Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [48]  PRZYJAC. [172]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
raFAUL!
Pamiętnik internetowy
poalkoholowe bełkotliwe mądrości

Rafał Kowalczyk
Urodzony: 1978-01-26
Miejsce zamieszkania: Wrocław
154 / 218


2011-10-16

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
trzynasty (czytano: 806 razy)



Wiem, że jest zimno. Naprawdę zdążyłem ten fakt zauważyć.

Odkąd tylko podniosłem w nocy głowę z poduszki szczękam zębami. Niby należę do istot zimnolubnych, ale chyba się jeszcze nie przystosowałem. I tak marznę sobie dziś: o 5:00 przy śniadaniu, o 5:50 na przystanku tramwajowym, o 6:10 na dworcu we Wrocławiu, od 6:25 do 9:20 w pociągu, o 9:30 na dworcu w Katowicach, o 10:10 w autobusie na Muchowiec, a na samym Muchowcu, to już dosłownie nie daję rady.

Jest 11:35. Zwlekałem z tym ile się da, no ale za 25 minut start. Wyłażę niepewnie z namiotu, który służy nam za szatnię. I tak jest mi zimno, ale wychodząc dwa kroki poza osłonę z grubego brezentu, który stanowi ściany naszej przebieralni dostaję się w sam środek lodowatego podmuchu wiatru. Wspominałem już, że jest około 6 stopni? Nie? To dobrze, bo temperatura odczuwalna jest z 5 stopni niższa. I stoję tak przez parę sekund obejmując się własnymi rękami wokoło, jak przemarznięte dziecko na plaży, które walczy ze sobą czy wrócić na kocyk do rodziców, czy wytaplać się ostatni raz w lodowatej wodzie. Czuję jak moje jądra kurczą się do rozmiarów orzeszków arachidowych. Zresztą nie tylko one. Ogolone włosy z nóg stają na sztorc – gdzieś tam, gdziekolwiek teraz się znajdują. Przez jakieś 15 minut wcześniej robiłem z siebie debila, pytając kogo tylko można, w czym zamierza biec. Statystycznie wyszło mi: krótki dół, długa, ale tylko jednowarstwowa góra. Stoję więc w tych spodenkach-majtkach, łopoczącej na wietrze luźnej i cieniutkiej bluzie i rękawiczkach, z oskarżycielskim – w stronę ankietowanych wcześniej zawodników - wyrazem twarzy pt.: zimno, kretyni!

Rozpoczynam rozgrzewkę. Biegam, skaczę, wyginam szkity, macham łapami, skipy, przekładanki, łapu-capu. Dwadzieścia minut. Nic. Nie spociłem się nawet pod pachami. Miałem lecieć maraton na 3:12, żeby poprawić życiówkę kolegi dmd, ale już wiem, że prawdopodobnie do 20km, to ja się będę dogrzewał. Zmieniam założenia na 3:10.

Na linii startu robię szybciorem plan:
1 runda – nic
2 runda – ćwierć banana, łyk wody
3 runda – ćwierć banana, 2 łyki wody
4 runda – mały żel, 2 łyki wody
5 runda – woda
6 runda – mały żel, 2 łyki wody
7 runda – ćwierć banana, łyk wody
8 runda – mały żel z kofeiną, 2 łyki wody
9 runda – 100ml Coli
10 runda – szkoda czasu na pierdoły
Poniżej 1:36 półmetek, drugie pół - poniżej 1:34. Kryzys przed 9 rundą – schodzę z trasy.

Po raz pierwszy mówię do siebie: no, bratku dziś nie musisz się powstrzymywać, masz jaja? - to leć. Ale patrzę w stronę tych tam…orzeszków i jakoś zbija mnie to z tropu. Mimo wszystko pakuję się do strefy oznaczonej kredą jako: ELITA. Wiem jak to brzmi, ale maratony z cyklu Biegowej Korony Himalajów gromadzą zazwyczaj sto kilkadziesiąt osób na starcie, zwycięzca osiąga czas niewiele poniżej 3h, a pierwsza dziesiątka zamyka się w czasie około 3:20. Zależy od pogody. I pory roku.

12:00 August Jakubik wpuszcza nas na trasę, a ja wypuszczam się po 4:30/km, ale cóż to? Na zakręcie doliczam się piętnastu osób przede mną. Buuuu – chlipię w myślach – chciałem być w pierwszej piątce. Przecież to mój jubileuszowy 13 maraton.
/odgłos szybkiego przewijania taśmy do przodu/

Wychodzę z ostrego zakrętu na ostatnią prostą. To już tylko 150m. I dobrze, bo jakkolwiek serducho i płuca mają się dobrze, to nogi doskwierają już od kilku kilometrów okrutnie. Zerkam na oficjalny zegar … i w tym momencie słyszę: do mety zbliża się trzeci zawodnik maratonu – Rafał Kowalczyk … !!!!?!!???!!??? O ja, ale czad, wyświetla mi się w głowie, chyba zapomniało mi się, że niektórzy startują na krótszym dystansie podczas tej imprezy. Patrzę teraz na ten zegar i widzę - a jest to dla mnie niespodzianką, bo od 35km nie sprawdzam Garmina tylko, lecę ile fabryka dała - 3:07! Jeszcze przyspieszam, żeby ewentualnie mieć oderwane obie stopy od ziemi, na ewentualnych zdjęciach z mety. Sto metrów. 3:07:19. Nie mogę się powstrzymać, wiem, że to tandetne, ale drę ryja na mecie, jakbym właśnie zabił grizzly gołymi rękoma. August podchodzi z gratulacjami, pyta czy życiówka, kiwam głową, ale myślę sobie – a chuj tam życiówka, to 3:07!!!

W nagrodę za 3 miejsce open dostaję dyplom i jabłko (mogłem też wylosować książkę, ale wiadomo jak to jest z moim szczęściem przy wszelakich loteriach). Dyplomów, zresztą, tak jak i medali, nie kolekcjonuję, więc nie mają większego znaczenia, ale jabłko to jest coś. Zupełnie po mojej linii – pełen natural running. Zresztą największą nagrodą na mecie jest, i to nie jak wszyscy pomyślą - satysfakcja, a ciepła herbata, bo przecież dalej jest zimno i nawet padało dwa razy. Choć oczywiście raz na miesiąc chętnie otworzę wyniki z tej imprezy, żeby zobaczyć swoje nazwisko na prawie samym czele listy.

15:10 Zajebiaszczo szczękam zębami. Gdybym miał sampler, nagrałbym te dźwięki i zrobiłbym hita. Jedna przemiła koleżanka na widok mojej sinej twarzy w akompaniamencie dygocących kończyn, chce mi nawet oddać swoją kurtkę.

16:10 Palak Paneer na obiad. I staje się – po 33 dniach, na stoliku, tuż przed moimi oczami pojawia się butelka Pilsner Urquell. Odganiam kobiece dłonie, tłumacząc, że sam sobie muszę to piwo przelać do kufla. Patrzę jak się pieni i …przypominam sobie, że muszę coś sprawdzić. Wyciągam Garmina i przeglądam zapis z trasy. NO! Pierwsze pół 1:34:21 – pamiętam ten moment, jak pomyślałem, że jeśli mnie nie zetnie, to luzakiem 3:10 padnie. Drugie pół 1:32:58! I pomyśleć, że niedawno brałem taki wynik w półmaratonie za dobry. Ostatnia dycha: 43:41 przy pierwszej 45:00. Zdrowie. O dziwo, piwo … albo zrymujmy: o dziwo nie powala to piwo. Decyduję się więcej do obiadu nie pić i nie kupować nic do pociągu. Przesunę celebrę o kilka godzin i zmienię trunek na wino.

No dobra, to teraz – ponieważ piję to.. ups sorki, miało być: piszę to, po tym winie, to zdradzę tajemnicę. Wielką tajemnicę. Ja wcale nie osiągam tych spektakularnych (dla mnie)postępów w bieganiu w wyniku ciężkiego treningu, alkoholowej abstynencji, a nawet nie dzięki kostiumowi spider-mana. Nie! I jeszcze raz nie! Ja normalnie jestem na dopingu. I sam go upichciłem i udoskonaliłem, bo EPO ciągle jakoś jest za drogie i słabo dostępne. Oto przepis, podam, bo nie jestem samolubny, jak niektórzy.

Moczymy cieciorkę na noc, po tym czasie gotujemy ile trzeba, to jest długo, z godzinę albo dłużej. W tej samej wodzie, co to ją moczyliśmy. Cieciorkę, w sensie. Potem ją mielimy blenderem, mikserem itp. dodając tej wody z gotowania, gdyby się okazało, że 600Wat blendera nie styka. Dodajemy 3 ząbki czosnku, sok z połówki cytryny (uwaga na pestki – nie są zbyt smaczne) i najważniejsze – kilka łyżek masła sezamowego potocznie zwanego Tahini (czeskie kosztuje 12 zł. i starcza na 4 dopingi). Trochę soli trzeba dać, żeby nie było kurczy, pieprzu też nie zaszkodzi. I na koniec oliwy z pół szklanki. Takiej Vergine. Jak wyjdzie wstrętna brązowawa breja o konsystencji masła orzechowego to gotowe. Ci opaleni, zwą to hummus i biją rekordy świata na średnich. Ja stosuję i biję też średnie rekordy. Ale ważne, że biję. Wynalazłem polski odpowiednik, jakby komu cieciorka źle brzmiała. Można zamiast niej ugotować pół kilo bobu. Też gites i tak samo pierdzi.

No, ale serio…no ja serio ten hummus całe dwa tygodnie żarłem. Raz z cieciorki, raz z soczewicy i wczoraj z bobu. I może dlatego, od drugiej rundy mnie goniło do kibla. Ale to tak właśnie działa, skupiasz się na zwieraczach, a tempo samoistnie rośnie. Poza tym stosuję biszkopty. Wrocławskie bezcukrowe, a jak nie ma, bo często nie ma, to Petitki.

Oooooo jaaaaa! Ale się strasznie uwaliłem tym winem. I po co ja sobie jeszcze dwa piwa kupiłem? To trzeba wypić. Sorki, będzieta (kto czyta do końca) cierpieć.

Tak mię naszła głęboka myśl, że gdyby nie autokorekta błędów w Wordzie, NIE, to nie to. Chciałem powiedzieć, że im bardziej się zbliżam do trójki w maratonie, tym większego szacunku nabieram do tych prawdziwych biegaczy. Tych U2:30. Oni napierają cały ten maraton, co to ja się tak dziś umęczyłem, że mnie wszystkie gnaty bolą, w tempie, w jakim ja robię stu, maks dwustumetrowe rytmy. A ja już bym tak chciał se powiedzieć, żem dobry. Tak czy inaczej: szybsze bieganie bardziej i dłużej boli, a jeszcze bardziej męczy. Tera enpe to ja se mogę takie 3:30 z palcem i bezboleśnie. Ale strach, co to będzie z tym 2:58 na wiosnę.

A jak mnie tak te giry na ostatnich 8 kilosach bolały, to doszedłem do konkluzji (tak tego się używa?), że ta siła biegowa to nie jest zła. I, że się potem nie tylko dobrze z oderwanymi obiema stopami na zdjęciach wygląda, i że nie tylko mocniejsze wybicie, ale pewnie też mniej jednak boli przed metą. Tylko się głupio wygląda, jak się na wiadukcie ćwiczy i trąbią. Do złotych myśli dnia dzisiejszego zaliczę również to, że biegi ciągłe są do bani. I ja ich w ogóle nie robię. Ale tak naprawdę w ogóle. Tak, że jeszcze nigdy żadnego nie zrobiłem. I mam dobre osiągi – no tu to się można kłócić. Myślę, że to właśnie wyścigi są do robienia biegów ciągłych. A trening, nawet jeśli ciężki, ma być urozmaicony. A nie tylko siew i orka, co to się niczym od siebie przez szeberdziesiąt tygodni nie różnią.

Przyszło mi jeszcze do głowy, że podczas takiego maratonu z cyklu Biegowej Korony Himalajów to generalnie tylko kilkadziesiąt osób biegnie cały dystans. W ostatniej – 10 edycji na przykład, 51. W Poznaniu 3873. Jeżeli w Katowicach jedna osoba zejdzie poniżej trójki, to odpowiednikiem tego w Poznaniu będzie 76 osób. Faktycznie było 89 (z czasu brutto) – czyli poziom zdecydowanie wyższy. Ale, gdy rozpatrujemy czasy poniżej 3:30, to w Katowicach było 8 osób spełniających ten wymóg. Oczywistym jest, że w Poznaniu winno być odpowiednio 607. A wiecie ile było? 548.

Jabłko było doprawdy wyborne.




Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga


Yanek (2011-10-16,14:48): Gratulacje !!! :)))
raFAUL! (2011-10-16,16:58): Nie ma co gratulować. Daj spokój, to żaden wynik. Cieszy, bo to zdecydowany krok naprzód, ale nie jest satysfakcjonujący. Sam zresztą wiesz, gdzie zmierzam.
KARMEL (2011-10-16,18:47): Gratuluję całej fali Twoich rekordów maratońskich, a w szczególności dzisiejszego wyniku. A mówiłem Rafał,że śmiało złamiesz t<3h10min.
dżej kej (2011-10-17,16:17): kongratulejszyn super wyniku, wielki szacun:)
raFAUL! (2011-10-17,19:18): A ja nie wiem czy to taki super wynik. Nie mam z kim porównać, bo ani Ty ani Marzena jesiennego maratonu nie pobiegłyście. A obie jesteście w stanie osiągnąć rezultaty zaczynające się cyferką: 2.







 Ostatnio zalogowani
kostekmar
15:27
przemek300
15:07
INVEST
14:07
zbyszekbiega
14:00
Stonechip
13:59
42.195
13:41
Lech Komenda
13:06
BeRuS
13:05
michu77
12:46
biernasiubb
12:44
1223
12:34
Lego2006
12:32
CZARNA STRZAŁA
12:32
chris_cros
12:23
Grzegorz Kita
12:14
akatasz
12:06
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |