redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [2]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
biegowaamatorszczyzna
Pamiętnik internetowy
biegaczamator

Paweł Kempinski
Urodzony: 1971-02-04
Miejsce zamieszkania: Poznań
8 / 8


2014-07-26

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Relacja z Pogoni za Wilkiem (czytano: 1882 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: http://biegaczamator.blog.pl/



Na początku jak zwykle nawiązuję do wczorajszych wypowiedzi. Masz rację Robercie, ze w bezbiegowy dzień warto inną aktywnością pozbawione biegu smutki zagoić. Napiszmy, że różne mogą być obszary aktywności, ale powiedzmy, że z przyczyn natury obyczajowej pominę ich wymienianie. I na tym niech pozostanie.
Dzisiaj rano zerwałem się z łóżka już w okolicach 5 godziny z wcale nie małym bólem głowy. Dokąd mam dzisiaj jechać: na wilka czy na parkrun? Gdyż na dzisiaj przypada Cytadeli druga rocznica biegania. Już nie raz pisałem, że parkrun jest dla mnie jak żona, a inne biegi jak kochanka. I czy wypada w urodziny żony jechać do kochanki? No tak trochę nie halo. Ale z drugiej strony, czym byłoby życie bez dodatkowych urozmaiceń. A parkrun jestem nieprzerwanie wierny odkąd zacząłem na niego chodzić. Przepraszam w marcu zeszłego roku jeden opuściłem z przyczyn zawodowych. Po takim okresie wierności jeden skok w bok może już tylko scementować nasz biegowy związek. Więc nie zastanawiając się długo, przebrałem się i ruszyłem na odkrywanie uroków góreckiego jeziora. Co prawda miałem drobny problem, gdyż wczoraj musiałem odstawić pojazd jeżdżący do mechanika i z tej przyczyny byłem troszkę spieszony. No, ale kierując się opisem dojazdu wrzuconym przez organizatorów doszedłem do wniosku, że nie będzie źle. A o organizatorach miałem bardzo dobre zdanie, gdyż to są ci sami, którzy organizują moją ulubioną „dziesiątkę” ( i do Grodziska mój ulubiony ponad pięciokilometrowy bieg). Oczywiście skrobię o Biegu Niepodległości w Luboniu. Muszę przyznać, że do pętli Dębiec dostałem się bezproblemowo. Tutaj zaczęły się leciutkie schody, gdyż troszeczkę poczekałem, ale w końcu autobus podjechał i ruszyliśmy w wiadomym kierunku. Co prawda myślałem, że będzie więcej biegaczy, ale okazało się że panowała lekka posucha, co znaczy że tuptający nastawili się na dojazd własny. I to było chyba najrozsądniejsze wyjście. Ale ja oczywiście musiałem inaczej, bo nie byłbym sobą. No ale w parę osób wysiedliśmy i okazało się, że mamy do przejścia na linię organizatora jeszcze z 4 kilometry. No, ale na szczęście biegacze to wyjątkowo życzliwa grupa społeczna, więc udało się zatrzymać jedną miłą panią, która nas podrzuciła w miejsce zbiórki. Tu już poszło jak po maśle, weryfikacja, odbiór pakietów startowych i można się szykować do biegu. Koszulki co prawda w pakiecie nie było, ale były inne dodatkowe atrakcje, które w jakiś sposób ten brak równoważyły. Oczywiście musiałem coś wywinąć, bo nie byłbym sobą, gdybym czego nie wprowadził, więc poprosiłem bardzo miłą panią z depozytu, by pomogła mi numer startowy na koszulki przyczepić. Panie nie widziała w mojej prośbie nic zdrożnego, więc po raz pierwszy numer miałem tak równo przyczepiony, że już równiej umieszczony być nie mógł. Co by było jeszcze ciekawiej dowiedziałem się, że zapisy na Bieg Niepodległości ruszą w okolicach sierpnia. Czyli powoli można zaczynać grzać przed zapisowe motory. Potem jeszcze przywitanie z kilkoma znajomymi osobami, które tak jak ja opuściły parkrun i mogliśmy udać się na miejsce startu.
Tutaj klasyczne przywitanie prowadzącego, informacja, ze w tym roku trasa jest trochę zmieniona i trudniejsza niż w zeszłym. Kiedy to usłyszałem, to pomyślałem sobie, że chyba te 55 minut, to założyłem z lekka przesadzoną dozą optymizmu. No, ale miałem nadzieję, że chociaż godzinę złamię. Ale nie było co się zastanawiać, gdyż już jest odliczenie i ruszamy. Wduszam mój stoper w momencie startu, czyli czas będzie klasyczny brutto, ale niech tak będzie. Pod nogami czuję lekko sprężynującą leśną nawierzchnię. Zgodnie ze słowami zapowiadającego, pierwsze dwa kilometry miały być płaskie, a potem miało się dopiero zacząć. Więc nie rozpędzam się zbytnio tylko staram się biec swoim rytmie w dwuszeregu biegaczy równomiernie na sporym, jak podejrzewałem odcinku rozciągniętym. Co prawda na pierwszym kilometrze, ten dwuszereg się dopiero formował, kłębił, przekształcał, by w końcu przybrać taki, jak opisywałem wcześniej kształt. Co jakiś czas, ktoś wyjątkowo wyrywny przemykał nagle ostrym tempem do przodu, łamiąc ustalony schemat, jednak po chwili wszystko wracało do ustalonego układu . Po pierwszym kilometrze szybko zerknąłem na czas i troszkę się skrzywiłem, gdyż 5 minut i prawie 40 sekund nie stanowiło zbyt dobrej prognozy końcowej. Więc postanowiłem trochę przyspieszyć, przez pewien czas robiąc za opisanego wcześniej „łamacza szyku”. Jednak zbyt długo to łamanie trwało i postanowiłem się oddać mojemu ulubionemu zajęciu czyli kontemplacji biegnących przede mną widoków. Gdyż jak muszę szczerze napisać, to widok kształtnych kobiecych pośladków, ponętnie w czasie biegu się uśmiechających tworzy wyjątkową atmosferę w sercu i duszy. Jest to bez wątpienia jeden z najbardziej motywujących elementów do grupowego biegania. Opisując bieg na Cytadeli nie mogę tak śmiałych poglądów skrobać, gdyż tam się widzimy co tydzień i dopiero nasze parkrun panie by mi dały. A tutaj jestem całkowicie anonimowy i mogę popuścić wodze mojej piszącej fantazji.
Warunki biegowe były, że tak napiszę interesujące. Było co prawda ciepło, nawet w niektórych momentach duszno, ale czuć było tu i tam lekki podmuch pobudzający znad wody płynący. Do tego słońce, które podobnie jak w Grodzisku śmiało szczerzyło swoje żółte kły, tym razem miało je zabezpieczone zieloną protezą liści dosyć skutecznie tuptających ochraniających. I raptem widzę podbieg. Czuję, że nie jest lekko, a w duszy pojawia się podejrzliwe pytanie: jeżeli to są te dwa płaskie kilometry, to co się będzie działo później? Ale nie myślę, nie analizuję tego co będzie, tylko żyję biegnącą chwilą. Takie moje biegowe carpe diem. I już widzę oznaczenie drugiego kilometra. Szybkie zerknięcie na czas: 10 minut i 40 sekund. Czyli jest szansa, ze 55 minut złamię i odczuję fizyczne biegowe spełnienie orgazmem zwane. Biegniemy dalej. Teraz mają zacząć się schody, czyli koniec z niby płaskim odcinkiem trasy. Długo nie muszę czekać na potwierdzenie tych słów. Już się zaczyna istna biegowy taniec pingwina na szkle. W górę, w dół. I tak na przemian. Jeszcze do tego od czasu do czasu skręt, czyli patrząc z boku, ktoś mógłby pomyśleć: ci to sobie popili. Ale nie myślimy, nie analizujemy, że jest ciężko, tylko biegniemy dalej. I nawet staram się czasu nie gubić gdzieś po drodze, tylko mniej więcej stałym rytmem. Co prawda czasem udaje mi się przyspieszyć, by zaraz na ostrym podbiegu zwolnić. I tak już się nie zmieniało. Piękno natury, połączone z promieniami słonecznymi przedzierającymi się przez kobierzec liści i w to wszystko wpisujące się setki tuptających stóp. Mimo, że nie było lekko, ale czułem ten nieustanny rosnący w duszy optymizm połączony z nieprawdopodobnym entuzjazmem. Bo biegnę, bo można, jest pięknie, zielono, i do tego widok naszych biegających pań. Czego więcej ponad 40-sto letni facet może więcej chcieć od życia? I już po drodze mijają mi oznaczenia najpierw trzeciego, potem czwartego i piątego kilometra. Czasy miałem na mniej więcej zbliżonym poziomie. O ile dobrze pamiętam na 5 kilometrze miałem prawie 27 minut. Czyli ciągle realna szansa na złamanie 55 minut. Po drodze mijamy punkt nawadniania. Jak zwykle zwilżam trochę usta, a resztę wody leję dobie na głowę. Bo w końcu muszę schłodzić te moje rozpalone widokami zmysły. Połowa trasy za mną, a ja ciągle biegnę. To, że nie jest lekko to widać po tych którzy nagle zaczynają iść. Gdzieś chyba na szóstym kilometrze minąłem grupę kilku osób, która zamiast w dwuszeregu biec jak wszyscy, równym rytmem maszerowała. I widziałem jak inni się do nich dołączali. Sam miałem przez chwilę taką wizję, ale precz ją przegnałem wydzierającym się z mojej piersi wilczym warkotem. I tak biegnąc wpadłem na kolejną moją „złotą myśl”. Bo w pogodni za wilkiem nie gonimy jakiegoś gdzieś tam biegnącego wilka, tylko sami jesteśmy wilczą watahą, pędzącą przed siebie w szale uwolnionych biegowych pragnień. I jak wilki sami gonimy inne wilki będąc jednocześnie gonieni przez wilczą kohortę pędzącą za nami. Bo jak to mówi mądre przysłowie „człowiek człowiekowi wilkiem” A w tym przypadku nie ma tu wcale negatywnego znaczenia. Ba, powiem więcej wręcz ma bardzo pozytywne. I już mijają mi kolejne oznaczenia kilometrów. Czas utrzymuję cały czas na zbliżonym poziomie. Pod stopami czuję leśną drogę zdobioną szyszkami, gałęziami i różnymi innymi niespodziankami, które w lesie przytrafić się mogą. Do tego bardzo interesujące niektóre podbiegi. Gdyż z reguły było tak, ze po podbiegu następował zbieg, w czasie którego można było zebrać siły, ale czasami po jednym podbiegu zdarzał się od razu drugi, czasem jeszcze poważniejszy i wtedy to było dopiero wesoło. Muszę przyznać, że kilka razy chciałem stanąć, odpuścić, bo po co się katować? Ale jak sobie pomyślałem, ze takie katowanie to ładuje moje wewnętrzne akumulatory, to od razu głupie myśli z głowy mi wietrzały. Z każdym następnym kilometrem dwuszeregi coraz bardziej pękały, zmieniały się w grupki pędzących jednym rytmem do mety. Czasem biegłem w takiej grupce, czasem przechodziłem do biegnącej jeszcze szybciej, a czasem widziałem, jak mi klasycznie „odjeżdża”. Z coraz większym podnieceniem „odcinam” uciekające kilometry. Lekko nie jest, ale nikt nie mówił że będzie. A ja biegnę i daję radę. I wreszcie jest już 9, ostatni kilometr. Na stoperze prawie 49 minut. Czyli jest realna szans na złamanie 55. Rozpędzam się, zaciskam usta, czuję jak delikatne strugi potu spływają mi po ciele. Ale nie odpuszczę, nie zwolnię dam radę. I znowu podbieg i kolejny. I ktoś biegnie przede mną, ktoś z tyłu jak samolot ponaddźwiękowy nadciąga mijając mnie z głośnym oddechem. I już widzę metę, jeszcze przyspieszam, nic się liczy tylko uciekające na elektronicznym zegarze sekundy. I już wbiegam zerkam na czas brutto: 54 minut i koło ośmiu sekund, na moim stoperze 54 i 9 sekund. Czyli jest orgazm, jest ekstaza, czuję biegowe spełnienie.
Jeszcze tylko medal ( kolejny skalp na moje lustro chwały w toalecie), coś przekąsić ( a było co) i można się udać do domu. Organizacyjnie super, zresztą po tych organizatorach tak być musiało, do tego super widoki, samopoczucie rewelacyjne. Wracając znowu udało się skorzystać z podwózki biegacza z Wrześni ( wielkie dzięki) i już w domu mogę skrobać. Bieg oceniam bardzo wysoko. Wiadomo, że po Grodzisku, trochę po ich sztandarowym biegu czyli Niepodległości, na porównywalnym poziomie z Rusałką. Trudno napisać który z tych biegów stoi na trzecim stopniu podium. Chyba stoją tam razem. No, a za tydzień Opalenica.


Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora








Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768