redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Przeczytano: 588 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Maraton Terenowo-Górski w Belgii
Autor: Starzyński Wojciech
Data : 2002-01-16

Sobotnie popołudnie(12.01.2002). Pakuję plecak i szykuję się do wyjazdu na
bieg.
Zmęczony długotrwałym siedzeniem, postanawiam wyjść nieco wcześniej i na
paryski dworzec północny udać się piechotą. Nie jest daleko, trzeba jedynie
przejść na drugą stronę Montmartre. W pobliżu dworca przejście jest
utrudnione: tłumy tłoczą się, przebierając w artykułach sezonowych obniżek.
Trudno uwierzyć, że jutro będę biegł górsko-terenowy maraton...

Wykupuję bilet i wsiadam do pociągu do Maubeuge. Po dwóch godzinach jazdy
(około 230 km) stawiam się w umówionym miejscu i nie mogę odszukać głównego
moderatora i animatora e-mailowej listy "jogging-sorengo". Po 10 minutach
wbiega Papy, którego bez trudu poznaję po sportowym dresie i postawie
biegacza. Jego spóźnienie zostało spowodowane małym wypadkiem, który
przydarzył mu się po drodze. Zmierzamy prosto do Belgii, do Walcourt, gdzie
inna znajoma z listy zwana Instit (każdy ma swój przydomek) ma podejmować
nas noclegiem i skromnym posiłkiem (zważywszy na jutrzejszy bieg). Do celu
docieramy około 22. Zapoznajemy się (znamy się przecież tylko "wirtualnie"),
zaczynają się rozmowy - wiele z nich wcale nie dotyczy biegania. "Skromny"
posiłek przeradza się w kilkodaniową ucztę, mającą ukazać specjalności
belgijskiej kuchni. Nocleg jest wybitnie komfortowy, bo ja i Papy lokujemy
się w oddzielnych pokojach dzieci Instit. Rozmowy milkną i kładziemy się o
1:30.
Nowe przeżycia nie pozwalają na głęboki sen. Wstajemy wszyscy o 6:30 - w
ciągu godziny powiniśmy wyruszać, bowiem mamy do przejechania 120km w dużej
mierze po bocznych drogach. Papy ma wyraźne kłopoty z zebraniem się. Tuż
przed wyjściem zauważam, że w moich okularach brakuje śrubki i pojawia się
niebezpieczeństwo zgubienia szkła podczas biegu. Instit szuka śrubek i
śrubokrętów. Papy, zgodnie ze swoim charakterem człowieka południa (pochodzi
z Marsylii i chodzi w dresie Olympique Marseille) od razu porzuca inne
czynności i zajmuje się naprawą okularów. Wszystko się udaje, poza tym, że
wyruszamy (tym razem samochodem Instit) dopiero o 8:15. Jest jeszcze ciemno
i temp. - 3C, droga oblodzona. Widać, że możemy dojechać na styk. Będąc już
dość blisko gubimy drogę i wjeżdżamy do Liege. Następują nerwowe chwile,
pojawia się wiele wariantów dróg, ale nikt z nas dokładnie nie wie gdzie
jechać, zbliża się czas rozpoczęcia biegu.
Uff, udaje nam się wydostać z miasta, będziemy spóźnieni o około 10 minut.
Co zrobić w tym wypadku? Instit proponuje byśmy wyruszyli od razu bez
numerów startowych, które ona odbierze i przekaże nam po pierwszym
okrązeniu. Dojeżdżamy i widzimy biegaczy przy samochodach, którzy nas
informują, że przyjechała bardzo duża ilość osób i jeszcze trwają zapisy.
Modyfikujemy plan - ja i Papy mamy się szybko przebrać, a Instit odebrać
numery. Z tych nerwów Papy musi szybko ewakuować się w krzakach, w oddali
słychać spikera, nie wiadomo czy bieg już się nie zaczął. W końcu nadchodzi
Instit z numerami mówiąc, że organizator powiedział jej, że start jeszcze
opóźni się o 5-10 minut. Papy jeszcze nie jest gotowy i w końcu mi mówi, bym
szybko sam pobiegł na start i zostawił tam swój bidon (on w tym czasie
przygotowuje torbę z napojem, którą będzie "dźwigał" na plecach). Zbiegam w
kierunku startu, podjeżdża do mnie jeden z sędziów i miejscowym akcentem
(trudnym do zrozumienia) krzyczy, żebym szybko wsiadał do samochodu, bo
biegacze już wyruszyli na trasę. Zdezorientowany (mamy przecież przynajmniej
2 okrążenia przebiec razem z Papy), sędzia krzyczy jeszcze mocniej wsiadam i
jadę około 300-400m, gdzie sędzia mnie pozostawia za ostatnimi zawodnikami,
a sam bierze bidon obiecując, że zostawi na głównym punkcie odświeżania...
Pozostawiam wszystkie nerwy, które nam dotąd towarzyszyły. Jest piękna,
słoneczna pogoda (wbrew zapowiedziom), ukazują się piękne widoki. Okolice
Olne przypominaja mi mój pierwszy bieg górski na Ochodzitą. Szeroka
przestrzeń, dużo zieleni wraz z topniejącym śniegiem, dokoła wiele pagórków,
które przyjdzie pokonywać. Trasa jest ciekawie poprowadzona. Ciągle
zmieniamy rodzaj nawierzchni: trochę asfaltu, gruntówka, po trawie (błocie),
po śniegu, lodzie, fragmenty specjalne po kamieniach korytem małego potoku,
na otwartej przestrzeni, w małych laskach. W wielu miejscach trasę wskazują
ustawieni sędziowie, albo białe linie narysowane na ziemi. I tu pojawia się
duzy problem. W ostrym słońcu białe linie zlewają się ze śniegiem i
wielokrotnie nie wiadomo gdzie biec.
Poczatek mojego biegu był utrudniony przez to, że zaczynałem z poziomu
ostatniego miejsca. W wąskich przejściach tworzyły się zatory, w dalekiej
perspektywie można było obserwować jak wielu biegaczy jest przede mną.
Cieszę się jednak przede wszystkim z faktu, że biegnę...
Około 5km stwierdzam, że nie uruchomiłem stopera. Zdaje sobie sprawę, że
interwałowy rytm nie jest dobry i może się odbić na ostatnich kilometrach.
Dzięki kardiometrowi staram się pilnować i nie przekraczać 165.
6km 32:55 (według czasu oficjalnego) wyprzedziłem już sporą ilość osób i
trochę się przerzedziło
8km 42:52 uspokajam bieg, choć tś=161
10km 51:58 najszybsze 2km pokonane w 9:06 związane jest z długim zbiegiem
tś=153
12km 1:03:32 piękny długi podbieg, ustalam, że nie powinienem przekraczać
tętna 170, będę albo zwalniać, albo przechodzić w chód. Zauważam jednak, że
po treningach na Montmartre pod górę idzie mi całkiem nieźle... tś=163
jeszcze parę metrów i osiągam koniec pierwszego koła w 1:05:30. Punkt dość
obficie wyposażony w napoje energetyczne i wodę. Organizatorzy szukają
mojego bidonu, bez skutku... Po około minucie wyruszam dalej - wyjątkowo jak
na siebie, spędzam sporo czasu na wszystkich punktach odżywiania, prócz
głównego kończącego każdą pętlę jest także jeden mniejszy na trasie. Cóż,
można traktować, że mięśnie też muszą trochę odpocząć...
16km 1:25:10 tś=150 w miarę upływu kilometrów tempo się uspokaja i normuje
(tu obniżyło się przez przystanek na punkcie), choć na podbiegach dochodzi
do 170
18km 1:34:28 tś=155
20km 1:44:23 tś=157
przebiegam drugą pętlę: bidon znaleziony mogę z niego skorzystać (znowu mnie
zatrzymuje), podobno jestem na 12 miejscu! Zaczynam myśleć, czy oprócz celu
zejścia poniżej 4 godz. nie dodać walki o miejsce w dziesiątce...
24km 2:04:16 już sporo kilometrów przebiegłem sam, teraz dobiegam do
biegacza, który okaże się miejscowym murarzem. Niestety nie jest mi dane z
nim biec zbyt długo, tym razem minutowy przystanek "pipi"... Znając korzyści
płynące z towarzystwa gonię wspomnianego biegacza. Nie jest to łatwe,
przychodzi mały kryzys, jakoś długo nie ma żadnego punktu. Widzę, że mój
konkurent dobiega do prywatnego "punktu", gdzie koledzy zaopatrują go w
napój. Nie jest przyjemnie w trakcie biegów być w takiej sytuacji. Zaczyna
się długi podbieg. Biegacz z napojem odwraca się i z odległości 50m pyta czy
nie chcę pić. Odpowiadam twierdząco. On pozostawia napój na ziemi i biegnie
dalej. Kończąc mój po

dbieg, robię podobnie i zostawiam napój dla zawodnika,
który był za mną.
Kolejny, najdłuższy tym razem podbieg. Przy tętnie 172 przechodzę w chód,
mimo wszystko zbliżając się do rysującej się z przodu grupki. Niestety
trafiam na nowy punkt i znowu tracę zbyt wiele czasu. Tym bardziej, że prócz
tego, że grupka znika, to nie widzę znaków. Na wpół intuicyjnie biegnę
tracąc chwilami wiarę, że jestem na właściwej ścieżce. Na szczęście na
horyzoncie pokazuje się wzgórze z główną bazą biegu: na razie się nie
zgubiłem...
30km 2:35:22 już nie zwracam wielkiej uwagi na czas, ale jednocześnie
stwierdzam, że czuję się dobrze i mam nadzieję zejść poniżej 4 godzin w
maratonie.
33km koniec III pętli 2:48 spotykam Instit, która po przebiegnięciu dwóch
kół już odpoczywa. Sędziowie i wolontariusze prócz wskazywania drogi coraz
częściej dodają słowa zachęty, biją brawo itp. Gdy rozpoczynam czwartą pętlę
wszyscy mówią, że ta pętla jest najłatwiesza. Faktycznie, coraz więcej trasy
biegnie asfaltem, co wcale aż tak bardzo mnie nie cieszy. Czuję zmęczone
kolana i wydaje mi się, że wolałbym biec po gruncie. Dowiaduję się, że
jestem ósmy. W chwilowej euforii przyśpieszam. Robię kolejne dwa kilometry
po około 4:20 na lekkim podbiegu. Zastanawiam się jednocześnie czy nie
przesadzam, czy nie dopadnie mnie słynna maratońska ściana... Biegacz przede
mną (wciąż ten sam) na asfalcie jest mocniejszy niż ja i oddala się. Nagle
dobiegam do rozwidlenia dwóch dróg asfaltowych. Zatrzymuje się, bowiem nie
widać żadnych znaków, szukam jakiegoś sędziego... Postanawiam wybrać wariant
zbiegu (po podbiegu powinien być zbieg), po 200 metrach pytam miejscowego
czy widział biegaczy. On, że nie. Cóż, trzeba szybko wrócić na trasę... Gdy
jestem z powrotem na górze, akurat dobiega jakiś biegacz i zdezorientowany
szuka znaku. Ja informuję go, gdzie biec z odległości 30m. Czuję jednak, że
coraz bardziej się do mnie zbliża. Jestem trochę niezadowolony z faktu, że
wyprzedzi mnie ktoś, kto był za mną 3 minuty... Znowu niepewne znaki i to
znowu ja sprawdzam drogę, a biegacz za mną dobiega na gotowe. Moje tempo
wyraźnie spada, kilometr robię w 5:30. Godzę się z tym, że prócz utraty 3
min spadnę jeszcze o jedno miejsce.
38km 3:08:50 za chwilę walka się kończy, biegacz wychodzi na prowadzenie,
oddala się 10, 20, 30, 40 metrów... Następuje ładny trawers przez kilka
ogrodzonych pól z bramkami. Za każdym razem trzeba się zatrzymać, otworzyć
bramkę. Mam wrażenie, że mój konkurent nie tylko otworzył, ale i zamknął za
sobą bramkę. To mnie trochę zdenerwowało, ale i poderwało do walki.
Powiedziałem sobie, że jeśli tak napierał na poprzednich kilometrach, to
może dopadnie go jakiś kryzys. Rozpoczynam atak od 39km, odkąd zaczyna się
końcowy podbieg w kierunku mety. O dziwo zaczynam powoli odrabiać, choć
teren zrobił się nieco trudny. Trzeba dużo biec w błocie.
40km 3:20:25 serce zaczyna bić coraz żywiej dochodząc do 172. Nie przejmuję
się tym, bo przecież to już końcówka, teraz mogę dać z siebie to, co mi
jeszcze pozostało. Atakowany biegacz nie odpuszcza. W podbiegu mamy do
wyboru albo błoto, albo lód ze śniegiem. Ryzykuję atak. Podczas gdy
konkurent tapla się w błocku, ja obok go przeganiam po śniego-lodzie!
41 km przebiegliśmy w 4:50 biegacz nie odpuszcza i jest tuż za mną. tętno
doszło do 179... jeszcze tylko trochę wysiłku i zaraz meta.
Widząc, że nie mam już dużo sił, by w ten sposób kontynuować, taktycznie
przyspieszam, by go zgubić. Serce wali 180, droga jest nieco łatwiejsza,
biegacz zostaje z tyłu, już nie słyszę jego sapania.
Ostatnie metry, nagle widzę, że dwóch biegaczy, którzy byli za mną -musieli
mnie przegonić, gdy się zgubiłem- bardzo wolno zmierzają do mety. Ja będąc
cały czas na wysokich obrotach przeganiam jednego z nich dosłownie na
ostatnich metrach, podczas gdy drugi widząc sytuację, jest w zasadzie równo
ze mną. Sędziowie jednak przyznali mi miejsce za dwoma zawodnikami.
Ostatnie 1,2km pokonałem w 6:24 z tętnem minimalnym 177...
Czas ogólny: 3h43. Na mecie zgromadzeni grupowicze, którzy przebiegli
mężczyźni po 3 koła, kobiety po dwa: po kolei mi gratulują i jednocześnie
się zapoznajemy. Jest tu Ślepy ze swoją żoną SuperJ i synem Ślepiątkiem (1
koło), Mogwai z żoną Mogwaiette (nieprzetłumaczalne), jest Władca (176cm
90kg!), którego na podstawie zdjęć wziąłem za zakonnika, a okazało się, że
był to dowcip, jest Paparazzi i oczywiście Instit. Brakuje tylko Papy'ego,
który niepocieszony stratą do mnie cały czas liczył, że mnie dogoni. Za
chwilę pojawia się z czasem 3:48... Również i on pomylił drogę w wiadomym
miejscu, ale już się nie wracał i tym sposobem ostatnie okrążenie udało mu
się... skrócić.
Okazuje się, że w klasyfikacji końcowej zająłem... piąte miejsce. Jak to
możliwe, by z ósmego miejsca po zgubieniu awansować na piąte? Okazało się,
że musiałem źle usłyszeć, na mecie trzeciego koła byłem trzeci. Miejscowy
murarz zajął drugie miejsce. Zwycięzca wygrał w czasie 3:29.
Był to bieg dla przyjemności bez nagród pieniężnych, z tego względu nie było
tu biegaczy profesjonalnych i nikt z tego powodu aż tak bardzo się nie
martwił. Każdy z uczestników dostał kolejną do kolekcji koszulkę.
Udaje się wziąć gorący prysznic, umyć skrajnie ubłocone buty. Zwyczajem
belgijskim (i nie tylko) wszyscy uczestnicy listy popijają miejscowe piwo.
Można zauważyć, że belgijki niejednokrotnie potrafią wypić więcej od belgów!
Po kilku kolejkach i ożywionych rozmowach pora na rozstanie. Władca odmawia
przyjęcia zapłaty za zapłacony przez niego bieg, mówiąc, że jest poruszony
moim wynikiem i zajętym miejscem. W uszczuplonym składzie jedziemy do Namur
stolicy Walonii (francuskojęzycznej prowincji Belgii), gdzie zaprasza
rodzina Ślepego. Papy i ja, jako obcokrajowcy zostajemy zaproszeni na
zwiedzanie cytadeli i innych ciekawych miejsc tego przyjemnego miasta.
Zjadamy wspólną kolację i żegnamy się, przed nami jeszcze długa droga.
Ponieważ podróżujemy samochodem Instit, jedziemy ponownie do Walcourt, tam
kolejny "piwny" przystanek, za Papy'ego wypijam 2 piwa. Dochodzi wpół do 12
w nocy, trzeba wracać do Francji. Znowu jest mroźno, mgliście, ale warunki
są lepsze niż wczoraj. Przy ożywionych rozmowach docieramy do Epernay w
Szampanii około 1:30, gdzie mieszka Papy z żoną i czwórką dzieci. Jeszcze
trochę rozmów zapoznawczych i szybko zasypiamy.
Rano odbywa się powrót do rzeczywostości. Za oknem ciemno, mży. Trzeba
wyprawić dzieci do szkoły... Po drodze do pracy Papy podwozi mnie na dworzec
i serdecznie żegna. Tak kończy się moja belgijska historia.

Wojciech Starzyński



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768