redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Admin
Michał Walczewski
Toruń
WKB META LUBLINIEC
MaratonyPolskie.PL TEAM

Ostatnio zalogowany
2024-04-26,10:06
Przeczytano: 1197/2671378 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Maraton w Tanzanii - cz.6
Autor: Michał Walczewski
Data : 2021-04-23



Stare chińskie przysłowie mówi: „Jeżeli byłeś na Zanzibarze, to nie byłeś w Tanzanii. A jeżeli byłeś w Tanzanii – to nie byłeś na Zanzibarze”. I jest to prawda gdyż Zjednoczona Republika Tanzanii to kraj złożony z terenów dwóch różnych kolonii: Niemieckiej Afryki Wschodniej czyli Tanganiki, oraz portugalsko-omańsko-brytyjskiej wyspy Unguja, czyli dzisiejszego Zanzibaru.

Obie części kraju dzieli absolutnie wszystko: Tanganika leży na kontynencie afrykańskim, gdy tymczasem Zanzibar jest wyspą na Oceanie Indyjskim. Tanganika jest od 150 lat chrześcijańska, a Zanzibar od X wieku muzułmański. Zanzibar począwszy od XVI wieku był kolonią portugalską, sułtanatem Omanu (a nawet stolicą tego kraju!) by ostatecznie od 1890 roku znaleźć się pod protektoratem brytyjskim. Tymczasem ogromne obszary Tanganiki jeszcze w połowie XIX wieku były całkowicie dzikie i niezbadane.

Jak więc to możliwe że Tanganika i Zanzibar stały się ostatecznie jednym krajem? To proces bardzo skomplikowany i wciąż trwający – jednak całe szczęście nie o tym będzie dzisiejszy artykuł. Ważne, żebyście zapamiętali że tak jak kiedyś Rzeczypospolita Obojga Narodów składała się z Litwy i Korony, tak teraz Tanzania to Tanganika i Zanzibar. Dwa autonomiczne kraje, które w 1964 roku zespoliły się w jeden twór państwowy.


W poprzednich odcinkach mojej podróży po Tanzanii pokazywałem Wam kontynentalną część tego kraju, czyli właśnie Tanganikę. Jej interior, jej parki narodowe, jej góry. Uciekaliśmy przed krokodylami, goniliśmy słonie, wspinaliśmy się na Mount Meru i nocowaliśmy wraz z wyjącymi hienami pośrodku Serengeti. Odwiedziliśmy także Krater Ngorongoro – jedno z najbardziej niezwykłych miejsc na Ziemi. Na koniec naszej wyprawy postanowiliśmy jednak spędzić także kilka dni na owianym legendami celebryckim Zanzibarze!

Początkowy plan zakładał, że uda nam się spędzić tutaj trzy dni i dwie noce. Zamierzaliśmy na lotnisku wynająć samochód i objechał wyspę dookoła. Niestety covidowa rzeczywistość – a więc bieganie za koniecznością zrobienia testów – oraz prozaiczne spóźnienia samolotów spowodowały, że plan ten musiał ulec redukcji. Na lotnisko w Zanzibarze dolecieliśmy dopiero w poniedziałek o 21:00, więc wynajem auta nie miał już sensu. A w środę rano mieliśmy już wylot… Z planu objazdu mającej około 300 km linii brzegowej wyspy pozostało niewiele. Dane nam przez los 30 godzin postanowiliśmy więc spędzić w całości – możliwie intensywnie – w jej stolicy.

Stone Town, czyli „Kamienne Miasto”, to stara dzielnica Zanzibaru – miasta, które jest centrum niemal wszystkiego co związane z wyspą. Napisałem „niemal wszystkiego” gdyż wielkie i znane ośrodki turystyczne położone są poza miastem, wzdłuż linii brzegowej z oceanem. Tam właśnie – w poszukiwaniu cudów hotelowych basenów oraz pięciu posiłków dziennie serwowanych w jadalniach zwanych „paśnikami” – udają się wszelkiej maści celebryci. Ich tropem zaś Zenki wraz z Grażynkami – żądni zrobienia fotek z palmami, ich wrzucania na Insta, leżenia na plastikowych leżaczkach z widokiem na inne leżaczki oraz starający się zrobić wszystko to, co zrobić w ogrodzonym płotem resorcie można. Basen, zupa, zjeżdżalnia. Obiad, basen, kurs po piwo. Plażing, deser, basen, leżak. Patrzenie przed siebie. Chwilo trwaj chciałoby się zakrzyknąć. I tylko czy to Słońce nie mogłoby wstawać trochę później bo ciężko zebrać się o 6:20 rano na jego wschód?


No ale zjechałem z tematu. Miało być nie o „cudach” turystyki, tylko o Stone Town, o Kamiennym Mieście.

Gdzie leży, ilu ma mieszkańców oraz że powstało zanim powstało – o tym wszystkim przeczytacie sobie na Wikipedii. Albo też na stronach setek podróżników kopiujących odkrywcze informacje znalezione w Internecie. Fotki z pustą plażą, z krzywą palmą, z krabem starającym się uciec do Bałtyku. Do tego jakaś łódka w tle i opis „Jestem na Zanzibarze! Zabudowa miasta, które jest mieszanką kultury arabskiej, indyjskiej, europejskiej i afrykańskiej, charakteryzuje się wąskimi uliczkami, w których nie mieszczą się samochody”. Bosko. A na obiad był schab!

Czasem jednak można trafić na opisy bardziej ambitne. Zwykle pisane przez celebrytów, którzy z samej definicji wiedzą najlepiej. No i kreują. W ich przypadku opis Zanzibaru i Stone Town nie będzie już prostym zdaniem wypowiedzianym przez Zenka i Grażynkę na jednym wydechu. To już nie będzie podpis pod zdjęciem „O ja Cię, ale brudno” czy „Dzieciaki na lodach!”. Bycie wakacjującym na Zanzibarze celebrytą zobowiązuje. Widzimy więc klapki od Armaniego nabyte w Turcji z podpis „Ratujmy te piękne zabytki”, bikini w środku muzułmańskiego miasta z wylewającymi się atrybutami kobiecości i podpis „Jak te arabki wytrzymują w tych ubraniach?” albo sakramentalne „Świat jest cudowny, Wy jesteście cudowni, zwiedzajcie cuda cudowni moi!”. A w tle 5-letnie afrykańskie dzieciaki bez butów uśmiechnięte, bo być może zaraz dostaną cukierek. Taki odruch Pawłowa. Tak, tak, tego Pawłowa co to w tańcu z gwiazdami w 11 edycji odpadł na foxtrocie. Uwielbiam celebryckie opisy wakacji ustanawiające definicję miałkości i nijakości.


No ale już dość Panie Autorze. Nie można budować swojego artykułu na sławie innych. Pan po prostu zazdrości – urody i mądrości! Miało być o Stone Town, więc przejdźmy do rzeczy.

W dobie piszczenia z radości na każdy widok, w epoce płytkich ochów i achów nad wszystkim co zobaczymy podczas podróży, pozwolę sobie dziś na małe pójście pod prąd. Takie nie za duże, bo ludzkość najnormalniej na świecie nie jest gotowa na szczere recenzje. Kiedyś gotowa była, ale potem odkryła że szczerość jest niepoprawna politycznie. Że osądza, usmutnia albo robi komuś przykrość. O atrakcjach turystycznych mówi się więc obecnie jak o zmarłym: albo dobrze, albo wcale. Ja jednak spróbuję pod prąd.

Jakie jest prawdziwe Stone Town? Brudne, zrujnowane, biedne, ciasne, stare i muzułmańskie. Przyznać jednak muszę, że te elementy tak się wymieszały, że powstało rzeczywiście coś ładnego. Ładnego na tyle, na ile ładna może być mieszanka wspomnianego brudy, starości, biedy i ruiny. Gdy pada deszcz ta ładność spływa środkiem chodników. Centralna część Stone Town klimat ma, przyznać muszę, uroczy. Takie wąskie uliczki spotkać możecie jednak w wielu innych miasteczkach świata: w Chorwacji, na Sycylii, we Włoszech, w Maroku, czy w zwykłym Nepalu. Podobny klimat miała kiedyś warszawska dzielnica Praga – zanim nie posprzątano ulic i nie pobudowano galerii handlowych wraz z mieszkalnymi loftami dla bogatych udających zwykłych ludzi.


W czym więc leży unikalność Stone Town? W niczym, bo jest to – podobnie jak w przypadku obrazów tutejszych artystów – zwykły zlepek różnych przypadkowych elementów, który akurat teraz, dla akurat europejskiego turysty akurat ładnie wygląda. Nikt tego nie planował, nie było tu palca architektonicznego geniuszu. Ot tak, po prostu: kilkanaście różnych rzeczy wysypało się i wyszło ładnie. Wędrując po Afryce, ba, po dowolnym kontynencie często trafiamy na różne miejsca i mówimy: ale brzydko. Ale byle jak. Ale nijak. Jak to możliwe? To proste: tam też się wysypało, tyle że inaczej i wyszło nieładnie. A tu, w Stone Town – wysypało się ładnie. Raz na tysiąc.

Wędrując wąskimi uliczkami starego miasta czujemy że znaleźliśmy się w miejscu idealnie łączącym egzotykę z turystyką. Owoce na straganach są egzotyczne, ale zapłacić za nie możemy dolarami. Lokalsi są śmiesznie ubrani, ale mają tą samą liczbę rąk i nóg co my. Jedzą na ulicy różne dziwne rzeczy, ale bez problemu znajdziemy też pizzę, spagetti czy frytki z surówką. To miejsce wygląda dokładnie tak jak Zenek i Grażynka wyobrażają sobie dzicz. Taka nie za dzika. W sam raz.

Ta złuda cywilizacji zachodniej mija dopiero wtedy, gdy opuszczamy turystyczne epicentrum starego miasta. Każde sto metrów dalej od dzielnicy cofa nas w czasie o 100 lat. Zbliżając się do dzielnicy portowej możemy już zostać zaatakowani złym spojrzeniem, wchodząc zaś w wąskie uliczki – które dopiero co były urocze i tak oh klimatyczne – zaliczyć pieczątkę z plaskacza. „Wynoś się stąd” które słyszymy w bramie rozpadającej się kamienicy to ostrzeżenie opalającego się w sawannie lwa. Ten lew zaledwie pięćset metrów wcześniej – na turystycznej miejskiej plaży – proponował Nam przejażdżkę łodzią za 10 dolarów. Ale teraz, gdy weszliśmy na teren jego jurty – wypłaci z otwartej, i w ramach promocji – by udowodnić że jest nastawiony „proturystycznie” – nie każe zapłacić za tę przygodę prowizji.


Zabłądzeni Zenek i Grażynka bardzo szybko uczą się tutaj, że fotografowanie „małych bosych murzynków” na zapleczu miasta to zupełnie inna dyscyplina sportowa niż robienie tego samego pod sklepem z upominkami. Tam, na schodkach, te dzieciaki są w pracy i zapraszają do kupna magnesów bądź koszulki z kolorowym napisem „Hakuna-Matata”. Tutaj, na dzielni, ich starsi bracia zrobią z Zenka i Grażynki – Granka i Zeżynkę.

I tu pozwolę sobie na małą złośliwość. Niestety słynnym celebrytom taka prawdziwa przygoda nigdy się na Zanzibarze nie przytrafi. Jeżeli oglądacie czasem (przez przypadek oczywiście, bo nie podejrzewam Was o to!) programy celebryckie, to wiecie że największą przygodą ich bohaterów może być desant z łódki na oddaloną o 10 metrów plażę. W trampkach. Choć przyznać muszę, że jak zobaczyłem w jednym z odcinków jakiejś serii podróżniczej jak Radosławowi Majdanowi dali w Wietnamie przejechać się skuterem i nie zostawili go na ręcznym, to skamieniałem. Zgroza. A jak innego razu Magda Gessler w spódnicy i szpilkach przeprawiała się z synem przez 5-metrowy rów melioracyjny wzdłuż drogi na Hawajach – oniemiałem z przerażenia. Dobrze, że chociaż wody w nim nie było.


No ale do rzeczy bo mam wrażenie że znowu czytacie nie o tym, o czym chciałem napisać. Skoncentrujcie się w końcu, bo nie doczekamy końca tej recenzji. Skupcie się!

Kamienne Miasto tak naprawdę nie jest z kamienia. To znaczy jest, ale nie z kamienia który jest z kamienia. Mówiłem, żebyście się skupili! Kamień z kamiennego miasta jest w rzeczy samej z koralowca. I to jest dość – muszę przyznać – wyjątkowe. Budulec prosty i ogólnodostępny w okolicy. Jak piasek na Waszym podwórku ale jednak nie rozsypujący się na boki: więc da się z niego budować coś większego niż tylko babkę. Bierzecie blok takiego korala, ciosacie, szlifujecie, przycinacie na rozmiar i macie cegłę. A jednocześnie piękny wzorek martwych żyjątek na ścianie. Aż żal pomalować farbą antyalergiczną. No ale każdy może wybrać: koralowe żyjątka albo alergia.

Niestety o tych koralowcach to podczas pobytu za bardzo nie pamiętałem, w efekcie czego zdjęć koralowych zwierzątek na murach nie mam. Za to innych zdjęć narobiłem całkiem sporo, choć uprzedzę doświadczonych hejterów i sam się przyznam: przytłaczająca ich większość to tzw. biodrówki. Biodrówki, czyli strzały z biodra. Zupełnie po Zenkowemu. Bo kto nie wie, temu przypomnę – Afryka nie lubi zdjęć. Muzułmanie nie lubią zdjęć. A muzułmanie w Afryce to już zupełna pierwsza liga nielubienia. I choć zwykle 1 dolar pomaga zmienić zapatrywania na ten temat… to aż tak dobrym fotografem nie jestem żeby mi taka 1-dolarowa inwestycja mogła się zwrócić. By zaś być sprawiedliwym oddaję wielki pokłon tym wszystkim, których w moich podróżach po świecie spotkałem a którzy nie zgodzili się na zrobienie zdjęcia nawet w zamian za wynagrodzenie autorskie. Bo zasady anty-fotograficzne albo się ma, albo nie.


Przepięknym elementem Stone Town są artyści-malarze i ich niezapomniane, nieziemskie, niezwykłe, nie znające kolorystycznego umiaru obrazy. Zastrzegam, że wypowiadam się na ten temat tylko dlatego że na malarstwie się nie znam. Co jak mam nadzieję w oczach Internautów spotka się ze zrozumieniem gdyż stanowi wystarczające upoważnienie do wypowiadania się… na dowolny temat.

Obrazy tych artystów są wszędzie. Ich gęstość na metr kwadratowy jest chyba większa niż w magazynach Muzeum Dzieł Sztuki w Warszawie podczas Narodowego Liczenia Obrazów. Strach się potknąć w tych wąskich uliczkach bo przewracając się i szukając oparcia człowiek na pewno spadnie na jakiś obraz. A jak wiadomo obraz macany należy do macanta. Ponieważ zaś obrazy nie mają przyczepionych żadnych cen, to na 100 procent spadniecie na najdroższy, najbardziej unikalny okaz sprzed dwustu lat. Owe dzieła sztuki są wszelakiej wielkości, wszelakiego koloru i dosłownie wszędzie. W dzień przysłaniają Słońce tak, że gdyby przyjechał tutaj w XIX wieku na wczasy Sienkiewicz, to z miejsca zacząłby pisać „Faraona”. Największe płótna w transporcie wymagają demontażu linii energetycznych, a najmniejsze kupić możecie na kilogramy. I wiecie co: serio mi się podobały. Wszystkie takie same, z czterema tematami wiodącymi – zwierzęta Afryki, zachody słońca, skaczący lub stojący Masajowie oraz ogólna abstrakcja na temat wiatru w żagle. Za to permutacja pełna.

Nie mam wątpliwości: Stone Town to dzielnica artystów. Tylko że kiedy jest się artystą? Odniosłem wrażenie, że te obrazy zupełnie „nie schodzą”. Całe szczęście artystą się jest jednak nie wtedy, kiedy Twoje obrazy ktoś kupuje lecz wtedy, kiedy ktoś na nie patrzy. A w takim przypadku rzeczywiście wszyscy tutaj artystami są, bo obrazy porozwieszano tak gęsto i specyficznie, że nie patrzeć na nie się po prostu nie da.


Dla wszystkich, którzy chcieliby odwiedzić Kamienne Miasto kilka małych rad. Wbrew złemu wrażeniu które mogliście odnieść Stone Town to bardzo przyjazne dla turystów i podróżników miejsce. Jeżeli już wylądowaliście na Zanzibarze i tkwicie na leżakach nad plażą w zamkniętym resorcie, to nie wykupujcie w celu jego odwiedzenia drogiej wycieczki fakultatywnej. Do niczego Wam ona nie jest potrzebna. Zorganizujcie sobie transport, każdy krajowiec zawiezie Was tam chętnie za jedyne kilkadziesiąt dolarów i nawet poczeka kilka godzin – a na miejscu pozwiedzacie sobie sami. Nie jest Wam do tego potrzebny żaden przewodnik ani doradca zakupowy. Ogarniecie te kilkanaście uliczek bez trudu sami. Natomiast gdy ktoś będzie zbyt namolny w sprzedawaniu Wam czegokolwiek – po prostu uśmiechnijcie się szeroko, podziękujcie i odejdźcie. I nie wstydźcie się, że nie macie zęba – tutaj jest to bardzo mile widziane!

Warto przenocować w Stone Town. Fajne hotele znajdują się w samym centrum starego miasta, pięknie ukryte wewnątrz kamienic. W środku będziecie zaskoczeni niespodziewanym komfortem i cenami. Hotele 4-gwiazdkowe można bez trudu znaleźć w okolicach cenowych niewiele wyższych niż 200 złotych za dobę za pokój 2-osobowy. W tym śniadanie, widoki z tarasu a często i basen. Hotele trzygwiazdkowe są jeszcze tańsze. Nie dojedziecie do nich wprawdzie samochodem, ale każdy taksówkarz z przyjemnością w cenie kursu doprowadzi Was spacerem pod samo wejście, niosąc jeszcze bagaż. I pokaże gdzie będzie na Was czekał na drugi dzień o wskazanej godzinie.


Serio: weekend w Kamiennym Mieście jest łatwy jak zimowa ekspedycja do Płocka. Wbrew pozorom to cywilizacja, nawet ceny taksówek z lotniska są urzędowe – jak na Afrykę to ewenement. Zanzibar żyje z turystyki i tylko od Was zależy ile przywieziecie ze sobą do Polski obrazów. Pamiętajcie targować się przy każdym zakupie: minimum „zjazdu” ceny podczas zakupów w sklepach z pamiątkami to 50 procent. Wszystko to i tak chińszczyzna. No chyba że traficie do oryginalnego miejsca w którym zobaczycie sprzedawcę przy procesie produkcji. Wtedy warto docenić jego pracę i ją uszanować.

Na koniec: żeby nie było że nie umiem korzystać z Wikipedii. Stone Town wpisane jest na listę Dziedzictwa UNESCO. Moim zdaniem – zasłużenie. I tak, wiem – w mieście tym urodził się Freddie Mercury.

O tym jak wyglądał sam przeczytacie TUTAJ

Czy ktoś z Was trafił kiedyś na ślad jakichś maratonów (lub fajnych ultra) organizowanych bezpośrednio na wyspie Zanzibar?



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768