redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [2]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
biegowaamatorszczyzna
Pamiętnik internetowy
biegaczamator

Paweł Kempinski
Urodzony: 1971-02-04
Miejsce zamieszkania: Poznań
5 / 8


2014-04-14

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Moje biegowe motywacje (czytano: 2847 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: http://biegaczamator.blog.pl/



Dzisiaj chciałbym zatrzymać się na komentarzach, do wrzuconych komentarzy, z zwłaszcza jednego, dzięki któremu będę ukazać pełnię mojej biegowej motywacji. Jednak na początku zacznę od Tgrega. Tak wiem, że ostrzegaliście mnie przed pasta party przed półmaratonem i sam jestem sobie winny, że zdecydowałem się pójść. Ale wyszedłem z jednego prostego założenia. Aby w pełni móc ocenić poznański Półmaraton, muszę zasmakować wszystkich jego elementów. I tych, biegowych i tych organizacyjnych i w końcu tych kulinarnych ( chociaż w tym przypadku wyjątkowo trudno mówić o smakowaniu) Oczywiście zdaję sobie sprawę, że tego poczęstunku (sic) nie organizowało samo miasto Poznań, tylko firma, która wygrała przetarg, ale robiła to pod skrzydłami miasta i na jego „imprezie”. Więc w jakiś sposób miasto odpowiada za wybór takiego, a nie innego dostawcy. Dlatego jak mógłbym coś na przyszłość doradzać, to albo odejść od w sumie dosyć poronionego, jak się okazało pomysłu, albo zrobić go faktycznie własnymi siłami. Bo tak naprawdę to nie było tam ani integracji, a o „wyżerce” tfuuu (przewraca się w żołądku na samą myśl), to nawet nie wspomnę. Natomiast, gdyby tego ni to pasta, ni to party nie było, to poznański Półmaraton pełnym chwały blaskiem świeciłby w mojej duszy.
No, ale już się nie mszczę, na rodzimym mieście i przechodzę do meritum dzisiejszego pisania. Dzięki Petitek, za „wywołanie do tablicy”, takim a nie innym komentarzem. Dzięki temu mogę wyrzucić na zewnątrz moją pasję, o której chociaż większość wie, to jednak tak naprawdę nie zna jej podłoża, o powodach nie wspomniawszy. Na początku chciałbym zaprzeczyć Twojemu ‘oskarżeniu”, że jestem już rutyniarzem w bieganiu. Tak jak podawałem w pierwszych wpisach na blogu, biegam w sumie od roku i ośmiu miesięcy. Nigdy przedtem tego nie robiłem, wręcz podchodziłem delikatnie mówiąc bardzo sceptycznie do samej idei biegania. Zresztą jak zaczynałem, to raczej ot tak z ciekawości, bez jakiś głębszych powodów. By sobie odpowiedzieć na pytanie, czy mogę czy potrafię, ale nie zakładałem, że na dłużej. Wszystko zmieniło się właśnie dzięki Parkrun. I dzięki Parkrun zaraziłem się pasją. I tu jest główny dowód, że nie jestem rutyniarzem. Dla rutyniarza każdy nowy bieg jest kolejnym wynikiem w statystyce, czy medalem na tablicy chwały zawieszonym. Dla mnie każdy następny bieg na Cytadeli jest kolejnym ogniem w duszy, do którego podchodzę z takim samym podnieceniem, jak do pierwszego w życiu stosunku. Natomiast, co do medali za inne biegi, to wiszą na lampie nad lustrem w toalecie i wolę się nie rozpisywać, kiedy mogę je podziwiać. Natomiast z pewnych przyczyn przejdę tylko lekkim bokiem w odniesieniu do aspektu towarzyskiego. Oczywiście jest to bardzo ważne, że poznałem tutaj wspaniałych ludzi, z niektórymi jestem w bliższych relacjach, z innymi trochę dalszych. Są oczywiście ludzie mi i którym jak jestem zupełnie obojętny. Są i tacy, którzy obdarzają mnie nie do końca skrywaną niechęcią. Ale cytując klasyka z kultowej komedii: „ To mój własny antagonista, na własnej krwi wyhodowany”. A mimo te większej, czy mniejszej niechęci, nie rzucamy w siebie niczym ciężkim podczas biegu, ani wzajemnie nóg sobie nie podkładamy. I to jest super. Ale też jest to przyczyna, dla której w aspekt towarzyski nie chciałbym głębiej wnikać.
Natomiast co do biegana w kółko po tej samej trasie. To jest właśnie w tym wszystkim najpiękniejsze. Że biegnę po tej samej trasie, ale za każdym razem poznaję ją nowo. Każdy start, to inny pożar trawiący moją duszę. Czasem lekki płomyk, a innym razem pożoga spalająca na popiół wszystko co na swej drodze spotka. Raz, jeszcze przed biegiem czuję w sobie siłę olbrzyma, a wracając ta siła może kulę ziemską ze swojej orbity oderwać. Innym razem staję na starcie jak u klasyka romantycznego„ bez sił bez ducha, to szkieletów ludy”, a z każdym metrem czuję jak odzyskuję siłę ciała i ducha. A dzięki temu, że biegam na tej samej trasie, widzę jak poprawiam moje wyniki. Mogę, jak to zrobiłem w niedzielę dokonać analizy statystycznej moich starów, sprawdzić ile razy się poprawiłem i o ile. Mogę planować zakładać, czy nawet marzyć. Oczywiście dla mnie bieganie to także jest wolność. Może nie tak jak u Ciebie, który preferujesz wolność odległościową, odkrywczą nowych terenów że biegniesz na dziewiczych obszarach, które odkrywasz po raz pierwszy. I to jest super doskonale to rozumiem. Powiedzmy, że ja ten etap odkrywania i upajania się tak rozumianą wolnością mam już za sobą i nie do końca był on związany z bieganiem. Ale to zupełnie inna historia. Natomiast dla mnie wolność, to wyzwolenie z codziennych okowów umysłu, duszy. Puszczenie ich na swobodne niczym nie ograniczone przestworza wyobraźni, które uwalniam właśnie podczas biegu. Bo wtedy nic mnie nie krępuje, nic nie hamuje. Właśnie biegnąc, czuję się wolny. Liczy się sam fakt swobody biegowej. A to właśnie najbardziej odczuwam podczas dreptania dookoła Cytadeli. Bo prawie na pamięć znam trasę. Nie musze się zastanawiać, czy biegnę dobrze, czy nie daj Boże skręciłem nie tam, gdzie trzeba. Nie ma potrzeby analizowania, rozważania czy skupiania uwagi na sprawach zewnętrznych. Nie tutaj wszystko znam, wiem i mogę się oddać samej nieokiełznanej rozkoszy pędu. Czasem szybszej, czasem wolniejszej, ale jakże doskonale znanej.
Ale oczywiście na inne biegi także pójdę. Ale także na zasadzie, gdzie już raz byłem, tam wrócę. A kiedy pobiegnę pierwszy raz, to z nastawieniem, że drugi także będzie. To tak jak z kochanką. Jeden lubi tylko na raz i zmiana, a ja wolę mimo wszystko stałe układy. Idąc w tym kierunku myślowym, mogę powiedzieć, że te biegi na dłuższych trasach, czyli 10 km, czy Półmaraton, to są jak kochanka. Z przyjemnością i rozkoszą się im oddajemy. Natomiast Parkrun jest jak zona, do której zawsze się wraca. I co jest wyjątkowe w tym układzie, to żona wie o kochance, a kochanka o żonie i wszystko gra. I dzięki temu można troszkę przerobić stary dowcip o naukowcu i jego żonie i kochance: żona myśli, że jestem u kochanki, kochanka, że u żony, a ja tup, tup już biegnę w berlińskim maratonie.
I tak to jest z tymi moimi motywacjami. Ale oczywiście każdy ma swoje i tak być powinno. Bo, gdyby każdy miał takie same, to czy życie nie byłoby nudne?


Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora








Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768