzę – pognał przed siebie co sił w nogach. Zobaczę go dopiero na 45 zrezygnowanego, siedzącego okrakiem na drodze i czekającego na autobus “koniec biegu”. Coś mi się wydaje, że z tymi 10 przebiegniętymi setkami to lekko przesadził.

Podzieliłem sobie trasę na odcinki 10 kilometrowe, i staram się trzymać założonego czasu. Robi się coraz cieplej, około 30 kilometra zdejmuję dresy. Trochę rzadko są punkty żywieniowe, co jakieś 8 km. Ponieważ biegnie mi się dobrze ustalam z moim opiekunem, że będzie mnie asekurował od 50 kilometra, a teraz pojedzie pooglądać czołówkę. Kilometry lecą jeden za drugim, i zaczyna robić się pustawo. Biegnę sam, kilkaset metrów przed sobą mam jakichś dwóch biegaczy, za sobą nikogo. Ale powoli zbliżam się do 42 kilometra biegu: jest zaznaczony grubą, czerwoną kreską. Sprawdzam czas: 4:08.To jest o 4 minuty szybciej niż zakładałem. Jest to też o 7 minut lepszy czas niż wykręcony dwa tygodnie temu w maratonie warszawskim! Ile potrafi zrobić rozsądne rozłożenie sił! Zwłaszcza, że cały czas czuję się świeżo. Jednak osiem kilometrów dalej nogi zaczynają mi ciążyć: zaczynają się schody. Podjeżdża do mnie opiekun i częstuje zdobytymi odżywkami – jestem mu wdzięczny niewyobrażalnie. Od półmetka zmieniał radykalnie taktykę: ponieważ zostało mi 6 godzin i 10 minut (biegłem trochę szybciej niż w planach) postanawiam biec dalej tym samym tempem, ale dodatkowo na każde 10 kilometrów przyznaje sobie 10 minut marszu z zapasowej godziny. W ten sposób zachowuję margines bezpieczeństwa (owe 10 minut zarobionych na pierwszej połówce trasy), jednocześnie mogąc trochę odpocząć. Odpoczynki wyglądają w ten sposób, że zamiast biec idę szybkim tempem przez około 150-200 metrów. Pozwala mi to na zrobienie 3-5 odpoczynków co 10 km, jednak niedługo pojawia się nowy problem: podbiegi. Nie są one ani długie, ani strome, jednak mając w nogach ponad 60 kilometrów każde, nawet minimalne wzniesienie, to dla moich nóg Wielka Góra. Zmieniam więc taktykę i pod każde wzniesienie, hopkę czy choćby pagórek maszeruję sprawdzając ile tracę na to czasu. Wynik odejmuję od puli 10 minut, a dopiero to co zostanie rozdysponowuję na zwykły marsz po płaskim. Jako że nie zostaje prawie nic, więc przyjmuję ostateczną zasadę: po płaskim i z górki biegnę, pod górkę marsz.

Na 70 kilometrze wysiada mi już całkiem psychika. Ponad siedem godzin biegu i walki z własnymi siłami zaczyna mnie pogrążać w umysłowym odrętwieniu. O ile nogi jeszcze jakoś biegną, to mózg popada w dziwny stan apatii, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałem: jest mi obojętne co się dzieje dookoła, przestaję reagować na ból ciała, nie odzywam się do opiekuna. Przemyślałem już wszystkie życiowe problemy, wspomniałem wszystkie ciekawe przygody z życia, wszystkie kobiety. Ogarnia mnie pustka.

Na 75 kilometrze niespodziewany ratunek: na punkcie żywieniowym odkrywam, że zjedzona w całości cytryna potrafi obudzić zasypiającego tygrysa. Przez najbliższe kilka kilometrów znów jestem rześki, choć coraz bardziej zmęczony. Z satysfakcją jednak zauważam, że nadal trzymam się czasu. Druga cytryna nie przynosi jednak takiego skutku jak pierwsza, i znowu powoli zapadam w letarg. Łapię się ostatniej szansy – wybieram sobie na horyzoncie odległe punkty i staram się do nich dobiec. Jeden punkt, drugi, po nich następne. I tak dalej, kolejne cele, kolejne zdobycze, kolejny las, kolejna wioska. Nogi mam jak dwa głazy, ciężkie, obolałe, sztywne. Na osiemdziesiątym czwartym nie pociesza mnie nawet to, że za mną już dwa maratony. Cały czas nie wiem czy dobiegnę, ale cały czas trzymam się czasu.

Odcinek do 90 kilometra to koszmar, którego nigdy nie chciałbym powtórnie przeżyć. Głównie od strony psychicznej czuję się fatalnie – spróbujcie usiąść na stacji kolejowej i przesiedzieć tak 10 godzin. Wątpię, żeby wam się to udało bez pomieszania zmysłów – już po 2 godzinach będziecie mieli serdecznie dość nudy. A wyobraźcie sobie taką samą sytuację, tylko że dodatkowo musicie cały czas biec! Psychoza.

Ale oto 90 kilometr ! Do tej pory odliczałem do mety dziesiątki kilometrów, a teraz już tylko jedności! Sprawdzam czas: mam jeszcze 80 minut. Jeżeli nie dopadnie mnie jakiś nagły kryzys, lub niespodziewany uraz, to powinno się udać. Szczęśliwy funduje sobie 20 minutowy marsz. Na 6-7 kilometrów przed Kaliszem niemiła niespodzianka – ostatni odcinek obfituje w silne wzniesienia, które chcąc nie chcąc trzeba pokonać. Droga przechodzi w szeroką, długą czteropasmówkę, na której końcu widzę już rogatki miasta. Daleko za mną widać jakiegoś biegacza – będzie miał problemy ze zmieszczeniem się w limicie czasu. Jeszcze chwila i już jestem w mieście – ludzie na chodnikach, zatrzymany ruch samochodowy, policjanci na skrzyżowaniach – wszystko to po to, żebym mógł biec bez przeszkód. Mimo potwornego zmęczenia zaczynam stawiać dłuższe kroki, żeby nie okazać słabości patrzącym na mnie ludziom. Ostatni kilometr. Biegnę tak szybko, że aż sam siebie zaskakuję. Radość! Szał! Koniec! Wreszcie koniec! Na rynku wpadam w szpaler kibiców i ze wzniesionymi rękoma wbiegam na metę. Cieszę się nie dlatego, że pokonałem 100 kilometrów w czasie 10:49 ale dlatego że to już koniec. W końcu koniec!

Organizatorzy łapią mnie i sadzają na fotel. Okrywają kocami i wręczają gorący posiłek. Udzielam wywiadu nawet nie wiem komu. Wszyscy mi gratulują, dziękuję za dopuszczenie mnie do zawodów. Na minutę przed końcem czasu wpada biegacz, który był za mną. Potem jeszcze jeden. I to już jest koniec. Zegar przekracza 11 godz

inę zawodów. Prowadzą mnie do łaźni, tam spotykam innych biegaczy. Organizatorzy pytają, czy chcemy jeszcze trochę odpocząć, czy też mogą nas już zawieźć do internatu. Z internatu wiozą nas z powrotem na rynek, do ratusza. Tu następuje oficjalne zakończenie, znowu dla wszystkich zawodników. Nie tylko tych pierwszych ale i ostatnich.

Każdy z nich jest bohaterem. Bohaterem Kalisza.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768