redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Przeczytano: 456 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:10/1

Twoja ocena:brak


Visegrad Maraton - 18.06.2006 Podolinec - Rytro
Autor: Małgorzata Wyszyńska
Data : 2006-07-05

W pierwszym numerze „Biegania” zobaczyłam ogromniastą reklamę na rozkładówce „VISEGRAD MARATON – 18.06.2006 Podolinec - Rytro”. A, no i jeszcze do tego – pocztówka - reklamówka. No to sobie poczytałam – że „Najtrudniejszy maraton w Europie”, że widoki, że po górach, że ze Słowacji do Polski. Obejrzałam profil trasy...



Rys.1 - Mapka ze strony Visegrad Maraton



No, fajnie, pomyślałam sobie. Ładna trasa. Już niedługo. Może za rok bym się wybrała....

Pocztówki zaczęłam używać jako zakładki do książek.

I tak z wolna, niepostrzeżenie, zaczęłam się do tego „Visegrada” przyzwyczajać...Wkradł się do mej duszy, opętał umysł. Już nie myślałam „za rok”. Już zastanawiałam się „jakie są połączenia kolejowe do i z Rytra”.

I w końcu zdecydowałam – jadę! To nic, że daleko. To nic, że trasa wydaje mi się zabójcza. To nic, w końcu, że mój Mężczyzna nie może ze mną jechać, bo kupa roboty, a wyjazd co najmniej na dwa dni... A to, że mój dyrektor na nieśmiałą prośbę o urlop na poniedziałek spojrzał na mnie z ukosa i stwierdził „zwariowałaś” – to już NAPRAWDĘ był drobiazg. Jadę i już. Kupiłam bilet PKP, zaklepałam sobie nocleg, no i w piątek w nocy wyruszyłam. Nie będę się tu rozwodzić nad urokiem podróży Polskimi Kolejami Państwowymi, bo nie czas ani nie miejsce.

Krótko mówiąc jest sobota ok.10:30 a ja wysiadam z pociągu w Rytrze. Słoneczko, ok.25C, lato pełną gębą. Ze stacji spacerek ok. 2 km (pod górkę) do miejsca, gdzie w niedzielę będzie meta, a skąd dziś mają nas zabrać busy na Słowację – do Vysnych Ruzbach (a może Ruzbachów), - tam mieści się biuro maratonu tam też będzie nocleg. Jest bus. Do busa jako komplet – siedmiu facetów i ja. Kierowca busa zawozi nas szybko i sprawnie. Opowiada, co widać i gdzie jesteśmy.

Po drodze zaliczamy jeszcze kantor – zawsze lepiej mieć korony – nie trzeba będzie szuka miejsc, gdzie można płacić w złotówkach. Jedziemy „w odwrotną stronę” trasą, którą w niedzielę będziemy biec. Im dalej, tym bardziej rzedną nam wszystkim miny, bo w naturze widać wyraźnie, że wyrysowany na stronie internetowej profil trasy nie uwzględniał „drobnych” wahań amplitudy – ani na długim zbiegu, ani na podbiegu. Im dalej jedziemy, tym bardziej wydaje mi się, że tu nie będzie prawie nic z górki, że będzie tylko pod górę...

Ha, nic to. Nikt mnie tu siłą nie ciągnął. Chciałam, to mam. Dojeżdżamy. Biuro, weryfikacja, oddać dowód osobisty, koszulka, numer startowy na tył i przód (nie zamykają ruchu kołowego na trasie), pokój... Zapomniałam, oczywiście że rozmiary koszulek będą męskie i znowu mam sukienkę rozmiaru „M”... Ale śliczną za to. Wszystko szybko, sprawnie, z miłymi uśmiechami i ogromną życzliwością Pań i Panów z biura.

Spacerek po Ruzbachach. Pustki na ulicach. Sklepiki czynne były do 12:00 i nie ma zmiłuj. Myślałam, że kupię sobie jakieś banany, chleb, a tu figa, że tak powiem... Powalają mnie kołchoźniki sączące w całej miejscowości tę samą smętnawą melodię. Ludziom to najwyraźniej nie przeszkadza. Cóż, co kraj, to obyczaj... U nas pewnie w dwa dni by to-to kamieniami utłukli. Wchodzę do knajpki przy kąpielisku (źródła termalne) - zgłodniałam, zjadam całkiem przyzwoity obiad, wypijam złoty napój izotoniczny. Zbierają się chmury. W oddali zaczyna pomrukiwać burza.

Wracam do hotelu i ucinam sobie solidną drzemkę. Wstaję tylko na chwilę w środku burzy, żeby zamknąć okno. Na dobre budzę się na uroczyste rozpoczęcie maratonu i pasta party. Wszystko przedłuża się odrobinkę, w międzyczasie dowiaduję się, że nie było prądu. Cóż, przespałam sobie smacznie te perypetie pogodowo – elektryczne. W międzyczasie dojeżdżają coraz to nowi maratończycy. W sumie okaże się potem, że ze zgłoszonych 295 osób wystartuje 225.

W końcu zaczyna się. Organizatorzy witają wszystkich, przedstawiają się, opowiadają – co i jak. Podziwiam ich po cichutku za determinację w przygotowaniu takiej – bądź co bądź – międzypaństwowej – imprezy. Pasta party super. Choć piwo pieni się wściekle, barman ze stoickim spokojem wymienia szklanki i jakoś to idzie. Makaron – niespodzianka – dwupostaciowy – z sosem na ciepło i w postaci sałatki. Mniam. Pychota. Gdzieś tak koło 21:00 zaszywam się w pokoju (mam jedynkę – komfort że ho, ho, z łazienką wspólną z kolegami z dwójki obok :-D) . i idę spaaać.

Niedziela. 6:00. Wstaję. Za oknem mgła. Idę na śniadanie. Zamawiam „prażenicu” czy jakoś tak podobnie – czyli po prostu – jajecznicę. Wypijam kawę. Herbatę. Litr wody. Powerade. Mgłą włazi w ziemię i zaczyna prażyć słonko.... A niektórzy już się cieszyli...

8:00 Wyjeżdżamy autokarami do Podolińca.. W Podolińcu zawożą nas pod szkołę (?) gdzie są szatnie, toalety. Można zdać depozyt i oddać własne odżywki na trasę. Szybko i sprawnie obsługuje to wszystko słowacka młodzież. I znów miła niespodzianka. Miały być własne odżywki na 15, 20, 25, 30 i 35 km, ale gdy ktoś pyta o 40-ty kilometr bez problemu dostawiają pudło i – proszę bardzo – można i na 40-ty! Słonko praży. Wszyscy chowają się w cieniu.

9:30 Start honorowy z rynku w Podolińcu. W ramach rozgrzewki przebiegamy 1,2 km przez miasteczko na miejsce startu ostrego. Szosa. Przy szosie osiedle. Praży. Tu już nie ma toalet, cienia też nie za wiele. Większość rozchodzi się „w osiedle” szukając cienia.

10:00 Start. Zaczęło się. Jak zwykle ustawiam się gdzieś tak pod koniec. No powiedzmy – w dwóch trzecich stawki. Pierwszy kilometr. Patrzę na zegarek – 5:15. Za szybko. Drugi kilometr – 11:20. Hmm...Aż tak NA PEWNO nie zwolniłam! Umawiam się więc sama z sobą, że będę te kilometry traktować, powiedzmy, „orientacyjnie”.

4,5 km Niżne Rużbachy. Byliśmy tu rano. Skwar. Powietrze stoi w uliczkach.

5 km – patrzę na zegarek – 28:32 – dobrze, nawet podejrzanie dobrze. Pierwszy „punkt odżywiania”. Miłe dziewczyny podają kubki z wodą. Miska. Można się ochlapać. Korzystam i z kubka i z miski. Nie wyjmują na razie gąbki (dostaliśmy je w pakiecie startowym, nie ma gąbek na punktach) – wystarczy chlapu-chlapu. Biegnę dalej. Jak na razie jest nieźle. Stawka się już mocno wyciągnęła. Ani czołówki, ani nawet „okolic środka” nie za bardzo już widać.

Dobrze. Nie lubię biegać w tłoku. Jest gorąco, ale zdarzają się chmurki. Na razie nie narzekam. Na każdym punkcie piję wodę lub izotonik i solidnie chlapię sobie twarz i ręce. Punkty może nie są dokładnie w miejscach opisanych wcześniej (co 2,5 km), ale usytuowane są logicznie – raczej przed podbiegiem niż np. na szczycie górki.

10 km. Hniezdne. Jak na razie pod górkę, z górki – ale nie są to żadne wielkie różnice wysokości. Ot, takie pagórki.

14 km. Zbliżamy się do Starej Lubovnej. Długa, bardzo długa prosta w pełnym słońcu. Po lewej i prawej pola uprawne, na horyzoncie – miasto z jego industrialnymi wytworami. To już chyba koniec łatwizny. Za chwilę się zacznie... Skręcamy „ku Polsce”. Punkt. Ochlapać się, zmoczyć gąbkę. Wypić trochę – i w drogę! Przede mną najdłuższy podbieg na trasie – 250 m w górę na niecałych pięciu kilometrach. Pod górę. Pod górę... Pod...górę..... Z każdym krokiem coraz mocniej czuję, że mam płuca i serce, i że one już coraz bardziej mają dość.

16-ty km. Nie mogę.... Zaraz mi serce wyskoczy... Słonko praży. Ptaszki śpiewają. Po jakiego grzyba ja się tak męczę??? Dreszcze, gęsia skórka... Ech, a miałam się nie odwodnić... I co? Zaraz zdechnę i kruki rozszarpią moje ścierwo.... Sapię jak parowóz, coś mi zaczyna latać przed oczami... O, matko! Jeśli dobiegnę, to w przyszłym roku – jak nic – na „Rzeźnika”! Ale zaraz, zaraz – przecież nie jestem tu za karę! Nic nie muszę – sama chciałam! Przy najbliższym punkcie (17,5 km (???) ) wypijam 2 kubki napoju, 2 kubki wody, nabieram wody do czapki i – chlup na głowę! Moczę sobie gąbkę „na drogę” i – ruszam dalej szybkim marszem.

Nie muszę „zdychać” – mam mieć z tego przyjemność! Tak sobie postanowiłam. Wyliczyłam, że do góry już wcale nie tak daleko, a ja przecież umiem szybko chodzić po górach. Nawet jak do tego 19-go kilometra będę tylko szła, to przecież w limicie spokojnie się zmieszczę!. Od razu robi mi się lepiej. Znika presja i przymus – wraca przyjemność. Pozwalam sobie na tempo 8 min/km. A co! Szybki marsz pozwala uspokoić oddech. Opuszczam ręce, inaczej pracują nogi. Wraca spokój. Dreszcze gdzieś znikają, gdzieś tak po kilometrze, półtora, jestem w stanie ruszyć biegiem. Ale już ze spokojem decyduję się na scenariusz – biegnę, dopóki mi to sprawia przyjemność. Jak tylko zaczynam „zdychać”, przechodzę do szybkiego marszu. Jak tu pięknie! Im wyżej, tym więcej widać.

18 km 2:05 h – cieniutko, ale to już nie ma żadnego znaczenia. Przecież nie biegnę po życiówkę. Już niedaleko do końca tej stromizny. Wierzę, że z górki choć trochę nadrobię. Ciągle mam nadzieję, że zmieszczę się w pięciu godzinach. Mimo, że wciąż pod górkę, jest mi zdecydowanie lepiej niż dwa kilometry wcześniej.

19 km. Vabec. Koniec podbiegu – giganta. Odwracam się. Cudowne widoki! Mam nadzieję zobaczyć Tatry. Niestety, nic z tego. Cóż, mówi się trudno.

Zaczynam zbieg. Nogi same niosą 20 km, 21-szy. Znów zerknięcie na zegarek 2:23 h. Od 18-go kilometra wychodzi więc średnio 6 min / km. OK. Oby tak zostało do końca. Biegnie mi się całkiem fajnie. Trochę czuję ten zbieg w kolanach, ale myślałam, że będzie gorzej. Generalnie – w dół. Kremna, Hranice. Szybko mijam miejscowości. Znów miłe dziewczyny na punktach podają wodę. Gdzieś tam po drodze zaczęły się banany. Korzystam. Są drobne podbiegi, ale tylko raz, gdzieś koło 25-go km na chwilę przechodzę do marszu. Coraz bliżej do Polski... Piję i ochlapuję się solidnie wszędzie, gdzie jest tylko taka możliwość. Nie ma już mowy o żadnych dreszczach czy gęsiej skórce. Wyraźnie czuję, że mojemu organizmowi ten solidny wysiłek zaczyna się coraz bardziej podobać. Już się nie opiera. Poszedł na współpracę.

29,5 km Mnisek. Granica. Biegiem pod otwartym szlabanem, pomachać pogranicznikom i – już jestem w Polsce. Las. Droga wije się w cieniu. Na zakręcie pierwszy punkt odżywiania po naszej stronie granicy. Zamiast uśmiechniętych uczennic – jeszcze bardziej uśmiechnięci umundurowani chłopacy. Łapię wodę. Łyk. Pfff – wypluwam. Ugryzła mnie bąbelkami w język. Patrze podejrzliwie – gazowana? Domyślam się, że to naturalny gaz, bo po pierwszym zaskoczeniu czuję, że tych „bąbelków” jest niewiele. Po pierwszym odruchu sprzeciwu stwierdzam, że jest dobra! Chyba nawet lepsza, niż niegazowana.

Podbieg. Nie tak wielki, ale jednak chwilkę maszeruję. I zaraz potem z górki. Zaczynają się przewężenia, obrywy na szosie. Chłopcy w mundurach sprawnie kierują ruchem, zatrzymując samochody przed przewężeniami, gdy biegnie jakiś maratończyk. W dole szumi Poprad. Las, cień. I z górki i trochę pod górkę. I znowu. Coraz bliżej do Piwnicznej. Aaa! Pewnie ta woda „słabo gazowana” to Piwniczanka!

33,5 km. Piwniczna Zdrój. Miasteczko. I znów powietrze zupełnie inne niż w lesie. Żar. Spiekota. Nie ma czym oddychać. Pod górę w Piwnicznej maszeruję sobie raźnym krokiem. Obok mnie biegnie chłopak. Ja idę. On biegnie. Hmmm... Posuwamy się w tym samym tempie. Myślę sobie – chłopie – potuptałbyś trochę – mniej się zmęczysz... Ale nic nie mówię. Cóż – każdy ma swój własny sposób na maraton. Kończy się górka. Biegnę. Potem znów przez chwilę idę.


Ruch. Samochody pędzą w obie strony. Dobrze, że biegniemy lewą. Widzę tych, co chcą mnie zabić... O, właśnie jak tu. Naprzeciwko mnie rower i samochód. Zza pleców słyszę samochód. Nie jest bardzo wąsko, ale to za mną to wielka ciężarówka. Busik nie ma gdzie ominąć rowerzysty, a przecież nie zniży się do tego, żeby jechać, choć przez chwilę, za rowerem, no nie? Widzę niepewną minę mknącego wprost na mnie rowerzysty. Bardzo nie chcę dać się zepchnąć z asfaltu, pobocze jest wyraźnie niżej, ale dla nas wszystkich razem jest, niestety za wąsko. Chwila zawahania i... stawiam stopę na „kancie” jezdni. Potknięcie.

Zmęczone kolano na szczęście utrzymało ciężar przechylonego ciała. Słyszę „aaach” rowerzysty, ale już przejechali, a ja już złapałam rytm, biegnę dalej. Całe szczęście, że nie imają się mnie zwichnięcia kostek, bo pewnie byłoby źle. Trochę się wystraszyłam. Ale już OK. Już zapomniałam. Biegnę dalej. Z daleka widzę domy. Czyżby już Rytro? Ej, chyba jeszcze trochę.

37. km. Miodów. Jeszcze pięć. Jest dobrze. Nie czekam z utęsknieniem na następną tabliczkę z kolejnym kilometrem. Przychodzą po sobie dość szybko. Pewnie dlatego, że w sumie jest więcej w dół, niż do góry. 38-my km, 39-ty. Gdzieś tam po prawej zielona tablica „Rytro”. Zbieg. Wiem, że to już ostatni odcinek „z górki”. Wiem, co będzie za chwilę. To już dobrze ponad cztery godziny.

40. km. Ostatni stół z wodą. Piję. Zakręt. I żołnierz kierujący mnie w dół, pod most. Wybijający z rytmu krosowy zbieg i zaraz potem podbieg – z powrotem na ulicę. O matko – po co to??? – myślę sobie...Metrów zabrakło, czy co? Dopiero dużo później przychodzi refleksja, że był to tylko elegancko rozwiązany problem ominięcia przejazdu kolejowego – bo nie sposób przecież zatrzymać pociągów, gdy biegnie maraton.

Teraz już tylko pod górkę. Lekko, delikatnie – ale ciągle pod górkę. Pod górkę. Boże, jak ciężko! Wiedziałam, że te dwa kilometry będą najgorsze. Biegnę. Idę. Znów chwilę biegnę. I znów ... Gdzie ta cholerna meta? Sklep. Przystanek autobusowy. Mostek. Zakręt.... A mety, jak nie widać, tak nie widać...

41. km. Matko, nie wytrzymam, a przecież wcale nie jest stromo. Gdyby to był początek, pewnie bym wcale nie zauważyła. Jeszcze pod górkę. Zakręt. Widzę. Jest meta. Jak daleko... Zegarek. 4:32. Łzy. Oczy w asfalt i do przodu. Dam radę, dam radę, dam... Bieg... Bieg? Żółwie chodzą szybciej, ale ja tu i teraz chcę to nazwać biegiem. Jeszcze 100m , jeszcze 50. Ręce w górze. Spiker coś krzyczy. Swoje nazwisko rozumiem, ale niewiele więcej. Medal. Oddają mi dowód osobisty. Jezu, teraz??? Co ja z nim zrobię??? Panika. Kurczowo zaciskam go w ręku. To strasznie odpowiedzialne zadanie w tym stanie ducha i ciała – nie wypuścić go z ręki, nie zgubić. Dostaję kubeczek wody. „Czy wszystko w porządku?” – pyta miła dziewczyna. „Tak, super” – odpowiadam i walę się na trawę. Siedzę, sapię, powoli wraca mi zdolność myślenia. Do mety doczłapują kolejni straceńcy. Patrzę na nich i myślę – jakie to życie jest piękne. Że też człowiekowi chce się tak męczyć. Udało się! 4:36:59. – żadna rewelacja, ale jestem strasznie zadowolona. Myślałam, że będzie dużo gorzej.

Po niedługim czasie ruszam na poszukiwania depozytu. Pamiętam załadowaną po sam dach ciężarówkę z worami na starcie. Ciekawa jestem, ile czasu zajmie odszukanie mojego wora, zdanego dość szybko, a tym samym zapakowanego głęboko. A tu proszę – kolejna niespodzianka. Wory leżą sobie grzecznie pod ścianą (zakończenie imprezy odbywa się na terenie kompleksu hotelowego „Perła Południa”) i zanim jeszcze zdążam dobrze się rozejrzeć – już jest przy mnie bardzo miły pan z moim plecakiem. W jeszcze większy zachwyt wprowadza mnie to, że na mój jęk „o, matko, czy ja to udźwignę?” - ówże przemiły człowiek (anioł chyba !) zanosi mi plecak aż pod same prysznice. Dzięki! Ogromne dzięki!!! Prysznice ekstra.

Przy okazji notuję sobie w pamięci, że są to prysznice przed wejściem na basen. Wykorzystuję to później i gdy po zakończeniu całej imprezy zostaje mi jeszcze trochę czasu do pociągu przychodzę popływać. Po wzięciu prysznica podążam z plecakiem na ogromny, trawiasty plac gdzie można zjeść zasłużoną grochówkę. Pożeram przysługujący mi „posiłek na mecie” w ekspresowym tempie. Strrrasznie byłam głodna. Rozkładam się na trawie, suszę ciuchy i buty, wypijam piwo. Na estradzie trwają występy. Jest lato, piękna pogoda – luz i wypoczynek. Już odpoczęłam, nic mnie nie boli, po prostu sobie trwam nigdzie się nie śpiesząc. Dekoracja w generalnej niestety, dawno już się odbyła, ale z grafiku imprezy pozostało jeszcze losowanie i pozostałe dekoracje. Nie będę się tu długo rozwodzić – wszystko poszło w miarę szybko i sprawnie.

Załapałam się nawet na pudło w kategorii wiekowej... A co – dobrze jest czasem być kobietą „w podeszłym wieku” ;-D . No i na pewno, NA PEWNO będę chciała wrócić tu za rok! I nic, że chodzą plotki, że trasa w przyszłym roku będzie biegła w odwrotną stronę, i że podbiegów będzie więcej niż zbiegów. Naprawdę, (może nie jestem tutaj ekspertem, w końcu to dopiero mój czwarty maraton w życiu), ale moim zdaniem wszystko tu było przygotowane na najwyższym poziomie. Po prostu – jedyne co mogę zrobić, to podziękować organizatorom „za całokształt” i prosić, żeby w przyszłym roku mieli co najmniej tyle samo zapału do zorganizowania następnej edycji.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768