redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA


W domach przedświąteczne przygotowania, tymczasem ja myślami wracam do niedzieli sprzed dwóch tygodni. Tamten weekend Aga i ja zdecydowaliśmy się spędzić poza Wrocławiem, jadąc na Górny Śląsk, by tam przeżyć kolejną biegową przygodę. A był nią XVII Bieg Barbórkowy w Rybniku.

Jeszcze pół roku wcześniej taki kierunek i ta impreza nie błąkała się nawet po mojej głowie. Miałem przecież corocznie swoją barbórkową 10-tkę z zasięgu ręki, w Lubinie. I faktycznie, byłem również uczestnikiem tegorocznej edycji, biegnąc jej trasę dobrze jak nigdy wcześniej, lecz za linią mety odczuwając niemal wyłącznie rozczarowanie: to był - jak mi się wydawało - tzw. bieg życia, a tymczasem trasa o 200-300 metrów krótsza od 10 tys. metrów nie pozwoliła przekonać się jaki finalny wynik dał mój wysiłek, do zapisania złotymi zgłoskami wśród innych osobistych życiówek 44-latka. Lecz ostatecznie lubiński RSC od lat unika słowa „atest”, nie obiecywał go mi oraz 900 innym uczestnikom B.B.

Co innego rybniczanie! Z regularnych wpisów organizatora, Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji, wiedziałem, że tam atestem się szczycą. Rokrocznie odnawiają go w lekkoatletycznej centrali i dodatkowo ochotniczo odmierzają na własną rękę gdzie usytuować linię mety wobec punktu startu, aby biegacze istotnie ścigali się na 10.000 metrów. Tego było mi trzeba! Pozostało przez cały listopad regularnie trenować na własną rękę, aby do Rybnika pojechać w dobrej dyspozycji i pobiec z tym większą determinacją.

Nim ustawiłem się na linii startu w dzielnicy Maroko-Nowiny (największej w tym 140-tys. mieście); przeżyłem wraz z Agnieszką kilka komunikacyjno-logistycznych przygód. Pierwszą błahostką była awaria tramwajowej trakcji, chwilę po tym gdy linią nr „11” obraliśmy kurs na wrocławski dworzec kolejowy. Czekając na usunięcie usterki, gratulowaliśmy sobie wcześniejszego zakupu biletów Intercity. Ta chwilowa komplikacja nie zdążyła nas zestresować. Kolejną nieprzewidywalną zmienną okazał się zajmujący nasz przedział wolnościowiec, negujący konduktorskie polecenie założenia maseczki.

Na pierwszej stacji IC Piast w Opolu, dwójka policjantek poczęła tłumaczyć pasażerowi, że poprzez zakup biletu przewoźnika, zobowiązał się do przestrzegania jego regulaminu, w którym obecnie przewiduje się zakrywanie ust i nosa. Siedziałem zbyt daleko od tej prawniczej dyskusji by słyszeć więcej niż pojedyncze słowa. Dopiero pojawienie się po 20 minutach kolejnych rosłych policjantów skłoniło nieugiętego 30-latka do sięgnięcia po kapelusz i opuszczenia składu. Pociąg nie nadrobił opóźnienia i na katowickim dworcu tylko dzięki spostrzegawczości kolejarza wskazującego nam właściwy pociąg, pognaliśmy na sąsiedni peron aby kontynuować podróż.

Rybnik - miasto rond, jak trafnie scharakteryzował je kolega z pracy, przemierzaliśmy już po zapadnięciu zmroku. Nieco w dół, nieco pod górę, od ronda do ronda, dotarliśmy pod adres Dworek 20, nowoczesny lecz przytulny, zasługujący na to by wspomnieć o nim w tym miejscu. Jeśli zechcemy powtórzyć górnośląską eskapadę, to powracając również do tego małego śródmiejskiego hotelu.

I pakując się przy tym staranniej... Po dobrze przespanej nocy, za dużym oknem zobaczyliśmy zacinający śnieg, który topił się jednak w zerowej temperaturze. Natomiast ja w wybebeszonym podróżnym plecaku znalazłem wszystko za wyjątkiem biegowych spodenek! „O nie! Ja muszę pobiec w spodenkach! Tylko one dają tempo!” - panikowałem. Zdrowego śniadania (w moim przypadku dwóch połówek białej bułki z dżemem) nie jedliśmy spokojnie... Nieustannie grzebałem w telefonie, szukając w sieci czy ktoś z okolic nie zaoferował akurat odsprzedania tego elementu sportowej odzieży. Nadaremnie.

W pokoju zrezygnowany założyłem leginsy, które, zgodnie z taktycznymi założeniami, miały mnie tu tylko dogrzewać przed startem. Na ten widok Aga zaproponowała: „A gdybym je obcięła?”. Nie wahałem się! Jedna nogawka, potem druga, mniej więcej na tej samej wysokości i oto na powrót wskoczyłem w obcisłe lecz wygodne bo elastyczne „kolarki”. Z serca spadł mi kamień... Teraz mogę biec!

Dopiero 9 rano, start za dwie godziny, lecz my już wychodzimy, by po drodze do biura zawodów przeprowadzić choć częściową lustrację pola walki. Spacerowym krokiem, przez pusty, senny jeszcze Rybnik, typujemy sobie dwie foto-miejscówki Agi, ostatecznie zlokalizowane niemal dokładnie na oznaczeniach 1. oraz 9. kilometra. Wspaniale jest mieć ze sobą swoją drugą połowę na trasie... Wiesz biegaczu, w którym momencie zaprezentujesz się przed nią dziarsko, choćbyś przeżywał fizyczny kryzys.

Czas było powiedzieć sobie „cześć” z rybnicką Barbórką i jej organizatorem. Zespół Szkół nr 3 tętni życiem, wszystkie korytarze tej dużej edukacyjno-sportowej placówki wypełniają roześmiani, podekscytowani biegacze. Ten obrazek jest zawsze taki sam: czy to barbórka miedziowa, czy też tutaj, organizowana pod patronatem św. Barbary dla ROW (rybnickiego okręgu węglowego) - widać, że jest to miejscowe wydarzenie sezonu, biegowe święto! A my jesteśmy jego dobrze zaopiekowanymi gośćmi. Bez kolejek dostaję numer i pakiet startowy, Aga kupuje pyszny skrawek ciasta w charytatywnej intencji. Robimy sobie wspólne zdjęcie i tak też zostajemy uchwyceni przez jednego z fotografów rejestrujących radosną atmosferę na szkolnej hali. W innym pomieszczeniu miłe panie przyjęły mój depozyt.

Co chwila spoglądam na zegarek - nie mogliśmy tego dłużej odkładać, Aga musiała już wyjść na trasę aby oczekiwać z aparatem w upatrzonym miejscu. A ja w jednym ze szkolnych łączników zająłem się rozgrzewką (skręty ciała, wymachy), jednocześnie na małej wystawie plansz czytając o tym jak w 2005 roku zrodził się ten bieg i stopniowo rósł, równolegle do popularyzacji mody na zdrowy tryb życia. Rozebrany do swoich samoróbek, to jest tzw. krótkich spodenek, niemal do ostatniej chwili wstrzymywałem się z wyjściem na zewnątrz. Wreszcie potruchtałem na zatłoczony punkt startu, z ulgą że wreszcie zaczynamy.

Wiedziałem, że będą pacemakerzy prowadzący na, odpowiednio 40, 45, 50, 55 i 60 minut. Ustawiłem się śmiało tuż za dwoma sympatycznymi chłopakami z oznaczeniem „40” zamiast numeru startowego. Jeden z nich zwrócił się z trafną uwagę do kogoś obok mnie, stojącego w dużym worku foliowym, osłaniającym dres: „Przegrzejesz się”. Tamten odpowiedział niespeszony, że tak lubi. Cóż, ilu biegaczy, tyle sposobów na niskie temperatury. Mnie folia ugotowała by po kilkuset metrach.

Odliczanie, wystrzał, start czołówki i kilka sekund później również mojego rzędu biegaczy. Na szczęście na początek wielopasmowy odcinek asfaltu, na którym ani przez chwilę nie poczułem przyblokowania. Spokojnie, na pierwszej świeżości trzymałem się łatwo tempa dwóch białych baloników, obserwując jak niektóre gorące głowy wyprzedzają ich, aby już kilometr lub dwa dalej opaść zupełnie z sił, zostając z tyłu. Na Rondzie Mazamet (taką nazwę nosi francuskie miasto partnerskie Rybnika) czekała już na nas z wycelowanym obiektywem Aga - ZOBACZ

Kątem oka widzieliśmy się w przelocie (he, tu dosłownie można rozumieć ten czasownik), lecz przepełniało mnie wewnętrzne skupienie na złapanym rytmie. Pierwszy kilometr prowadził generalnie w dół. Zegarek podsumował go w 3:55, a ja nie czułem najmniejszego zmęczenia. Za chwilę śmignęliśmy przez mostek na Nacynie, co chwila mijając celowo na nas oczekujących, a czasami tylko przypadkowych, zaskoczonych kibiców. W każdym przypadku reakcje były pozytywne, serdeczne. Było w tych spojrzeniach coś co streściłbym w myśli: „Och, chce się im biegać taką grudniową pogodę...”

Ano mi się chciało! Choć 2. i 3. kilometr przebiegały przez Śródmieście, a w tym rybnicki Rynek, z ustawionym ogromnym rozświetlonym kołem, nawet przez chwilę nie oderwałem na bok wzroku skierowanego kilka metrów przed siebie, aby żadna kałuża lub brukowa kostka nie okazał się lodową pułapką. Lecz pogoda sprzyjała, opady śniegu a potem deszczu nie skutkowały oblodzeniem. Rosła powoli moja strata do pejsów na 40:00, ale zegarek nadal donosił o tempie oscylującym wokół 4 minut na kilometr. Czułem wewnętrzne „wow”(!!), na szczęście nieustanne skupienie zagłuszało rosnącą ekscytację, że oto biegnę odważnie jak nigdy dotąd.

Normalnie w takiej chwili czuję również lek, myślę sobie: „Podpaliłeś się, przesadzasz”, lecz tym razem naprawdę byłem spokojny. Te stopniowo coraz bardziej odległe powiewające baloniki pacemakerów upewniały mnie nawet lepiej od zegarka, że postępuje właściwie.

I przesuwałem się w stawce biegu do przodu. Uwielbiam to! Lubi to oczywiście każdy biegacz. Podobnie jak miesiąc wcześniej w Lubinie, zawodnik po zawodniku zostawał za mną. Nawet na ciągnącej się nieco pod górę długiej ulicy Zebrzydowickiej, po której hulał zachodni wiatr, gdy Garmin jedyny raz zameldował mi wolne 4:24, ja do licha wyprzedzałem częściej niż w którymkolwiek innym momencie biegu. Wciąż też odnotowywałem grupy kibiców i wciąż w skupieniu dociskałem się do pościgu za kolejnymi nogami przede mną.

Szybko zaskoczył mnie skręt na północ; teraz po prawej dłoni mieliśmy tereny zielone, po lewej domki jednorodzinne. Nadal zdarzały się wyczekujące nas grupy kibiców, jak pewne starsze małżeństwo, ona w ludowym stroju, on z saksofonem i odpowiednim podkładem muzycznym z głośników auta zaparkowanego przy naszej trasie. Dwieście metrów dalej kolejna grupa mieszkańców puszczała nam jakieś energiczne, rytmiczne disco - nogi wciąż niosły mnie w tempie bliskim 4 minut/km, a ja mówiąc sobie, że „już za nic nie możesz tego odpuścić, spieprzyć!”, trzymałem się wszystkich muzycznych rytmów które niosły się po ulicy Łącznej oraz które tłukły się po cichu w mojej głowie.

To były w każdym razie szybkie rytmy! Na 6. kilometrze ostatni raz w oddali dojrzałem baloniki, wiedziałem że jest dobrze i coraz bliżej do celu.

Przez ośnieżone osiedle Maroko-Nowiny (jakże przypominające moje lubińskie blokowisko Przylesie, na którym się wychowałem) nadal gnałem, stopniowo łapiąc i zostawiając za sobą kolejnych rywali. Pamiętam jak zawzięcie ciąłem, „prostowałem” łuki kolejnych zakrętów, dokładnie tak jak przewidziano to odmierzając atestowe 10 tysięcy metrów.

Jedyny moment znużenia poczułem na podbiegu ul. Broniewskiego, lecz był to już odcinek rozpoznany rano wraz z Agą, początek ostatniego kilometra. Wiedziałem, że za chwilę czeka mnie skręt w prawo, ponownie w oś ulicy Budowlanych, na której czuwa przecież Agnieszka. Może dostrzec moje zmęczenie, ale nie może widzieć słabości.

Ostatni konkurent został za mną z tyłu, a ja rozpędzałem się do finiszu po końcowej prostej, na której, niczym na 10-tce w Kaliszu rozstawiono szeroko barierki za którymi oklaskiwali nas kibice. Gnałem długimi krokami, w ostatniej chwili dostrzegając sekundy przesuwające się na zegarze pomiaru czasu: 41:15, 41:16, 41:17... wpadam na metę! W pobiegowym zmęczeniu daję sobie zawiesić na szyi medal, przybijam też kilka piątek z tymi którzy skończyli bieg chwilę przede mną lub po mnie.

Kolejne minuty minęły już we względnej przytomności umysłu i przy szybko regenerującym się oddechu. Z wdzięcznością daję się poczęstować kubkiem gorącej herbaty z imbirem. Duszkiem wypijam połowę, a drugie pół ostrożnie ale szybko niosę przed sobą w kierunku budynku szkoły - chcę czym prędzej ubrać się i dołączyć do Agi, tkwiącej na fotograficznym posterunku.

Przebieram się całkiem sprawnie (jak dobrze, że na co dzień nie noszę żadnych idiotycznych rurek - dżinsy świetnie przechodzą przez moje stopy odziane wciąż w Asicsy). Jednocześnie zagaduję chłopaka, który również odebrał depozyt. Pytam o wynik, wrażenia. Okazuje się, że kolega jest Hiszpanem. Anselm mieszka „blisko Katowic” (teraz, z listy wyników widzę, że miał na myśli Sosnowiec), przybiegł minutę po mnie. Dla obu nas te rezultaty to życiówki, obaj również na gorąco deklarujemy chęć powrotu tutaj za rok!

O tak! Niech tylko początek zimy będzie łagodny jak teraz, wówczas na górnicze święto wypracuję sobie formę, która znów poniesie mnie lekko przez rybnickie ulice i ronda.

Mój debiut tutaj przyniósł mi wynik 41:17 (pierwsza połówka 20:42, druga 20:35), co oznaczało 62. pozycję na mecie wśród 608. sklasyfikowanych uczestników Barbórki.

Dla mnie początek grudnia nie był tym razem i nie będzie za rok końcem sezonu, a raczej jego szczytowym momentem. Chcielibyśmy więc wrócić na imprezę, która dobrze zapisała się w naszej pamięci. Znów przenocujemy na szerokim małżeńskim łożu, a po biegu posilimy się w śląskiej restauracji. Natomiast spodenki spakuję sobie tydzień wcześniej. Może dla pewności dwie pary - ktoś przecież mógłby zapomnieć.



Komentarze czytelników - 1podyskutuj o tym 
 

AntonAusTirol

Autor: AntonAusTirol, 2022-01-09, 13:42 napisał/-a:
Świetny opis imprezy i zdjęcia. Jestem z Rybnika, ale już tu nie mieszkam i w tym roku nie pojawiłem się. Jednak czytając relację poczułem się jakbym tam był. Gratulacje za wynik i zapraszamy za rok. Do zobaczenia na trasie!

 



Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768