redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Przeczytano: 294 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Mój dramat w Poznaniu
Autor: Wojtek Gruszczyński
Data : 2003-10-12

Do pisania tego artykułu zabieram się jako skruszony, załamany i bez chęci do życia maratończyk. Jednak sam w pocie czoła, na tak podłe samopoczucie sobie zapracowałem. Nie chciałem słuchać dobrych rad kolegów biegaczy (między innymi Janga, Kamusa, Witta ostatnio Yurka) wyznając zasadę " jakoś to będzie". Żadnego racjonalnego myślenia, rozsądku, a wręcz głupota wzięły górę. Jestem największym przegranym 4 Maratonu Poznań. Porażka, wręcz klęska na własne życzenie.

Jak wcześniej sygnalizowałem na maratonie warszawskim nabawiłem się kontuzji wydawało mi się niegroźnej.

Diagnoza - zbyt duże przeciążenie lewej nogi, jednak nie pomogły przepisane przez lekarza lasery i krioterapia. Do Berlina jednak pojechałem, gdzie dodatkowo oberwałem jakieś włókna z tyłu uda, co stwierdził masażysta sportowy. Nie wiem dokładnie co to jest, bo jestem zapisany do lekarza dopiero na czwartek 9.10.03

Aby pechowi wyjść naprzeciw postanowiłem prze kuśtykać i 4 Maraton Poznański. Pokusa wzięcia udziału w tym maratonie była zbyt duża ze względu, że 2 lata przebywałem w tym mieście i mam z tego okresu same dobre wspomnienia. Przebiegłem też wszystkie trzy poprzednie maratony i czekało tam na mnie wyróżnienie w postaci złotej oznaki i ładny medal za uczestnictwo. Czym bliżej godziny zero, tym temperatura imprezy rosła, co dało się odczuć w komentarzach kolegów, a tym samym i pragnienie uczestnictwa tym święcie. Spakowałem torbę i w dniu biegu wraz z kolegą ze swojego miasta Edkiem Jurachno stawiliśmy się o godz. 8:30 w biurze organizacyjnym.

W ciągu 10 minut odebraliśmy nr startowe i chipy, podbiliśmy delegacje, zapisaliśmy się na zdjęcia i nikt nas, ani my nikogo nie atakowaliśmy łokciami, jak to piszą niektórzy koledzy, jednak dało się odczuć wśród biegaczy nerwowość, ale połowa sama się pchała nie bacząc, że inni karnie stoją w kolejce. Po za tym mam pytanie - po co się szwendali (niektórzy przebierali ) po tak niewielkim pomieszczeniu prawie do godz. 10:50 zawodnicy którzy nr startowe pobrali już przed 8:00. Zamiast wyjść na zewnątrz robiąc miejsce dla nowo przybyłych to sztucznie tworzyli tłok, utrudniając przy tym pracę organizatorom.

Nie było jednej mądrej osoby, która by poprosiła o opuszczenie pomieszczenia, tych którzy pobrali już co trzeba. Wracając do samochodu przypomniałem sobie, że nie zostawiłem swoich odżywek. Pobiegłem truchtem na punkt odżywczy przy przystanku tramwajowym, gdzie obsługa sama oznaczyła mi butelki i zadbała o to by trafiły do przeznaczonych punktów. Potwierdzam więc dobrą opinię o sprawnie obsługiwanych punktach odżywczych.

Jakby nie patrzeć to my też przyjechaliśmy za późno i po pobraniu nr startowych, już potem wszystko robiliśmy w biegu. Ze względu na duży najazd samochodów na Maltę, służby porządkowe, aby nie zakorkować głównych miejsc wydarzeń, nie wpuszczały i słusznie aut blisko bramy startowej. Parkowaliśmy samochody w uliczkach osiedla mieszkaniowego. Kilkuset biegaczy przebierało się w swoich samochodach i wszyscy na raz (w tym i ja) pobiegli 10 minut przed startem zdać do depozytu swoje rzeczy. Co mogła w tym przypadku robić obsługa? Wśród przekleństw maratończyków odbierali i stawiali depozyty bez segregacji numerowej, gdzie popadnie.

Ja, aby nie spóźnić się na start poprosiłem żonę Jurka Szuszkiwicza, która chętnie pospieszyła mi z pomocą i zdała (po nawale) za mnie depozyt. Wielu mogło uczynić to samo bo byli z rodzinami, jednak pchali się tratując nawzajem. Trzeba zawsze zależnie od sytuacji ruszyć głową, również swoją. To samo przy odbiorze. Wystarczyło aby ze trzy wysokie osoby stanęły w drzwiach hangaru, a obsługa podawała torby pierwsze z brzegu jak leci. Osoby te odczytywały by nr toreb i podawały nawet nad głowami blokujących dostęp do pomieszczenia. A tak to wolontariusz biegał z jednym numerem startowym wśród ponad tysiąca toreb, aby odszukać tę właściwą podczas, gdy zawodnicy marzli w kolejce.

Organizator dał plamę, ale trzeba szukać optymalnego wyjścia z trudnej sytuacji w jakiej człowiek w danym momencie się znajduję, a nie tylko stać biernie i rzucać klątwy. Próbowałem ten pomysł przekazać, a nawet zadeklarować pomoc w wydawaniu, ale grupa walczących łokciami skutecznie blokowała dostęp do hangaru.

Jednak były też i ludzkie, godne pochwały odruchy. Wiele osób przekazywało stojącym , ewentualnie konsumującym posiłek, a dygocącym z zimna biegaczom swoje wierzchnie okrycia. Co do medali się nie wypowiadam bo maratonu nie ukończyłem, ale gdyby nie kontuzja to prawdopodobnie bym się na niego załapał. Gwarantowała mi to średnia ostatnich pięciu maratonów około 3:20:00. Gdańsk - 3:15:14, Moskwa - 3:18:24, Białystok - 3:21:00, Warszawa - 3:23:58, Berlin - już z bolącą nogą 3:32:58 Jak doszło do mojego dramatu ?

Na starcie świadomie stanąłem z kontuzją. Łudziłem się nadzieją, że kupiony dwa dni wcześniej ściągacz elastyczny na udo załatwi sprawę i pozwoli maraton zaliczyć. ( był zawodnik, który stwierdził, że ten ściągacz to moja asekuracja, gdybym osiągnął zły wynik). Ale to nie takie proste. Wcześniej zapowiadałem sojusz z Panią "Parasolką" czyli bieg na limit, upoważniający do otrzymania medalu, chociaż gdy ich brakło to i tak bym go nie dostał. Pan Henryk Witt początkujący maratończyk z Sopotu, również ucieszył się, że będzie mógł wobec zaistniałej sytuacji, sobie ze mną w biegu pogadać. Kamus zalecił moczenie nogi w wiadrze z roztworem soli i mydła. Jang chyba jako jedyny zdecydowanie odradzał start w Poznaniu, przytaczając swoje podobne perypetie z Zamościa. Jednak nikogo nie posłuchałem i się doigrałem.

Przypadek sprawił, że ostatnie minuty przed startem spędziłem obok pierwszego hangaru z Panem Kołodko i z jego miłą i sympatyczną żoną. Oberwało mi się od Pana Grzegorza za artykuł w piśmie "SKOK", gdzie dziennikarz w tytule napisał: "Pomogliśmy pokonać Kołodkę". Faktem jest, że "SKOK" wspiera mnie finansowo, ale ja artykułu nie autoryzowałem, a dziennikarzowi dzwoniącemu z Gdyni potwierdziłem tylko wygraną z premierem i odesłałem do wyników z maratonu N.Y. Na szczęście, żona Pana Grzegorza, gdy się mocował z agrafkami puściła mi "oko" i stwierdziła "on tylko tak się przekomarza, żartuje". Potem opowiedziała mi o maratonie bodajże w Keni czy Tanzanii, gdzie startowało tylko 10 białych, a reszta czarnoskórzy.

Wszyscy murzyni przybiegli na metę w czasach od 2:15:00 do 2:20:00, a potem długo, dłuuuuugo, dłuuuuuuuugo nic i dopiero niedobitki białych w tym pan Grzegorz, z drugim Polakiem i kilku Amerykanów. Ale to tak na marginesie. Moja przygoda z 4 Maratonem Poznań była krótka. Zacząłem ostrożnie, jednak po 5 km udzielił mi się nastrój rywalizacji. Odezwał się zew walki. Nie bacząc na ból nogi przytępiony tabletkami, na pierwszym długim podbiegu zacząłem odrabiać straty z pierwszych 5 km. Na 10 km jeszcze nic nie zapowiadało dramatu. Gdzieś na 14 km poczułem silne kłucia pod udem, miałem wrażenie jakby coś się tam oderwało. Każdy krok to przeszywający ból. Stanąłem w m

iejscu. Zacząłem do siebie sam mówić: Wojtek to już koniec !!! odpinaj numer, to kres twojej podróży. Stojący obok kibice pytają co się panu stało? Odpowiadam zepsuła się noga. Jakiś Pan w białej koszulce z napisem na niej "organizator" pyta, co ma mi ściągać, czy lepiej karetkę, czy samochód.? aby mnie odwieźć na metę.

Dziękuję za szybką i życzliwą reakcję i pytam w którą stronę bliżej do mety? Jednak postanawiam pokuśtykać w przeciwną stronę. Chcę chociaż raz obejrzeć na żywo walkę na trasie. Przebiegający obok mnie biegacze dodają otuchy, pozdrawiają. Słyszę też kilka uszczypliwych uwag typu - jeżeli do mety, to nie w tę stronę. W pewnym momencie słyszę oklaski. To liczna grupa Artiego dziękuje mi za udział w biegu i współczuje sytuacji w jakiej się znalazłem . Do braw przyłączają się inni przebiegający maratończycy. Mam łzy w oczach, tak by się chciało do nich przyłączyć. Na przystanku stoi trzech podpitych gości, też mi współczują jednak brawa skomentowali na swój sposób. Jeden z nich stwierdza - oni niby biją panu brawo, a tak to się chyba cieszą, że jednego w rywalizacji mniej.

Zapewniam ich, że tak jak oni pomagają sobie kupić winko robiąc "ściepkę" tak my maratończycy jesteśmy dla siebie życzliwi i dzielimy się wszystkim co mamy i chyba ich przekonałem. Idąc z nr startowym "300" w ręce, w stronę punktu żywnościowego z 10 km jeszcze kilkakrotnie kibice proponują odwiezienie mnie na metę, a pani sklepowa zaprasza do sklepu aby się wytrzeć ręcznikiem i trochę ogrzać. Oglądam końcówkę węża maratońskiego. Pozdrawia mnie pan Witt, z którym nie chciałem biec, Pani Basia Gil, rolkarze, wózkarze, którzy robią już drugie okrążenie, jednak moją uwagę przyciąga jedna z pań biegnie wolno, gdy próbuję dopingować przyznaje mi się, że to jej walka o trzeźwość. Kiedyś nie żałowałam sobie, rzuca mi na pożegnanie i rzeczywiście twarz zmęczona alkoholem, ale jakie postanowienie, ślubowanie? Będę jeszcze kiedyś chciał tę Panią spotkać.

Szkoda, że nie zapamiętałem jej nr startowego. Ciekawe czy dobrnęła do mety? Zaraz za nią pojawia się czołówka. To ich 32 km. Prowadzi trójka Przybył, Krzyścin i ktoś trzeci kogo nie rozpoznałem. Potem pojedynczo kilku i jakaś dwójka. Dalej pierwsza kobieta Krystyna Kuta, za nią druga młoda biegaczka z pomagającym jej czarnym biegaczem z kitką. I tak dobrnąłem do drogi skręcającej na Maltę. Robi mi się zimno. Jeszcze widzę Jasia Kulbaczyńskiego, który idzie ostro i kończy w dobrym czasie 2:54:30. Obsługa punktu odżywczego poznaje mnie i oddaje mi mój napój komentując - coś pan polubił nasz punkt. Powiedziałem nie przeczę i kazałem moje picie podać ostatnim. Doczłapałem się do hangaru, gdzie obsługa wywiesiła kartkę:

"Przepraszamy trwa segregacja toreb". Uchylam drzwi i proszę o odszukanie torby z wystającym żółtym plecakiem. Na szczęście chłopak szybko ją odnajduje. Kąpię się z rolkarzami, którzy są już na mecie. Przebrany oglądam z tarasu hangaru finisz Krzyścina i Przybyły. Postanawiam odebrać zastaw za chipa. Ponownie spotykam panią Kołodko. Razem idziemy oglądać finisz przybiegających. To był mój 85 maraton. Pierwsze moje wymuszone zejście z trasy. Następna lekcja pokory wobec dystansu 42 km 195 m.

Maratonu nie da się przebiec na jednej nodze, chociaż gdybym od początku biegł z outsiderami? A może trzeba było truchtać z Panią, która postanowiła walczyć o swoja trzeźwość? A najlepiej to trzeba było słuchać Janka Golenia, ale jak napisałem w temacie "żeby kózka nie skakała" - Jadę do Poznania i stanę na starcie, czego chyba pożałuję. Ale nie zawsze słucham ludzi mądrzejszych ode mnie. No i sprawdziło się. Teraz czekam na wyrok lekarzy, a Nowy Jork opłacony. Być może zamiast biegać po Manhattanie, będę po nim kuśtykał z nogą w gipsie. Wojtek Gruszczyński - czerwony kapelusz.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768