redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
METRYKA WATKU DYSKUSYJNEGO
  Dyscyplina  
  Status  Wątek aktywny ogólnodostępny
  Wątek założył  biegowaamatorszczyzna (2016-09-12)
  Ostatnio komentował  Martix (2016-09-13)
  Aktywnosc  Komentowano 7 razy, czytano 293 razy
  Lokalizacja
 Wrocław

DODAJ SWÓJ KOMENTARZ W TYM WĄTKU

POWRÓT DO LISTY WĄTKÓW DYSKUSYJNYCH



biegowaama...
Paweł Kempinski

Ostatnio zalogowany
2018-07-17
07:24

 2016-09-12, 10:03
 Zwycięstwo czy klęska czyli relacja z Maratonu we Wrocławiu
LINK: http://biegaczamator.blog.pl/


Na początku, jak zwykle w tym miejscu i czasie. Robercie krócej znany, także nie przewidywałem, że będę miał przygodę z niemal pustynny bieganiem. Ale zacznijmy od początku. Michu dzięki za gratulacje, chociaż mam wątpliwości, czy zasługuję na nie.

Na początku, jak zwykle w tym miejscu i czasie. Robercie krócej znany, także nie przewidywałem, że będę miał przygodę z niemal pustynny bieganiem. Ale zacznijmy od początku.

Pobudka, zgodnie z założeniem tuż przed 4. Jechaliśmy ekipą, więc zebraliśmy się w określonym miejscu i ruszyliśmy do Wrocławia. W czasie drogi ustaliśmy, że w okolicach 14 wracamy z powrotem, gdyż 5 godzin na pokonanie trasy, to jest maks. Wtedy, bazując na moich wcześniejszych doświadczeniach i startach, też mi się tak wydawało. Co prawda lekki niepokój we budziła moc biegowa ekipy, z którą jechałem, gdyż najgorsze życiówki były na poziomie 3,5 godziny, był i pan, które miał poniżej 3 godzin na rozkładzie. Do tego jeszcze biegi ultra i co ja w tej ekipie robię? No, ale miałem nadzieję, że poczekają na mnie na mecie.

We Wrocławiu byliśmy w okolicach godziny 7, więc każdy bez problemu odebrał pakiet startowy i zgodnie ze swoją wizją poszedł, czy poszła ( bo była wśród na jedna pani) się rozgrzewać. W okolicach 8,30 usłyszeliśmy informację z głośników, że pora ustawiać na starcie. Miałem możliwość przywitać z paroma osobami, które do mnie podeszły mówiąc, że czytają mojego bloga, co sprawiło mi sporą radość i frajdę. Stanąłem sobie spokojnie w strefie, która w moim odczuciu najbardziej mi odpowiadała i czekałem na start. Z każdą chwilą robiło się cieplej, ale jeszcze aż takiego upału nie było. W końcu to dopiero była godzina 9. No i na dany znak ruszamy, każdy zgodnie ze swoją mocą i wizją. Biegłem sobie spokojnie nie szarżując, wiedząc, że może być nie ciekawie. Tym bardziej, że gdzieś mi mignęło oznaczenie temperatury: 30 stopni powietrze, 40 przy gruncie. A to jeszcze nie byłą 10 godzina. Tak do 15 chyba kilometra było względnie ok. Biegłem spokojnie, stałym tempem i mogło nie być jeszcze źle. Niestety potęgujący się z każdą minutą upał wysysał moje siły. Jestem typem raczej zimnolubnym, niż gorąco więc z reguły wysoka temperatura nie najlepiej na mnie wpływa. A tutaj jeszcze biegłem. Ba nawet po drodze, kiedy spotkałem brata salezjanina z napisem na koszulce, że można się wyspowiadać podczas biegu, to stwierdziłem a może… Powiedzmy sobie, że nie jestem religijny i to bardzo mało religijny, ale czasem warto swoją czarną niczym kopalnia węgla kamiennego duszę oczyścić. Przynajmniej na parę dni. No i po spowiedzi oczyszczony nawet przyśpieszyłem. No i tak fajnie mi się biegło gdzieś do 15 gdzieś kilometra. Już wtedy zaczął się dramat. Co dziwne nie był on związany z butami, czy też nogami, ale ogólną wszechogarniającą słabością. Czułem się, jakbym na razie powolną windą zjeżdżał o rozpalone piekielne otchłanie. Możliwe, że to właśnie była moja pokuta za wszystkie grzechy. Z tempa biegowego już wtedy zrobiło się niemal człapiące. No, ale biegłem. Co kawałek woda, z której powiedzmy częściowo korzystałem. Tam, gdzie można było się ochlapać, tam się chlapałem, gdzie wszyscy pili, ja tradycyjnie dwa, trzy łyczki i tuptałem dalej. Po 20-stym każdy kolejny kilometr, to już była wojna. Tu już myślałem o zejściu z trasy. Gdzieś tam mi mignęła karetka, gdzie leżał biegacz pod kroplówką. Pomyślałem, że może też się tak wzmocnię. W granicach 30-stego kilometra, kiedy już ledwo nogami drobiłem, zatrzymałem się przy karetce z prośbą: „panowie, szybka kroplówka i biegnę dalej”. Popatrzyli na mnie jak na wariata. Kazano mi się położyć, podniesiono nogi, które oparłem na jakimś podpórku i kazano czekać na busa zbierającego zawodników po upływie czasu. Przy okazji zbiegło do mnie dwóch znajomych, czy wszystko ok i czy żyję. Nie żyłem, ale tego mi było potrzeba. Po jakiś 10 może 15 minutach poderwałem się i nie zwracając uwagi na protesty sił medycznych poczłapałem dalej. Każdy kilometr to były piekielne katusze. Ale z drugiej strony pewne rajskie pierwiastki także były włączone. Szczególnie, jak kiedy jednej czy drugiej pani kibicującej na trasie przesyłałem buziaki. Na to siły zawsze miałem.

No i po drodze ci wyzywający kierowcy. Oj był ich trochę. Jeden nawet próbował wbiec na trasę z zamiarem diabli wiedzą, linczu czy czegoś innego, że stoi ponad godzinę a tu takie człapacze. No, ale człapałem. Jeszcze na dwa kilometry przed metą chciałem zejść. Znowu podszedłem do karetki mówiąc, że to już koniec, że nie ma już nic, nie będę szedł dalej, bo nie ma już nic. Pan ze służb medycznych spojrzał na mnie i powiedział krótko: „mogę pana zdjąć z trasy. Ale ma pan jeszcze trochę ponad 2 kilometry do pokonania. Wybaczy pan sobie”? I tego mi było trzeba. Czołgając się nie niemal, po czterech, ale dotarłem do mety. Do ustalonego limitu czasowego 15 minut miałem zapasu, ale to nie ważne. Zmieściłem się w limicie, a że miejsce fatalne i praktycznie sam koniec stawki, to chyba nie ważne. W każdym razie ostatni nie byłem.

Oczywiście moja ekipa transportowa nie czekała na marudera, tylko pojechali, ale takie życie. Kto późno przychodzi ( gdyż w tym miejscu trudno napisać przybiega) sam sobie szkodzi. No, ale doczłapałem się i już wiem co to znaczy sięgnąć granicę niemożliwych do osiągnięcia poziomów swojego ego. A dzisiaj od rana mam takiego „kaca”, że chodzę i piję wszystko, co mi w ręce wpadnie. Rano, jak stanąłem na wadze, to okazało się, że wczoraj „zgubiłem” prawie 3 kilogramy. No i na koniec jeszcze jedna, drobna uwaga. Jeszcze nigdy nie miałem tylu wątpliwości nad sensem tego co robię i tylu przypadków, że chciałem poddać. I cały czas się zastanawiam, czy tej mój upór jest rozsądny. Zresztą tych pytań jest sporo. Jak ocenić te moje wczorajsze „osiągnięcia” biegowe. Zwycięstwo to raczej nie było, czy klęska… Do mety jakoś dotarłem. Sam już nie wiem.

Na koniec jeszcze jedna uwaga dla Orgów. Po takim wysiłku fajnie, gdyby na mecie woda na nas jeszcze czekała, a nie tylko odliczana gorąca herbata i ryż z czymś tam, którego nie mogłem przełknąć. Tak sobie jeszcze myślę, o tej spowiedzi, którą odbyłem. Ten bieg, ta wojna, to co przeżyłem, było chyba moją pokutą. Pytanie, czy jestem bardziej religijny niż byłem, czy wykorzystałem sytuację, jak tylko chwilowe oczyszczenie? Wolę nie wgłębiać się w takie przemyślenia.

  SKOMENTUJ CYTUJĄC
  NAPISZ LIST DO AUTORA
  PRZECZYTAJ MÓJ BLOG (8 wpisów)


Biegam dla...
Michał Biernat

Ostatnio zalogowany
---


 2016-09-12, 10:44
 Refleksje po przeczytaniu relacji
2016-09-12, 10:03 - biegowaamatorszczyzna napisał/-a:



Na początku, jak zwykle w tym miejscu i czasie. Robercie krócej znany, także nie przewidywałem, że będę miał przygodę z niemal pustynny bieganiem. Ale zacznijmy od początku. Michu dzięki za gratulacje, chociaż mam wątpliwości, czy zasługuję na nie.

Na początku, jak zwykle w tym miejscu i czasie. Robercie krócej znany, także nie przewidywałem, że będę miał przygodę z niemal pustynny bieganiem. Ale zacznijmy od początku.

Pobudka, zgodnie z założeniem tuż przed 4. Jechaliśmy ekipą, więc zebraliśmy się w określonym miejscu i ruszyliśmy do Wrocławia. W czasie drogi ustaliśmy, że w okolicach 14 wracamy z powrotem, gdyż 5 godzin na pokonanie trasy, to jest maks. Wtedy, bazując na moich wcześniejszych doświadczeniach i startach, też mi się tak wydawało. Co prawda lekki niepokój we budziła moc biegowa ekipy, z którą jechałem, gdyż najgorsze życiówki były na poziomie 3,5 godziny, był i pan, które miał poniżej 3 godzin na rozkładzie. Do tego jeszcze biegi ultra i co ja w tej ekipie robię? No, ale miałem nadzieję, że poczekają na mnie na mecie.

We Wrocławiu byliśmy w okolicach godziny 7, więc każdy bez problemu odebrał pakiet startowy i zgodnie ze swoją wizją poszedł, czy poszła ( bo była wśród na jedna pani) się rozgrzewać. W okolicach 8,30 usłyszeliśmy informację z głośników, że pora ustawiać na starcie. Miałem możliwość przywitać z paroma osobami, które do mnie podeszły mówiąc, że czytają mojego bloga, co sprawiło mi sporą radość i frajdę. Stanąłem sobie spokojnie w strefie, która w moim odczuciu najbardziej mi odpowiadała i czekałem na start. Z każdą chwilą robiło się cieplej, ale jeszcze aż takiego upału nie było. W końcu to dopiero była godzina 9. No i na dany znak ruszamy, każdy zgodnie ze swoją mocą i wizją. Biegłem sobie spokojnie nie szarżując, wiedząc, że może być nie ciekawie. Tym bardziej, że gdzieś mi mignęło oznaczenie temperatury: 30 stopni powietrze, 40 przy gruncie. A to jeszcze nie byłą 10 godzina. Tak do 15 chyba kilometra było względnie ok. Biegłem spokojnie, stałym tempem i mogło nie być jeszcze źle. Niestety potęgujący się z każdą minutą upał wysysał moje siły. Jestem typem raczej zimnolubnym, niż gorąco więc z reguły wysoka temperatura nie najlepiej na mnie wpływa. A tutaj jeszcze biegłem. Ba nawet po drodze, kiedy spotkałem brata salezjanina z napisem na koszulce, że można się wyspowiadać podczas biegu, to stwierdziłem a może… Powiedzmy sobie, że nie jestem religijny i to bardzo mało religijny, ale czasem warto swoją czarną niczym kopalnia węgla kamiennego duszę oczyścić. Przynajmniej na parę dni. No i po spowiedzi oczyszczony nawet przyśpieszyłem. No i tak fajnie mi się biegło gdzieś do 15 gdzieś kilometra. Już wtedy zaczął się dramat. Co dziwne nie był on związany z butami, czy też nogami, ale ogólną wszechogarniającą słabością. Czułem się, jakbym na razie powolną windą zjeżdżał o rozpalone piekielne otchłanie. Możliwe, że to właśnie była moja pokuta za wszystkie grzechy. Z tempa biegowego już wtedy zrobiło się niemal człapiące. No, ale biegłem. Co kawałek woda, z której powiedzmy częściowo korzystałem. Tam, gdzie można było się ochlapać, tam się chlapałem, gdzie wszyscy pili, ja tradycyjnie dwa, trzy łyczki i tuptałem dalej. Po 20-stym każdy kolejny kilometr, to już była wojna. Tu już myślałem o zejściu z trasy. Gdzieś tam mi mignęła karetka, gdzie leżał biegacz pod kroplówką. Pomyślałem, że może też się tak wzmocnię. W granicach 30-stego kilometra, kiedy już ledwo nogami drobiłem, zatrzymałem się przy karetce z prośbą: „panowie, szybka kroplówka i biegnę dalej”. Popatrzyli na mnie jak na wariata. Kazano mi się położyć, podniesiono nogi, które oparłem na jakimś podpórku i kazano czekać na busa zbierającego zawodników po upływie czasu. Przy okazji zbiegło do mnie dwóch znajomych, czy wszystko ok i czy żyję. Nie żyłem, ale tego mi było potrzeba. Po jakiś 10 może 15 minutach poderwałem się i nie zwracając uwagi na protesty sił medycznych poczłapałem dalej. Każdy kilometr to były piekielne katusze. Ale z drugiej strony pewne rajskie pierwiastki także były włączone. Szczególnie, jak kiedy jednej czy drugiej pani kibicującej na trasie przesyłałem buziaki. Na to siły zawsze miałem.

No i po drodze ci wyzywający kierowcy. Oj był ich trochę. Jeden nawet próbował wbiec na trasę z zamiarem diabli wiedzą, linczu czy czegoś innego, że stoi ponad godzinę a tu takie człapacze. No, ale człapałem. Jeszcze na dwa kilometry przed metą chciałem zejść. Znowu podszedłem do karetki mówiąc, że to już koniec, że nie ma już nic, nie będę szedł dalej, bo nie ma już nic. Pan ze służb medycznych spojrzał na mnie i powiedział krótko: „mogę pana zdjąć z trasy. Ale ma pan jeszcze trochę ponad 2 kilometry do pokonania. Wybaczy pan sobie”? I tego mi było trzeba. Czołgając się nie niemal, po czterech, ale dotarłem do mety. Do ustalonego limitu czasowego 15 minut miałem zapasu, ale to nie ważne. Zmieściłem się w limicie, a że miejsce fatalne i praktycznie sam koniec stawki, to chyba nie ważne. W każdym razie ostatni nie byłem.

Oczywiście moja ekipa transportowa nie czekała na marudera, tylko pojechali, ale takie życie. Kto późno przychodzi ( gdyż w tym miejscu trudno napisać przybiega) sam sobie szkodzi. No, ale doczłapałem się i już wiem co to znaczy sięgnąć granicę niemożliwych do osiągnięcia poziomów swojego ego. A dzisiaj od rana mam takiego „kaca”, że chodzę i piję wszystko, co mi w ręce wpadnie. Rano, jak stanąłem na wadze, to okazało się, że wczoraj „zgubiłem” prawie 3 kilogramy. No i na koniec jeszcze jedna, drobna uwaga. Jeszcze nigdy nie miałem tylu wątpliwości nad sensem tego co robię i tylu przypadków, że chciałem poddać. I cały czas się zastanawiam, czy tej mój upór jest rozsądny. Zresztą tych pytań jest sporo. Jak ocenić te moje wczorajsze „osiągnięcia” biegowe. Zwycięstwo to raczej nie było, czy klęska… Do mety jakoś dotarłem. Sam już nie wiem.

Na koniec jeszcze jedna uwaga dla Orgów. Po takim wysiłku fajnie, gdyby na mecie woda na nas jeszcze czekała, a nie tylko odliczana gorąca herbata i ryż z czymś tam, którego nie mogłem przełknąć. Tak sobie jeszcze myślę, o tej spowiedzi, którą odbyłem. Ten bieg, ta wojna, to co przeżyłem, było chyba moją pokutą. Pytanie, czy jestem bardziej religijny niż byłem, czy wykorzystałem sytuację, jak tylko chwilowe oczyszczenie? Wolę nie wgłębiać się w takie przemyślenia.
Na wstępie gratulacje za wytrwałość i dotarcie do mety, bo warunki wczoraj były ekstremalne. Wiem coś o tym bo wczoraj przebiegłem połówkę w Tarczynie i wymagało to dużego wysiłku. Wiem, wiem, to nie maraton, ale chodzi o warunki.
Młody jesteś i wszystko przed Tobą! Nie wiem, jakie masz osiągnięcia, to znaczy, który to był Twój maraton. Bo to się wiąże z okresem przygotowawczym i trenowaniem i takie tam. Ale chyba nie jesteś debiutantem, więc powinieneś wiedzieć jak to się je. W takich sytuacjach, rozsądek przede wszystkim. A w takim przypadku, to jednak trzeba oczekiwania przedstartowe weryfikować na bieżąco i nie jest to żaden wstyd. Ja już przekonałem się o tym wielokrotnie i wiem, że moim "wrogiem" jest upał, bo on wyniszcza organizm. Jak jest zimno to pół biedy. Uważam, że dobrze zrobiłeś (może to jest kontrowersyjne stanowisko), że urwałeś się medykom i pobiegłeś dalej, bo zapewniam Cię, że kac po tym jakbyś zszedł z trasy byłby nieporównywalnie większy od tego, który męczy Cię dzisiaj. Jeszcze chwilę i przekujesz to w zwycięstwo, nad samym sobą, nad warunkami atmosferycznymi i jeszcze pewnie znajdą się inne okoliczności. A nauka wyniesiona z tego startu będzie zapamiętana do końca życia. I na koniec, dziękuję Ci, że w swojej relacji nie rozwinąłeś szerzej wątku, który poruszyłeś w ostatnim akapicie:))) I na koniec jeszcze raz gratulacje! Pozdrawiam.

  SKOMENTUJ CYTUJĄC
  NAPISZ LIST DO AUTORA

 



dziesiatka
Dariusz Woyczyński

Ostatnio zalogowany
2020-06-06
20:16

 2016-09-12, 19:22
 
Może po prostu więcej czasu poświęć na treningi a mniej na spamowanie. Odwrócić proporcje. To działa

  SKOMENTUJ CYTUJĄC
  NAPISZ LIST DO AUTORA


MACZEK53

Ostatnio zalogowany
2016-09-12
21:29

 2016-09-12, 21:53
 moje wrażenia
2016-09-12, 10:03 - biegowaamatorszczyzna napisał/-a:



Na początku, jak zwykle w tym miejscu i czasie. Robercie krócej znany, także nie przewidywałem, że będę miał przygodę z niemal pustynny bieganiem. Ale zacznijmy od początku. Michu dzięki za gratulacje, chociaż mam wątpliwości, czy zasługuję na nie.

Na początku, jak zwykle w tym miejscu i czasie. Robercie krócej znany, także nie przewidywałem, że będę miał przygodę z niemal pustynny bieganiem. Ale zacznijmy od początku.

Pobudka, zgodnie z założeniem tuż przed 4. Jechaliśmy ekipą, więc zebraliśmy się w określonym miejscu i ruszyliśmy do Wrocławia. W czasie drogi ustaliśmy, że w okolicach 14 wracamy z powrotem, gdyż 5 godzin na pokonanie trasy, to jest maks. Wtedy, bazując na moich wcześniejszych doświadczeniach i startach, też mi się tak wydawało. Co prawda lekki niepokój we budziła moc biegowa ekipy, z którą jechałem, gdyż najgorsze życiówki były na poziomie 3,5 godziny, był i pan, które miał poniżej 3 godzin na rozkładzie. Do tego jeszcze biegi ultra i co ja w tej ekipie robię? No, ale miałem nadzieję, że poczekają na mnie na mecie.

We Wrocławiu byliśmy w okolicach godziny 7, więc każdy bez problemu odebrał pakiet startowy i zgodnie ze swoją wizją poszedł, czy poszła ( bo była wśród na jedna pani) się rozgrzewać. W okolicach 8,30 usłyszeliśmy informację z głośników, że pora ustawiać na starcie. Miałem możliwość przywitać z paroma osobami, które do mnie podeszły mówiąc, że czytają mojego bloga, co sprawiło mi sporą radość i frajdę. Stanąłem sobie spokojnie w strefie, która w moim odczuciu najbardziej mi odpowiadała i czekałem na start. Z każdą chwilą robiło się cieplej, ale jeszcze aż takiego upału nie było. W końcu to dopiero była godzina 9. No i na dany znak ruszamy, każdy zgodnie ze swoją mocą i wizją. Biegłem sobie spokojnie nie szarżując, wiedząc, że może być nie ciekawie. Tym bardziej, że gdzieś mi mignęło oznaczenie temperatury: 30 stopni powietrze, 40 przy gruncie. A to jeszcze nie byłą 10 godzina. Tak do 15 chyba kilometra było względnie ok. Biegłem spokojnie, stałym tempem i mogło nie być jeszcze źle. Niestety potęgujący się z każdą minutą upał wysysał moje siły. Jestem typem raczej zimnolubnym, niż gorąco więc z reguły wysoka temperatura nie najlepiej na mnie wpływa. A tutaj jeszcze biegłem. Ba nawet po drodze, kiedy spotkałem brata salezjanina z napisem na koszulce, że można się wyspowiadać podczas biegu, to stwierdziłem a może… Powiedzmy sobie, że nie jestem religijny i to bardzo mało religijny, ale czasem warto swoją czarną niczym kopalnia węgla kamiennego duszę oczyścić. Przynajmniej na parę dni. No i po spowiedzi oczyszczony nawet przyśpieszyłem. No i tak fajnie mi się biegło gdzieś do 15 gdzieś kilometra. Już wtedy zaczął się dramat. Co dziwne nie był on związany z butami, czy też nogami, ale ogólną wszechogarniającą słabością. Czułem się, jakbym na razie powolną windą zjeżdżał o rozpalone piekielne otchłanie. Możliwe, że to właśnie była moja pokuta za wszystkie grzechy. Z tempa biegowego już wtedy zrobiło się niemal człapiące. No, ale biegłem. Co kawałek woda, z której powiedzmy częściowo korzystałem. Tam, gdzie można było się ochlapać, tam się chlapałem, gdzie wszyscy pili, ja tradycyjnie dwa, trzy łyczki i tuptałem dalej. Po 20-stym każdy kolejny kilometr, to już była wojna. Tu już myślałem o zejściu z trasy. Gdzieś tam mi mignęła karetka, gdzie leżał biegacz pod kroplówką. Pomyślałem, że może też się tak wzmocnię. W granicach 30-stego kilometra, kiedy już ledwo nogami drobiłem, zatrzymałem się przy karetce z prośbą: „panowie, szybka kroplówka i biegnę dalej”. Popatrzyli na mnie jak na wariata. Kazano mi się położyć, podniesiono nogi, które oparłem na jakimś podpórku i kazano czekać na busa zbierającego zawodników po upływie czasu. Przy okazji zbiegło do mnie dwóch znajomych, czy wszystko ok i czy żyję. Nie żyłem, ale tego mi było potrzeba. Po jakiś 10 może 15 minutach poderwałem się i nie zwracając uwagi na protesty sił medycznych poczłapałem dalej. Każdy kilometr to były piekielne katusze. Ale z drugiej strony pewne rajskie pierwiastki także były włączone. Szczególnie, jak kiedy jednej czy drugiej pani kibicującej na trasie przesyłałem buziaki. Na to siły zawsze miałem.

No i po drodze ci wyzywający kierowcy. Oj był ich trochę. Jeden nawet próbował wbiec na trasę z zamiarem diabli wiedzą, linczu czy czegoś innego, że stoi ponad godzinę a tu takie człapacze. No, ale człapałem. Jeszcze na dwa kilometry przed metą chciałem zejść. Znowu podszedłem do karetki mówiąc, że to już koniec, że nie ma już nic, nie będę szedł dalej, bo nie ma już nic. Pan ze służb medycznych spojrzał na mnie i powiedział krótko: „mogę pana zdjąć z trasy. Ale ma pan jeszcze trochę ponad 2 kilometry do pokonania. Wybaczy pan sobie”? I tego mi było trzeba. Czołgając się nie niemal, po czterech, ale dotarłem do mety. Do ustalonego limitu czasowego 15 minut miałem zapasu, ale to nie ważne. Zmieściłem się w limicie, a że miejsce fatalne i praktycznie sam koniec stawki, to chyba nie ważne. W każdym razie ostatni nie byłem.

Oczywiście moja ekipa transportowa nie czekała na marudera, tylko pojechali, ale takie życie. Kto późno przychodzi ( gdyż w tym miejscu trudno napisać przybiega) sam sobie szkodzi. No, ale doczłapałem się i już wiem co to znaczy sięgnąć granicę niemożliwych do osiągnięcia poziomów swojego ego. A dzisiaj od rana mam takiego „kaca”, że chodzę i piję wszystko, co mi w ręce wpadnie. Rano, jak stanąłem na wadze, to okazało się, że wczoraj „zgubiłem” prawie 3 kilogramy. No i na koniec jeszcze jedna, drobna uwaga. Jeszcze nigdy nie miałem tylu wątpliwości nad sensem tego co robię i tylu przypadków, że chciałem poddać. I cały czas się zastanawiam, czy tej mój upór jest rozsądny. Zresztą tych pytań jest sporo. Jak ocenić te moje wczorajsze „osiągnięcia” biegowe. Zwycięstwo to raczej nie było, czy klęska… Do mety jakoś dotarłem. Sam już nie wiem.

Na koniec jeszcze jedna uwaga dla Orgów. Po takim wysiłku fajnie, gdyby na mecie woda na nas jeszcze czekała, a nie tylko odliczana gorąca herbata i ryż z czymś tam, którego nie mogłem przełknąć. Tak sobie jeszcze myślę, o tej spowiedzi, którą odbyłem. Ten bieg, ta wojna, to co przeżyłem, było chyba moją pokutą. Pytanie, czy jestem bardziej religijny niż byłem, czy wykorzystałem sytuację, jak tylko chwilowe oczyszczenie? Wolę nie wgłębiać się w takie przemyślenia.
Robercie przebiegłem ten maraton od początku do końca ,zastanawiałem się przez moment czy nie odpuścić ale doszedłem do wniosku ,że biegnę zmieniłem tylko strategię biegu od początku i konsekwentnie biegłem do mety korzystając ze wszystkich punktów nawadniania ,kurtyn wodnych ,a tych nie brakowało . W moim odczuciu organizatorzy wywiązali się z tego znakomicie i za to im wielkie dzięki .
Po skończonym biegu przebywałem na stadionie prawie do godz 18 spędzając czas w towarzystwie swoich wiernych kibiców .Korzystałem też z wody jaką zapewniali organizatorzy bez żadnych problemów. Dla mnie to super impreza .Mimo 63 lat jakie mam spędziłem przyjemnie dzień w pięknym upalnym Wrocławiu. Nie wiem czy to było rozsądne ale sprawdzenie się w takich warunkach to jest coś wyjątkowego . Pozdrawiam

  SKOMENTUJ CYTUJĄC
  NAPISZ LIST DO AUTORA


176fm
Marek Foksa

Ostatnio zalogowany
---


 2016-09-13, 07:07
 
Ile w tym prawdy ,a ile fantazji? A może fantasmagoria spowodowana odwodnieniem i wyczerpaniem- to tylko autor wie. Nie mniej fajnie się czytało

  SKOMENTUJ CYTUJĄC
  NAPISZ LIST DO AUTORA
  ZOBACZ GALERIĘ MOICH ZDJĘĆ (35 sztuk)


Kamus
Kazimierz Musiałowski

Ostatnio zalogowany
2024-04-29
16:43

 2016-09-13, 09:39
 Podnosić się warto !
Pawle
Każdy z nas maratończyków miał i będzie miał takie przygody na trasie maratonu.
Ja ostatnio pytam siebie, gdy jest ciężko...po co ci to Kaziu?
No powiedz Pawle po co?


Serdeczności Pozdrawiam

  SKOMENTUJ CYTUJĄC
  NAPISZ LIST DO AUTORA


Martix
Marcin Drabik

Ostatnio zalogowany
2023-06-17
18:24

 2016-09-13, 18:44
 
Szczerze powiem ze już biegnąc Legnicka gdzieś przy połówce maratonu, przed 21 km popatrzyłem się na tramwaj"33" i pomyślałem sobie że do niego wsiądę by dotrzeć z powrotem na Olimpijski,poszedłbym na łatwiznę i sobie najpierw niby ulżył a niedosyt by pozostał. Z drugiej strony pomyślałem, co pomyślą ludziska widząc mnie w tramwaju że zsszedłem z trasy i że będę antyreklama maratonu bo przecież nie każdy zdaje sobie sprawę że bieganie w upale może okazać się koszmarne nawet dla wytrenowanego zawodowca. Mam już doświadczenie biegania z kryzysami bo to mój 65 maraton i postanowiłem ze skoro zawsze prawie {tylko raz zsedłem z powodów złego samopoczucia nie kryzysu, to było kilka lat temu w Krakowie} ukończyłem maraton to i ten ukończę. Na wielu biegaczy mógł podziałac widok lezacych omdlałych zawodników ale najgorszy jest paraliżujący strach i myslenie o najgorszym. Nawadniałem się przy każdym punkcie, moczyłem głowę w wiadrach która szybko ze mnie parowała,zazywałem swoje żele i przeszedłem do marszobiegu. Wysiadały mi nogi ale nawet gdyby nie było znimi problemów to jednak w takich warunkach najlepiej przejść do marszo-biegu. Jeżeli ktoś na ponad wszystko planuje w takich warunkach chce zrobić swój dobry czas czy życiówke ten najbardziej narażony na odwodnienie i w efekcie omdlenie. Brawura i brak doświadczenia u maratończyków z krótkim stażem jest powodem przykrych zdarzeń. Nieodpowiedni trening tez może być jedną z przyczyn jak pisze Darek ale nie zawsze.
Piszesz o religijnej motywacji. Mi zdarzyło się w Rzymie odmówić w biegu cały Różaniec i zapewniam ze pomoglo, bo kryzys na jakiś czas odszedł. Na niedzielnym maratonie również zanuciłem sobie w myślach pieękną Maryjną pieśń, nieraz odmowie sobie krótką modlitwę, jakiś Akt Strzelisty. Motywuje się tez muzycznie przypominając sobie jakiś niezły kawałek z obecnej czy dawnych list przebojów, różne gatunki muzyczne. Nieraz pomaga rozmowa ze współbiegnacych, zapomina się o kryzysie choć na jakiś czas i czas lepiej płynie. Zawsze ze swojej psychiki jestem w stanie wyciagnac cos co niesie mnie do mety. Dowartosciowuje się a meta zawsze daje poczucie że dokonałem czegoś niezwykłego. To co się przeżywa na maratonie tego nie da się do końca opowiedzieć i tego przekazać, to trzeba samemu przeżyć! A każdy maraton jest inny. Teraz miałeś taki problem, wyciagnałeś jakiś wniosek i już następnym razem będzie inaczej, będą inne, lepsze odczucia.

  SKOMENTUJ CYTUJĄC
  NAPISZ LIST DO AUTORA


DODAJ SWÓJ KOMENTARZ W TYM WĄTKU

POWRÓT DO LISTY WĄTKÓW DYSKUSYJNYCH





Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768