Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [16]  PRZYJAC. [15]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
sikoras
Pamiętnik internetowy
"Jak się jest takim pesymistą jak ja, to można się tylko śmiać" S. Tym

Jacek Sikorski
Urodzony: ---
Miejsce zamieszkania: Piła
24 / 47


2013-03-05

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Eine kleine …. marathon. (czytano: 423 razy)

 

A może – „Trzech muzykantów z … Brandenburga”? Jak zwał tak zwał – będzie parę słów o wspólnym starcie „mechanikowej” ekipy w 4. Team Marathon w Brandenburgu. Długa i pokrętna droga prowadziła nas (Mijagi, Janek i ja) w ten dotychczas nieodkryty zakątek Niemiec. Przeglądając z Wojtkiem kalendarz biegów naszych zachodnich sąsiadów, drogą stopniowej eliminacji (za daleko, za drogo, za późno) stanęło na małej lokalnej imprezie, którą dodatkowo wyróżniała formuła w jakiej jeszcze nie mieliśmy okazji wystartować – współzawodnictwo drużyn obojga płci i tzw. mikstów. Ci wszyscy, którzy się trochę orientują w naszych wyborach wiedzą, że szukamy czegoś nowego, innego spojrzenia na zmagania z własną cielesnością, że nie lubimy po raz 16 startować po tym samym asfalcie, gdzie wszystko co roku jest takie samo, tylko ludzie starsi. Drużynowe zmagania wymagały złapania jeszcze jednego członka załogi i wspomógł nas niezawodny i zawsze chętny do wszelkiego werbowania Janek Polcyn. Zabiegi Wojtkowe spowodowały również, że mieliśmy na pokładzie nieoczekiwanego ale jakże miłego (i pożytecznego…) gościa – Agnieszkę Michałek. Z fachowcem od „szprechania” na pokładzie czuliśmy się gotowi wystąpić przeciw wszystkim Niemcom na świecie. Do celu mieliśmy tyle kilometrów ile dni w roku, a że biuro było czynne rekordowo długo - od 9.00 do 10.00 – mogliśmy ruszyć w dniu startu o 4 nad ranem. Mijagi odpuścił tym razem pilotowanie grupy, w związku z czym dotarliśmy do celu bez błądzenia i zwiedzania niezaplanowanych zakątków i nawet kilkadziesiąt kilometrów przed celem zwolniliśmy, by nie być na miejscu zbyt szybko. Wizyta w biurze trwała jakieś dwie minutki, okazało się, że dzięki nam maraton zrobił się międzynarodowy, a wystartujemy pod numerem 2. Spokojnie wróciliśmy do auta po manele i poszliśmy rychtować się do startu. Tam jak zawsze – a jaki rękaw, a jakie buty, a jakie rajdki – gorzej niż za przeproszeniem baby w przebieralni. Otaczający nas zewsząd Niemcy wydawali się pod względem wyposażenia o lata świetlne przed nami, natomiast byli zaskakująco sympatyczni i otwarci. A może wyglądało to tak przez porównanie z moim imprintingiem z dzieciństwa, spowodowanym zbyt dużą liczbą powtórek słynnych „Czterech pancernych”?. Około pół godziny przed startem wyszliśmy na powietrze stanąć w kolejce do przewózki – bo start był oddalony od bazy o jakieś 2 km. Przewieźli nas do lasu otaczającego duże jezioro – i znowu – wcale nie wzbudziło to naszych obaw. Może dlatego, że nikt nie stał w szpalerze z karabinem? Chociaż akurat do mnie podszedł jakiś jegomość z pistoletem w dłoni – lecz okazało się, że to starter chciał się dowiedzieć ode mnie czy już wszyscy trafili na miejsce rozpoczęcia rywalizacji. Trafił ze mną jak kulą w płot – z całej stawki zawodników zgromadzonych przed linią startu – tylko dwóch znało niemiecki prawdopodobnie jeszcze gorzej niż ja (moi przyjaciele z teamu). Przed samym wystrzałem pięknie nas powitano, jako jeden z dwóch zespołów z zagranicy - ten drugi stanowiła ekipa z Bawarii (chyba jakiś lokalny dowcip) i już mogliśmy skupić się na tym, żeby dotrwać do mety. Bo zgodnie z naszymi obawami mogło się to okazać największym problemem. Tak naprawdę w miarę przygotowany do startu był tylko Mijagi, systematycznie pokonuje te swoje „takie tam trzy jeziora”, a i w tym roku parę dwudziestek na treningach już pogonił. Janek policzył, że średnio biega raz na tydzień, nie pływa, nie udeptuje pedałów swojego bicykleta – i razem do kupy – idzie z zapałem dzika ale nie wie gdzie go to zaprowadzi. Jeśli chodzi o mnie – najchętniej w ogóle bym nie pojechał, ale powodowany oczywistą więzią z resztą ekipy i mając świadomość, że położyłbym w ten sposób całą imprezę – zmusiłem swój osłabiony chorobą organizm do wysiłku. Zaczęliśmy spokojnie i wydawało się, że nawet za wolno. Po pierwszych 2 -3 kilometrach stwierdziliśmy, że kilometr w 5,30 będzie OK. I biegliśmy równo jak równo z taśmy schodzą volkswageny w Wolfsburgu. I było pięknie – słoneczko zaczęło rozgrzewać powietrze, trasa wiła się malowniczo brzegiem jeziora przez las, co chwila spotykaliśmy dopingujących nas tambylców, którzy szybko się nauczyli, że jesteśmy z Polski, próbowali nas nawet podgrzewać do walki polskimi słowami, na co ochoczo odpowiadał nasz poliglota Wojtek nieśmiertelnym – „ja!”. Przed nami biegły dłuższy czas trzy całkiem zgrabne panie w niebieskich strojach i było wręcz super. Dodatkowo na duchu podnosił nas fakt, że kilometry mijają, a my nadal równo po 5,30. Nawet zacząłem obliczać w pamięci jaki czas będziemy mieć na mecie – oczywistym okazało się, że był to nadmiar płonnych oczekiwań, który został brutalnie zredukowany do prawdziwej walki o dotarcie do mety. Wszystko tąpnęło mniej więcej na „połowinkach” –siadło nam tempo o ponad pół minuty i z każdym kilometrem wydawało się, że biegniemy wolniej. Przyjęliśmy jedyną rozsądna taktykę – ponieważ i tak liczył się czas ostatniego – biegliśmy razem licząc na to, że kryzys łatwiej będzie przezwyciężyć razem. I tylko Mijagi zdawał się czasami nie wytrzymywać naszej presji – wybiegał gdzieś do przodu, kręcił bączki po niemieckich łączkach, nerwowo spoglądał za nasze plecy. No cóż – chłop ewidentnie miał ochotę na więcej, czego jednak nie akceptowały zdrożone kończyny jego kolegów z ekipy. Janek toczył bitwę z kolejnymi mięśniami, które nieoczekiwanie dawały o sobie znać, mnie do rozpaczy zaczął doprowadzać Galloway, który zdał się być naszym aniołem stróżem już na początku piątej rundy zmagań. No właśnie, zapomniałem wspomnieć, że trasa liczyła 6 kółek po 7 kilometrów, co 3,5 km mieliśmy punkty odświeżania, wszystko perfekcyjnie zorganizowane, co może nie było wielkim wyzwaniem w stosunku do niewielkiej ilości startujących, ale jednak wymaga wyobraźni, której czasem organizatorom brakuje. W połowie kółka mieliśmy DJ, który w środku lasu dysponował sprzętem, że Boże daj nam taki choćby w szkole. I muzycznie wspierał nasze wysiłki, dobierając na szczęście anglojęzyczny repertuar. Na ostatnim kółku widzieliśmy, że w problemach z mięśniami nie jesteśmy odosobnieni, ale koniec końców wszyscy nas mijali. W pewnej chwili zrobiła się taka cisza, że zaczęliśmy podejrzewać organizatorów o zakończenie imprezy przed naszym dotarciem do mety, a pukanie dzięcioła brzmiało jak praca młota udarowego. Minęliśmy jeszcze jakiegoś romantycznie usposobionego młodzieńca, który stojąc na szczycie pagórka dawał jakieś średniowieczne, celtyckie tematy w dudy i już czekała nas meta. Cóż - jak stwierdził kiedyś klasyk Szpakowski: „była to najsłabsza druga połowa w tym meczu”. Na dobitkę, na ostatniej prostej minął nas jeszcze z niezwykłą lekkością bytu jakiś mikst i tortury się skończyły. Dotarliśmy do finiszu najmniejszego maratonu w moim biegowym dossier. Co ma swoje zalety – czy zakończyliście kiedyś swoje 42 kilometry na 16 miejscu, wygrywając klasyfikację dla najszybszej ekipy zagranicznej? Ha! Na pewno niewielu może to o sobie powiedzieć – a my już tak! Po prysznicu okazało się, że organizatorzy - jak na Niemców – są bardzo elastyczni: nie czekali na oficjalne zakończenie do godz. 17, tylko wiedząc, że wszystkich uczestników mają już w miarę żywych na mecie – rozpoczęli wręczanie nagród. I tu mała ciekawostka – pamiątkowy medal został podzielony na trzy części i każdy z członków zespołu dostał na pamiątkę inną jego część. I musimy się razem spotkać – by złożyć go w całość. Fajny pomysł, organizatorzy przygotowali się do zawodów świetnie, a my mamy pewność, że „mały” nie musi znaczyć „gorszy”. I że niezależnie od miejsca i czasu – żeby znaleźć się w gronie tryumfatorów - musieliśmy pokonać cały maratoński dystans, tutaj nie było zmiłuj. Uczestnicy spotkali się dla świetnej zabawy, dla zdrowia, dla przepięknej tego dnia pogody i rozjechali się do domów z poczuciem dobrze spędzonej soboty. Nas gorąco wspierała Agnieszka, mamy dzięki niej parę zdjęć, sama jak twierdzi skorzystała również – wreszcie się dotleniła i odpoczęła od pedagogicznych obowiązków, obiecując, że wkrótce sama dołączy do biegającej braci. Tego jej i wszystkim Państwu życzymy!!!

Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora







 Ostatnio zalogowani
Wojciech
23:41
andreas07
23:24
marz
23:15
marczy
23:07
Snake
22:58
Isle del Force
22:24
Artur z Błonia
22:14
jakub738
22:06
tko
21:53
chris_cros
21:50
anielskooki
21:41
stanlej
21:33
42.195
21:29
Shrek
21:21
entony52
21:18
BOP55
21:13
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |