redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
METRYKA WATKU DYSKUSYJNEGO
  Dyscyplina  
  Status  Wątek aktywny ogólnodostępny
  Wątek założył  biegowaamatorszczyzna (2015-08-10)
  Ostatnio komentował  biegowaamatorszczyzna (2015-08-10)
  Aktywnosc  Komentowano 1 razy, czytano 314 razy
  Lokalizacja
 Szczecinek

DODAJ SWÓJ KOMENTARZ W TYM WĄTKU

POWRÓT DO LISTY WĄTKÓW DYSKUSYJNYCH



biegowaama...
Paweł Kempinski

Ostatnio zalogowany
2018-07-17
07:24

 2015-08-10, 20:40
 Szczecinecki Weekend Biegowy- mój pierwszy maraton
LINK: http://biegaczamator.blog.pl/2015/08/10/szczecinecki-weekend-biegowy-dzien-drugi-moj-pierwszy-marat
Na początku jak zwykle w tym miejscu i czasie, czyli na chwilę powrót do wcześniejszych komentarzy. Dzięki Robercie wcześniej poznany, za informację o medalach, które będą rozdawane podczas wyjątkowego parkrun w dniu 27 grudnia. I jeszcze większe dzięki za link filmowy z tej wyjątkowej edycji. Wrzuciłem już go do wcześniejszego wpisu, gdyż stanowi on jego wyjątkowy ozdobnik. Insetto i Robercie dłużej znany słusznie odgadliście nazwisko wodzireja, Pan Roman Toboła, prowdził imprezę, gwarantujacy mistrzostwo w swoim fachu

No, ale już przechodzę do wydarzeń następnego dnia. Rano pobudka klasycznie przed godziną 7. Od rana czułem ogień podrywający mnie do boju. W środku grały trąby, bębny waliły, a szaleńcza kakofonia poderwała mnie na nogi. Nie było szans spać dalej, tylko trzeba było się poderwać na nogi i po przeprowadzenia całej codziennej toalety udać się na miejsce startu. Rano pogoda była wręcz wymarzona. Po sobotnim upale szarobury welon chmur zasłonił nieboskłon skutecznie odgradzając nas od szczerzącego swoje żółte zęby słońca na nieboskłonie niepodzielnie panującego. Lekki chłodek niczym szczypta soli doprawiał idealnie skomponowane biegowe, pogodowe danie. Pakiet startowy odebrałem już po sobotni parkrun, więc w pełni przygotowany poszedłem do strefy startu. Co o pakietu, to wersja pełna, lux, max i wszystko co najlepsze z koszulką włącznie. Miałem przyznany numer 327, do tego foliowany na wypadek nadmiernego zlania wodą. Wszystko dopięte na ostatni guzik. Każdy drobiazg dopieszczony, przygotowany, nic tylko biegać. Sam start ze stadionu, podobnie jak i meta, czyli mogliśmy się poczuć, jak na zawodowej lekkoatletycznej imprezie. Na trybunach nawet grupka kibiców dzielnie nas oklaskująca. Atmosfera prawdziwego, sportowego święta. Na starcie nie było nas zbyt wielu. Tak na oko 300 osób. Ilu z tego pobiegnie jedno kółko, a ilu pełen maraton? Tak jak o uszy mi się obiło, z królewskim dystansem planowało się zmierzyć ok 100 osób. Tak sobie pomyślałem, że jeżeli dam radę i dobiegnę to będzie szansa w pierwszej setce się znaleźć. A to jak na start w maratonie jest już wynikiem godnym. Z ust prowadzącego jak z karabinu maszynowego wylatywały słowa zdobiące nasze ostatnie minuty przed startem. Czy dla kogoś będą to ostatnie minuty życia? Np. dla mnie? Czy będę potrafił się wycofać po 1 kółku, kiedy uznam, że pełen maraton to jeszcze za dużo na ten czas. Kątem ucha wpadła mi informacja, że wśród startujących jest Burmistrz Szczecinka, który chyba także planował start na Królewskim Dystansie. Tak sobie mimochodem przypomniałem naszego poprzedniego Prezydenta Miasta Poznania, który namiętnie w biegach na długich dystansach startował. Życzę panu Burmistrzowi, żeby jego rządy nad pięknym Szczecinkiem trwały co najmniej tak długo jak rządy poznańskiego Prezydenta, czyli minimum 4 kadencje, ale z zupełnie innym zakończeniem, czy nawet ukoronowaniem kariery politycznej.

No, ale nie było co gdybać dalej, gdyż już sygnał został dany i ruszamy przed siebie, każdy swoim ogniem napędzany. Pierwsze metry, może nawet kilometry przez miasto, początkowo trasą parkrun, potem klimaty miejskie, by wbiec w leśne dukty nadjeziornego klimatu. Trasa dosyć przyjemna, ale od czasu do czasu, jak to ścieżkach leśnych tu i tam korzeń wystawał, gdzieś kupki liści zasłaniające zdradliwe nafałdowania terenu. Po bokach, jak to nad jeziorem, co kawałek jakiś wędkarz z uporem maniaka wpatrywał się w spokojnie i miarowo kołyszący się na tafli wody spławik lub modlący się do nieruchomo zawieszonym pod wędką oznacznikiem brań gruntowych. Wolę nie myśleć jakie myśli im przepływały po głowie, gdy słyszeli tupot kilkuset stup odpędzający od brzegu ryby. No, ale biegną życzyłem im połamania kijów. Ale oczywiście cicho w myślach, bo nie wiem, czy by zdzierżyli, gdybym tak ryknął z pełni piersi: „ panie wędkarz!!!!!”, „ co”, „ Ty już wiesz co, połamania( albo coś bardziej złośliwego)”. Ale bym miał wtedy doping gwarantowany. Chociaż nie sądzę, by któryś chciał się ruszyć ze swojego siedliska, by pogonić bezczelnego biegacza, rzucając za nim dżdżownicami, ciastem, albo co gorzej ciężarkami. No, ale się powstrzymałem i biegliśmy dalej. Biegłem sobie spokojnie, bez gonienia, ot zgodnie z sugestiami: do 30 km na spokojnie, a potem ile mocy w nogach. Tak jak pisałem, pierwsze okrążenie spokojnie bez szału. Jak spoglądam na moje między czasy w tabeli wyników, to pierwsze 9 kilometrów zrobiłem na 54 minuty i 19 sekund. Czyli przy moim najlepszym czasie na 10 km na poziomie ok 48 minut, to biegłem bardziej niż spokojnie. No, ale biegłem moje. Im bliżej końca pierwszego kółka, tym bardziej myślałem o zejściu, bo lepiej zejść teraz, kiedy jeszcze pełen werwy i ochoty, niż paść jak kawka, po drugim kółku. No, ale pogoda taka fajna, a ja biegłem tak spokojnie, to po co schodzić? Co prawda groziło, że przybiegnę ostatni, bo przy tak nielicznej grupie startujących, to czułem, ze sami prawd zwili biegowi twardziele obojga płci i gdzie ja przy nich. Taka biegająca szara myszka, czy może myszek, albo i szczurek. W każdym razie wiadomo w czym rzecz. No i już mijamy pierwsze okrążenie i nagle przeżywam szok, niemal traumę. Z grupki, która obok mnie biegła pozostaję sam jak palec. Ani przede mną, ani za mną nikogo. Jestem sam i biegnę dalej. A w zasadzie nie biegłem sam, gdyż biegło nas czterech. Ja, mój strach, moje lenistwo i moje słabości. Który z nas zwycięży? Cały czas czułem oddech pozostałej trójki na plecach. I znowu biegniemy tą samą trasą. Tu i ówdzie stoją mieszkańcy dzielnie mnie oklaskując. Z racji, że byłem sam mogłem się czuć niemal jak gwiazda estrady, sportu, albo i innych takich. Oczywiście niemal robiło wielką różnicę, ale co mi tam. Nie musze chyba dodawać, że obdarowywałem siedząc i wspomagające panie całusami i czasem dodawałem miłe słowo. Na szczęście, a może szkoda, że niegdzie nie trafiłem zazdrosnego męża, bo dopiero bym miał dodatkowy doping, czy też wspomaganie.

Niestety pogoda trochę się wnerwiła, że mimo dotychczasowych forów, które mi dała postanowiłem biec dalej, zamiast jak ci „normalni” zejść z trasy. No i chmury odpłynęły w siną dal, a słońce radośnie się wysferzyło. No i zrobił się malutki Sajgonik. Ale taki tyci, tyci. Biegłem dalej i znowu zanurzyłem się w leśny gąszcz podążając ścieżką dookoła jeziora. I znowu wędkarze, od czasu do czasu ktoś wspierał oklaskami a ja biegłem dalej, coraz wyraźniej czując oddechy moje pozostałej trójki, o której wspomniałem na plecach. Raz bliżej mnie był mój lęk, innym razem słabość a jeszcze innym lenistwo delikatnie w plecy pukało. Ale biegłem za każdym razem korzystając z punktów pijąco konsumpcyjnych na trasie rozlokowanych. W sumie na każdym kółku były trzy takie punkty. Na pierwszym z reguły raczyłem się wodą i odrobiną izotonika, na drugim odwrotnie, a na trzecim jak fantazja nakazała. Do tego mieliśmy dwie kurtyny wodne, oraz jeden duży rozprysk wodą godnie polewający. W pewnym momencie usłyszałem za sobą miarowy tupot i niczym błyskawica minął mnie biegacz pełen sil i werwy. Domyślałem się, że zostałem zdublowany przez biegnącego po zwycięstwo. Jeszcze na tym kółku wyprzedziło mnie trzech panów, którzy wyraźnie już do mety biegli. Kiedy przed końcem drugiego okrążenia znowu wbiegłem do miasta zauważyłem stojącego przy drodze chłopca z wyciągniętą w moją stronę ręką. Zastanawiałem się przez chwile, czy chce „piątkę” przybić, czy może o datek prosi, ale kiedy podbiegłem ujrzałem, że miał na dłoni położony cukierek, którym mnie częstował. Musze przyznać, że tak mnie to rozczuliło, że nie miałem sumienia grzecznie podziękować i odmówić, tylko wziąłem cukierka bardzo mu dziękując. I to nawet ze smakiem go zjadłem. Kiedy po raz drugi dobiegłem do stadionu widząc rozwidlenie i jeden drogowskaz wskazujący drogę na metę, a drugi w dalszą trasę, to przez chwilę myślałem, czy się nie poddać. Wiedziałem, że jeżeli do 12.30 zbiegnę na linię mety, to będę klasyfikowany za bieg na 15 km. Co prawda biorąc pod uwagę fakt, że było to już moje drugie kółko, więc zapewne byłbym jeden z ostatnich, ale bieg bym miał zaliczony, a tak nie wiedziałem, czy dam radę. Dobiegłem do rozwidlenia i wątpliwości zostały rozwiane. Podjąłem decyzję: biegnę dalej, niech się dzieje wola Nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba. Niezależnie Kto zgodnie z naszą wiarą tam władze trzyma. No i już jestem na ostatnim kółku. Czuję, że jeszcze chwila, a zacznę przyśpieszać wyrywając z ciała resztki mocy, sił i co tam jeszcze miałem. Na zasadzie, albo dobiegnę, albo legnę. Zgodnie z tym, co w Reh Medzie przed biegiem zaproponowano, czekałem do oznaczenia 30 km, by do tego czasu na spokojnie, a potem ile sił w nogach, ile mocy w duszy, ile hartu, w ciele, ile braku rozsądku w głowie. Co prawda odczekałem jeszcze 2 kilometry i po ujrzeniu oznaczenia 32 kilometra, zakończyłem okres biegu głową, a zacząłem sercem i duchem. Przyświecała mi jedna myśl w muzyczne tony ubrana: dobiegniesz, legniesz, cholera wie, Ole, Ole, Ole. I tak biegłem pożerając w duchu kolejne oznaczenia kilometrów. I już jest 32 kilometr, więc heja, podrywam się niczym koń spięty ostrogami. I nic już się nie liczy. Ani słońce, które coraz ostrzej podgryza, ani brak wiatru, biegniemy na wyścigi cała moja czwórka, o której już wspominałem. Kto z nas wygra? Od czasu do czasu słyszę głos lenistwa: „ chce ci się jeszcze? Na głowę ci padło? Odpuść! Po chwili lęk zaczynał mi do ucha jad sączyć: „ nie boisz, że zawał cię chwyci? Bój się, bo nieznane jeszcze przed tobą. Możesz nie przeżyć. Odpuść!” Zaraz potem obawa dodawała swoje trzy grosze: „ A wiesz co jeszcze przed Tobą? Pamiętasz o tych, co nie dali rady i padli? Też chcesz tak skończyć? Odpuść!”. Ale to na mnie zadziałało niczym czerwona płachta na byka. Niczym ostrogi okrutnie wbite w boki konia. Przed oczami spadła mi zasłona. Nic już nie widziałem, nic nie czułem. Były te kilometry, które przede mną, i ta moja złośliwa trójka za mną. Ale się nie poddam. Dostałem wytrzeszcz oczu i jeszcze przyśpieszyłem. Oczywiście zgodnie z moimi możliwościami, które jak na 44 letniego faceta, który biega od trzech lat, są jakie są. Ale biegłem, a w duchu płynęły mi słowa: „ wyprzedziłeś dwie osoby, ostatni nie będziesz, wiec naprzód”. Do tego w uszach rozbrzmiewały mi słowa Warszawianki z 1831 roku. „ Hej kto Polak na bagnety”. Nie wiem patriotyczna pieśń się do mnie przyczepiła, ale pomagało i to jak.

I już widzę oznaczenie 40 kilometra. Jeszcze tylko 2, więc chyba dam radę. Ten dzień jest mój, ten bieg jest mój, dobiegnę, nie legnę, moc jest ze mną. Co chwila ktoś z wolontariuszy zaniepokojony mnie pyta „ok, dasz radę?”. Wolę sobie nie wyobrażać, jaki muszę mieć wyraz twarzy, na tych ostatnich kilometrach. Jakieś dziewczynki krzyczą: „które okrążenie?”. Na palcach pokazuję im jeden, że to koniec, ale chyba nie rozumieją gdyż odkrzykują z niewiarą i lekkim rozbawieniem: pierwsze? Kiwam przecząco głową, że ostatnie, ale nie wiem czy zrozumiały. I już dobiegam do stadionu. Złośliwa trójka za placami zostaje coraz dalej. Już ich nie słyszę. Przyciąga mnie napis na strzałce meta. Wolontariusz krzyczy: „teraz prosto już widać bramkę”. I faktycznie wbiegam na zieloną murawę. I już mijam bramkę mety, z piersi wyrywa mi się okrzyk: o pani trudniąca się nierządem, ja z panią spółkuję ( oczywiście w mniej eleganckiej formie), jest dałem radę, mój pierwszy maraton wzięty. Jeszcze tylko medal, i idę najpierw do punktu medycznego. Tam mierzą mi ciśnienie: 135 na 70. Kręcą głowami w podziwie. Następnie masaż nóg, przez dwie jakże miłe panie robiony, potem jedzenie, picie losowanie nagród (znowu nie dla mnie) i wracam do mojego pokoju. W duszy grają mi fanfary tryumfu: dobiegłem, nie ległem, yes, yes, yes, jak to jeden polityk kiedyś mawiał. Ostatni nie byłem, gdyż 64 miejsce na 78 osób.
http://rozbiegany.szczecinek.pl/assets/files/Szczecinecki-Weekend-Biegowy-Maraton-wyniki.pdf
Czas może słabiutki gdyż 4 godziny 36 minut i 38 sekund, ale będzie co poprawiać w Poznaniu. Na podsumowanie i analizę zaproszę jutro, gdyż chyba się trochę rozpisałem.

Trasę, którą pokonaliśmy trzykrotnie ilustruje filmik wpis ten na stronach biegacza amatora prowadzący.

  SKOMENTUJ CYTUJĄC
  NAPISZ LIST DO AUTORA
  PRZECZYTAJ MÓJ BLOG (8 wpisów)


DODAJ SWÓJ KOMENTARZ W TYM WĄTKU

POWRÓT DO LISTY WĄTKÓW DYSKUSYJNYCH





Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768