redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Poznań, 30 czerwca 2014, 09:00, 1819/133121Paweł Kempiński
Piotr i Paweł: relacja, wyniki, zdjęcia, filmy

LINK 1: STRONA INTERNETOWA BIEGU
LINK 2: WYSTAW OCENĘ W RANKINGU
LINK 3: MAPA UCZESTNIKÓW
LINK 4: WYNIKI OPEN - PDF
LINK 5: GALERIA ZDJĘĆ
LINK 6: ARCHIWUM: POZNAń



      

Od sobotniego popołudnia żyję już dzisiejszym (niedzielnym - przyp. redakcji) gonieniem z Piotrem i Pawłem. Tak jak planowałem, wczoraj udałem się po pakiet startowy. Kiedy dotarłem na miejsce ich wydawania, już pewna grupa jutrzejszych biegaczy stała w kolejkach...

Jak zwykle były stanowiska pod dane numery i wydawanie poszło bardzo szybko. W pakiecie, który otrzymałem była koszulka o wściekle oranżowym kolorze. Czy może bardziej zrozumiale napiszę, w kolorze wcale nie lekko zdenerwowanej pomarańczy (żeby nie użyć bardziej wyszukanego określenia). Panie otrzymały równie wściekły seledyn, jak mnie wzrok nie omylił.

Do kompletu był numer startowy z chipem oraz napój Schweppes w trzech smakach do wyboru. Kiedy nieśmiało zapytałem o obiecany koszyk wiktuałów otrzymałem logiczną odpowiedź, że wpierw należy dobiec, a potem można się opychać. W sumie to jakby nie patrząc zrozumiałe, bo jak ktoś najpierw się naje, to może nie do końca będzie mu się chciało biec. A tak jest dodatkowa motywacja. Może zostać określona dwoma słowami: jedzenie za bieg.

426
811
2013
2014
 
+90%
Historia frekwencji OPEN

I tak być powinno. Kiedy dojechałem do domu, dokładnie obejrzałem koszulkę i doszedłem do wniosku, że pierwsze lekko negatywne odczucie było całkowicie mylne. Gdyż mimo wściekłego koloru, jakość materiału pierwsza klasa. A kiedy bliżej obejrzałem i obmacałem, to nawet doszedłem do wniosku, że super. A kolorystyczna wściekłość może mieć dodatkowy aspekt motywacyjny do biegania.

I tak teraz sobie grzecznie i cicho siedzę odliczając minuty, kiedy będę mógł się zerwać i popędzić na miejsce startu, gdzie tacy sami, albo nawet więksi zapaleńcy jak ja gromadzą się pchani tym samym popędem biegowym. Pogoda dzisiaj jest jaka jest. Ciepło z lekkim motywem deszczowym. Można śmiało ją określić jako prawie idelaną. Może być interesujący czas dzięki temu. Sporo podobieństw z biegiem w Luboniu, gdzie na razie mam mój rekord na tym dystansie. Także grupa zawodników na poziomie ok 1000 biegaczy, podobnie jak wtedy bez stref czasowych.


Zobacz galerię zdjęć

Czuję jak ognie w duszy zaczynają mi płonąć oblewając wnętrzności rozpaloną lawą kwasów żołądkowych. Wewnętrzny niepokój rośnie z każdą chwilą. Jak ja do tej 12 wytrzymam. A potem w samo południe się zacznie.

W okolicach 11 godziny stwierdziłem, że dosyć siedzenia i pora ruszyć na miejsce zbiórki. Bez problemu dotarłem, gdzie należało i po niezbędnej rozgrzewce ustawiłem się w tłumie biegaczy na starcie Jak mam być szczery, to starałem się natarczywie nie pchać do przodu, ale także nie stawać zbytnio z tyłu, żeby po starcie nie zanurzyć się w otchłani przedzierania, tylko raczej biec w grupie zbliżonej tempowo do moich możliwości.

Tak oscylowałem w pierwszą połowę biegaczy i na oko tak się ustawiłem. Obok mnie stała grupa licząca na mniej więcej podobne do moich czasy. Oczywiście nie sposób pominąć znajomych z parkrun, którzy także godną ekipą stanęli. Czyli była i pani Punia, tym razem bez piesków, ale z mocnym rodzinnym wsparciem, był rekordzista pod względem ilości parkrunowych startów i jeszcze kilka znajomych osób.

Ale nie było czasu zbyt długo się witać, gdyż już płomienie coraz bardziej duszę napędzały. Nie słyszałem odliczania, tylko widziałem jak grupa stojąca z przodu pręży się i gotuje, co oznaczało że już za chwilę się zacznie. Po chwili uszy rozdziera huk wystrzału i ruszamy wspierani mocą wzajemnych pędów. Na początku jak zwykle ogromne zamieszanie grupa się kłębi przepycha, przedziera, jeden drugiego lub drugą mija. Jednak nie ma chamstwa, podkładania sobie nóg, czy bezczelnego przepychania. Biegacze to wzajemnie szanująca rodzina i raczej wzajemnie sobie pomagają, niż odpychają. Więc biegniemy w tłumie wzajemnie się wspierającym.

Pogoda na początku była całkiem, całkiem. Może było dosyć ciepło, ale wysoko zawieszona warstwa chmur chroniła nas przed palącymi promieniami słonecznymi. Od czasu do czasu podmuchy wiatru uderzały w nas, zazwyczaj od przodu lekko hamując rozpędzające się ciała biegnących. Ale biegniemy w grupie osłaniając się wzajemnie przed wiatrem i popędzając widokiem biegnących przed sobą. Nie musze chyba pisać, że szczególnie motywująco działał na mnie widok pewnych części kobiecych ciał tak rozkosznie się prężących i podrygujących. Co ja na to poradzę, że widok kobiecych cudownych kształtów tak pozytywnie na mnie działa. Może i są panowie, którzy preferują widok męskich pośladków, ale moje preferencje w tym zakresie są zdecydowanie bardziej konserwatywne.

I już widzę oznaczenie pierwszego kilometra. Szybko zerkam na czas: 4 minuty i czterdzieści jeden sekund. Czyli całkiem, całkiem. Nie mogę tego odnieść do wyników na Cytadeli, gdyż tam jest piątka i zupełnie inaczej rozkładam siły. Biegniemy ciągle grupą, która powoli zaczyna się rozciągać. Ale mniej więcej utrzymuję miejsce, które od początku sobie założyłem. Trasa była jak to zwykle na Macie bywa dosyć łatwa i szybka. W końcu trudno, by się zmieniła.

Dobiegamy do końca jeziora. Robimy łuk i pędzimy po przeciwległym brzegu. Grupa powoli zmienia się w szereg, który w jednym czy drugim miejscu zaczyna pękać. Widzę przed sobą kilka osób, czyli grupę, której zamierzam się trzymać. Biegnę tuż za nimi, czując jak jestem coraz bardziej napędzany siłą wewnętrznego pędu. I znowu ostry podmuch wiatru z przodu na chwile następujący. Dochodzę do mojej grupy i nawet idąc od wewnętrznej powoli ją mijam. Już wypatruję następnego „celu”, który będę mógł gonić...

I tu robi się mały problem, gdyż następni, którzy są przede mną raczej mi "odjeżdżają", niż pozwalają się dogonić. I dobiegamy do początku jeziora. I znowu łuk, widzę oznaczenie mety, ale jeszcze nie czas, ani nie miejsce, by tam biec. Po chwili mijam półmetek. Zerkam jeszcze raz na czas. Na stoperze mam 24 minuty i 4 sekundy. Szybko analizuję możliwości i dochodzę do wniosku, że jest nawet szansa na złamanie 48 minut.

Z drugiej strony to czas wg mnie uruchomiony w momencie minięcia linii startu. Nie mam wizji, jak to się odniesie do oficjalnego czasu. Ale złamać 50 minut, to cel, który mi przyświeca. I już jesteśmy na drugim kółku. W pewnym momencie z cała mocą atakuje nas pogodowy bezruch. Jakbyśmy wbiegli w strefę bez wiatru, powietrza, martwej ciszy tuż przed eksplozją burzową. Przedzieramy się przez strefę bezwietrzną, szukając pocałunku świeżego powietrza. Niestety nie można go było nigdzie znaleźć. Czułem, jak moje siły odpływają w siną dal. Ale biegnę starając się myśleć o ciągle jeszcze dalekiej drodze przede mną.

Gdzieś tam mignęło mi oznaczenie szóstego potem siódmego kilometra. Nawet nie pamiętam, czy sprawdzałem czas, a może tak normalnie nie pamiętam wyniku. W pewnym momencie czułem jak biegnę sam. Gdzieś tam przede mną grupa oddalająca się w tempie ekspresowym, a za mną cichnący tupot stóp, które z kolei nie mogą mnie dogonić. W pewnym momencie czuję jak dopada mnie klasyczny kryzys. Myśli w stylu:

"Po cholerę ci ten bieg. Puknij się w tą tępą mózgownicę. To już twój trzeci długi bieg w tym miesiącu. Najpierw Puszczykowie ósemka, potem Grodzisk i półmaraton, a teraz w swoje własne imieniny tak się katujesz. Daj spokój, odpuść sobie, jak raz zejdziesz z trasy, albo chociaż sobie pójdziesz kawałem, to nic się nie stanie"

Zresztą jakby na potwierdzenie tych myśli widziałem kilka osób, które biegnąc nagle zaczynały iść, albo gdzieś schodziły w bok. Widząc to, moje myśli stawały się coraz bardziej natarczywe. Wtedy nagle wstrząsnąłem się i użyłem sam do siebie bardzo niecenzuralnych słów, które jednoznacznie określiły mój stosunek do takiej wizji. Co prawda tempo przez chwilę mi spadło, by po chwili wrócić znowu do mniej więcej tego samego biegnącego rytmu.

Jak zwykle wypatrywałem moich celów motywacyjnych. Niestety albo oddaliły się już zdecydowanie, albo biegły gdzieś za mną. I już dobiegam do końca drugiego kółka. Widzę przed sobą, na razie dosyć daleko metę. Przed oczami widzę oznaczenie 9 kilometra. Czyli można zacząć szykować się do finiszu. Bo jednak dam radę. Musze dać, nie mam innego wyjścia. Nie po to się końcu przedzierałem przez powietrzny bezruch, przez tyle kilometrów, by teraz nagle odstąpić.

Coraz bliżej meta. Jej oznaczenie rośnie mi w oczach. Jeszcze dwieście, sto metrów. Zaciskam żeby starając się wykrzesać z siebie resztki sił. Jeszcze przyspieszyć, urwać chociaż parę sekund. I już czuję pod stopą metalowy pas oznaczający metę. Jest, dobiegłem dałem radę. Chwytam w płuca oddech bryzy płynący znad jeziora maltańskiego. Odbieram obiecaną torbę z wiktuałami (napoje, wafle zbożowe-ryżowe) a także medal i mogę jechać do domu. Na wyniki ani nagrody dla zwycięzców nie czekam, bo i tak się do nich nie zaliczam.

Wychodząc słyszę jeszcze głos prowadzącego, wzywającego karetkę. Widać, ktoś nie do końca odpowiednio ocenić swoje możliwości. Już to słyszałem i widziałem, szczególnie w Grodzisku. Jednak podchodząc do dłuższych dystansów, czy "dziesiątki", półmaratonie czy o „królewskim dystansie” nawet nie wspomniawszy, należy zachować odpowiedni szacunek dla odległości i umiejętnie mierzyć siły na zamiary.

Kiedy dojechałem do domu miałem już wyniki na telefonie. Czas netto 49 minut i czterdzieści osiem sekund, miejsce open 221, a w mojej kategorii wiekowej 33. Więc co prawda rekordu czasowego nie poprawiłem, nawet uzyskałem dopiero mój czwarty wynik ze wszystkich do tej pory przebiegniętych dziesiątek, ale biorąc pod uwagę warunki pogodowe oraz biegową czerwcową ofensywę, to chyba jednak nie było źle. 50 minut złamane, może orgazmu nie ma, ale gorący pocałunek połączony z rozkoszną pieszczotą jak najbardziej.

Sam bieg pod względem organizacyjnym oceniam bardzo wysoko. Co prawda można się delikatnie czepiać medalu, że taki zwyczajny, bez ognia, ale za to koszulka super. Coś za coś. Dlatego jest to czołówka do tej pory przetuptanych biegów. Może za Grodziskiem i Luboniem, ale nie za bardzo odstający. Z drugiej strony trudno porównywać biegi w mieście rozgrywane z robieniem pętli dookoła jeziora.

Wyniki Biegu Piotra i Pawła - mężczyźni:

1. Maciej Łucyk - 00:34:57
2. Marian Sadowski - 00:35:41
3. Jakub Kokolwski - 00:36:01
4. Radosław Pluciński - 00:36:34
5. Marcin Krasoń - 00:38:00
6. Darek Kowalski - 00:38:01

Wyniki Biegu Piotra i Pawła - kobiety:

1. Patrycja Talar - 00:40:38
2. Aleksandra Dzierzkowska - 00:42:16
3. Ewelina Wnuk - 00:21:18
4. Agata Woźniakowska - 00:46:19
5. Beata Mucha - 00:46:30
6. Monika Pokładecka - 00:46:37

Jeszcze na zakończenie kilka słów o dopingu. Super było widzieć ludzi stojących dookoła i wspierających nas tuptających oklaskami, okrzykami. Znowu można było przybijać piątki i czuć płynąc od nich wsparcie. To było coś pięknego. Dlatego w imieniu wszystkich biegnących najmocniej i najszczerzej dziękuję wszystkim kibicującym.

























WIADOMOSCI POWIAZANE
 
  2014-06-25 - Bieg Piotra i Pawła w ten weekend...



INFORMACJA POSIADA MULTI-FORUM
POROZMAWIAJ
Biegi / Biegi - 10 km

Piotr i Paweł - Poznań Bieg 2014

5
2014-07-01
Biegi / Biegi - 10 km

Piotr i Paweł - Bieg 2013

7
2013-07-01




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768