redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Przeczytano: 355 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Moje dziesięć warszawskich
Autor: Janek Goleń
Data : 2003-07-28

[I]WPROWADZENIE: Pół roku temu, kiedy Marek Tronina rozpoczynał działalność strony internetowej maratonu warszawskiego, zwrócił się do uczestników wcześniejszych edycji tej imprezy o napisanie wspominkowych tekstów na ten temat. Myśląc że chodzi o artykuł do zamieszczenia na stronie www spłodziłem takowy. Wyszedł dość obszerny a okazało się, że Markowi chodziło o krótkie teksty, które co poniedziałek ukazują się w warszawskiej „Gazecie Wyborczej”. W końcu w dzisiejszej GW zobaczyłem fragment swojego tekstu, ale taki trochę wyrwany z kontekstu. Postanowiłem więc puścić w MP cały artykuł, żeby było to klarowniejsze i przypominało nam, że w Polsce masowe martony zaczęły się właśnie od MW, jaki by nie był, i że z tą imprezą upływa nam już ćwierć wieku. W moim przypadku tylko jedna dziesiąta wieku, ale to też kawał czasu :). [/I]


Maraton warszawski w tej czy innej formie ma już ze mną do czynienia od dziesięciu lat. Naprawdę, sam w to nie mogę uwierzyć, ale rzeczywiście w tym roku będzie dziesięciolecie! W imprezę tą wchodziłem, podobnie jak w samo bieganie, z wolna, niespiesznie, małymi krokami. To był długi proces przechadzający się gdzieś na obrzeżach znacznie bardziej angażujących mnie wtedy spraw związanych ze studiami, sprawami męsko-damskimi, pracą, założeniem rodziny. Ale trwał, jak czołg posuwał się do przodu. Zacznijmy od początku.

1993: 15.MW

Byłem wtedy na ostatnim, piątym roku studiów na Wydziale Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego. Studia te przez pierwsze dwa lata są wspólne dla wszystkich studentów, potem wybierają oni jedną z kilkunastu specjalizacji i rok rozpada się na szereg kilkuosobowych grupek. Tak się złożyło że na kartografię, na którą się zdecydowałem, poszliśmy po drugim roku tylko we trójkę: ja, Małgosia Butkiewicz (wówczas chyba nie biegająca, a teraz doskonale nam znana uczestniczka warszawskich imprez biegowych) i Mietek Pawłowicz. Zwykle rok na specjalizacji powinien mieć około sześciu studentów i dziekanat nie bardzo chciał się zgodzić na trzy osoby, ale wszyscy byliśmy dość zdeterminowani. Więcej chętnych nie było, bo na pierwszym roku geografii kartografia była najbardziej odsiewowym przedmiotem i żeby mieć ochotę na dalszy ciąg trzeba to było naprawdę lubić. Roboty z ćwiczeniami mnóstwo i wszystko musiało być ślicznie wycyzelowane, bo inaczej podchodziło się po parę razy. Sytuację z deficytem chętnych polepszał trochę fakt, że trzy dziewczyny z kartografii z roku wyżej wyjechały na rok do Stanów Zjednoczonych. Po ich powrocie mieliśmy się z nimi połączyć i już w szóstkę trafić na czwarty rok specjalizacji, tak też się zresztą stało.

Na razie jednak stanowiliśmy trzyosobową grupkę, zintegrowaną jeszcze praktykami topograficznymi w Olecku, w którym jako studenci byliśmy dwukrotnie: po pierwszym i po trzecim roku. Z Mietkiem zarabiałem pierwsze pieniądze na studenckich fuchach, od niego dowiedziałem się o Biegu Kuriera Warszawskiego i razem z nim przez parę lat z rzędu biegałem na trasie Belweder-Stare Miasto. Wreszcie Mietek oświadczył: „Biegnę w maratonie!” Wiedziałem że to długi bieg ale na tym moja wiedza się właściwie kończyła. Jak usłyszałem że to 42 kilometry to szczęka mi opadła. Te 4700 metrów w Biegu Kuriera to był dystans gigantyczny i morderczy, nie mogłem uwierzyć że można bez przerwy biec dziewięć razy tyle. Poza Mietkiem w maratonie miał uczestniczyć nasz inny znajomy, uwielbiany przez studentów za humor i kumplowski sposób bycia asystent z geografii fizycznej Tomek Grabowski. We wszystkich maratonach warszawskich biegał też nasz inny znajomy, prowadzący zajęcia z geografii ekonomicznej Stanisław Osiński, ale o tym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy.

Postanowiliśmy z Gośką dopingować Mietkowi. Nie pamiętam czy byliśmy wtedy na starcie, chyba nie. Usadowiliśmy się w każdym razie przy wjeździe na Most Syreny od strony Śródmieścia. Maratończycy wystartowawszy na Placu Zamkowym biegli na południe w stronę Wilanowa, tam zawracali i Wisłostradą docierali do tego miejsca (to był mniej więcej dwudziesty kilometr), po czym wbiegali na Most Syreny i przeprawiali się nim na Pragę. Po tamtej stronie biegli kilkanaście kilometrów i ponownie tym samym mostem docierali na lewy brzeg Wisły. Biegli nim dalej na północ, mijali metę na Podzamczu, dobiegali trochę za Most Gdański, zawracali i finiszowali na Wisłostradzie na wysokości Starego Miasta.

Większość maratończyków dotarła już do mostu, przebiegł Tomek Grabowski, Mietka nie widać. Wreszcie biegnie i on, choć jest to raczej trucht. Trzyma fason mimo prawie dwóch dziesiątek kilometrów w nogach. Częstujemy go czekoladą i jakimś piciem, znika po praskiej stronie. Czekamy kiedy dotrze do nas ponownie. Mija godzina. Przebiegło kilka setek biegaczy, niektórzy bardzo leciwi, rzucali się w oczy obcokrajowcy ustrojeni w swoje barwy narodowe. Mietka nie ma i nie ma. Wreszcie go widzimy, trochę podbieguje, trochę idzie, dociera do nas i oświadcza że schodzi z trasy. Podaję mu czekoladę, mówi żebym się nią wypchał, chce tylko wody bo nieźle przygrzewało. To był jego trzydziesty któryś kilometr. No, pomyślałem, taki maraton może dać w tyłek.

1994, 16.MW

Mietek ponownie startuje. Tym razem znacznie solidniej się przygotowywał bo decyzję o udziale w maratonie podjął znacznie wcześniej niż poprzednim razem. Podobnie jak w zeszłym roku kibicuję, Gośka też ale jakoś kręcimy się przy tym maratonie osobno. Trasa jest ta sama co w zeszłym roku. Najpierw usadowiłem się na zawrotce w Wilanowie, dostrzegłszy Graboszczaka włączyłem się na minutę do strumienia biegaczy i trochę z nim pogadałem. Nie pamiętam już o czym. Potem jakoś, też już nie pamiętam jak, przemieściłem się na Most Syreny. Kiedy tam Mietek mnie mija pytam go czego potrzebuje. Odpowiada, że piwa na mecie. Pytam jakiego. Odpowiada, że Warkę Strong. Dobra, mówię, jak tym razem dobiegniesz to czeka na ciebie na mecie Warka Strong. Nauczony zeszłorocznym doświadczeniem wiem, że mam sporo czasu na realizację obietnicy. Ale to niedziela, wszystko pozamykane, zresztą przy Wisłostradzie sklepów specjalnie nie uświadczysz. Są piwne bary, ale przecież nie będę tu czekał z kuflem. Wdrapałem się na Starówkę i dostałem wreszcie to co trzeba w sklepie koło Barbakanu. Wracam pod most i jeszcze jakiś czas czekam, wreszcie zasuwa Miecio. Tym razem mówi że świetnie się czuje, z pewnością dobiegnie do końca. Pokazuję mu puszkę z dodatkową zachętą. Mietek biegnie Wisłostradą i mija metę na Podzamczu. To najbardziej dołujący moment, bo zamiast zbliżać się do mety człowiek się od niej oddala, widzi finiszujących i im zazdrości. Kulasy bolą a trzeba jeszcze pokonać kilka kilometrów.

Przechodzę śladem Mietka, klaszczę biegnącym z przeciwka, zaczajam się koło Gdańskiego i czekam na jego powrót. Wreszcie jest, trochę idzie, trochę biegnie. Nie odpuszczaj, wołam, biegnę z tobą. Jak nie będziesz się zatrzymywał to złamiesz... no już nie pamiętam ile, ale tyle ile Mietek sobie przed biegiem założył. Wtedy limit czasowy był sześć

godzin. Biegniemy ten kilometr razem, przypominam o piwie. Na sto metrów przed metą zbiegam przed finiszem na bok, Miecio kończy złamawszy co miał złamać. Dostaje medal, wypija piwo, masują go młode masażystki. Słodkie po. Już wiem na pewno: za rok ja też biegnę maraton.

1995, 17.MW

Decyzja podjęta zawczasu pozwala na rok przygotowań. Do tej pory biegałem od przypadku do przypadku, raczej tylko na imprezach. Teraz robię już w miarę regularne treningi. Od Tomka Grabowskiego dowiaduję się o imprezach biegowych w Lesie Kabackim. No nie całkiem w lesie, bo wtedy startowało się na asfalcie przy ursynowskich blokach, potem skręcało w stronę lasu, przecinało się go i po jego południowej stronie biegło się polami jeszcze z półtora kilometra do kapliczki, tam zawrotka i z powrotem tą samą drogą. Meta ze dwieście metrów bliżej lasu niż start. Wtedy wsiąkłem w Kabaty, zostało mi na długo. Dychę biegałem koło godziny. Bieg Kuriera już wtedy się zwijał, 4 czerwca (rocznica pierwszych półwolnych wyborów do parlamentu w 1989 roku) jakoś przestał być obchodzony. W drugiej połowie roku zaczynam też jeździć poza Warszawę, biorąc udział m.in. w swoim pierwszym półmaratonie w Sochaczewie (czas 2:03). Wreszcie nadchodzi dzień maratonu.

Zapisy odbywały się w szkole przy ul. Starej. Maratończycy w dniu imprezy w środkach komunikacji miejskiej mogli pokazać numer startowy kanarowi i jechali za friko. Człowiek wtedy zaczynał czuć się kimś wyjątkowym.
Było ciepło. Start podobnie jak teraz przed św. Anną nieopodal Kolumny Zygmunta. Tłum na Placu Zamkowym – maraton ukończyło wtedy 779 zawodników. Start to jeden z bardziej ruszających emocjonalnie momentów masowego biegu. Jesteśmy wtedy jedną armią, jeszcze nieprzetasowaną możliwościami szybkościowymi. Napięcie, odpowiednio eskalowane przez komentatora przed startem i samych zawodników, osiąga kulminację przy odliczaniu do tyłu jak przy wyprawach kosmicznych: dziesięć, dziewięć... trzy, dwa, jeden, wystrzał z pistoletu. Tłum rusza i biegnie jedną z najbardziej reprezentacyjnych arterii stolicy: Traktem Królewskim - najpierw Krakowskim Przedmieściem, potem Nowym Światem i dalej w stronę Belwederu. Jestem w tym tłumie i jestem z tego dumny, czuje jego siłę, wiem że dziś jest dzień próby, zmierzę się tym razem sam ze sobą i z tym morderczym, niewyobrażalnym dystansem. Tylko Mietka dziś nie ma, zdaje się że postanowił poprzestać na jednym ukończonym maratonie.

Początek jest naprawdę przyjemny. Truchta się niespiesznie oszczędzając siły na później. Rozmawia się z przypadkowymi towarzyszami biegu, czasem trzeba wykazać się znajomością języków obcych. Jak biegłem starałem się kontrolować oddech i głośno przy tym sapałem, co nie bardzo było zgodne z zaleceniami dla początkujących maratończyków, mówiącymi że trzeba biec w takim tempie by można było spokojnie rozmawiać. „Take it easy” – mówi ktoś poklepując mnie po ramieniu, myśląc że biegnę zbyt szybko i dlatego tak głośno oddycham. „I’m OK” – odpowiadam. Zbiegamy w dół przy Belewederze, wkrótce jesteśmy na dwupasmówce Sobieskiego. Biegacze stanowią dość zwartą grupę, choć z każdym kilometrem jesteśmy bardziej rozciągnięci. Pierwszy punkt odświeżania na piątym kilometrze: można się napić wody lub herbaty, zjeść kostkę cukru lub czekolady, złapać mokrą gąbkę podawaną przez wolontariuszy. Żyć nie umierać.

Docieramy do Wilanowa, gdzie zawracamy i kierujemy się na północ. Kolejne punkty odświeżania na dziesiątym i piętnastym kilometrze. Każda kolejna piątka wydaje się dużo dłuższa od poprzedniej. Wisłostradą docieramy do Mostu Syreny, przeprawiamy się na praską stronę, tuż za mostem jest półmetek biegu. Czas niewiele powyżej dwóch godzin. Nie jest źle, myślę, powinienem tylko nieznacznie przekroczyć cztery godziny. O naiwności...

Po praskiej stronie jest trochę kibiców, dopinguje grupka młodzieży, potem zagrzewają nas do biegu zachrypnięte ale życzliwe głosy kilku lekko chyba podpitych panów. Jest tu sporo zakrętów ale to urozmaicenie przydaje się po monotonii Wisłostrady. Kiedy mijam trzydziesty kilometr nogi mnie już nieźle bolą, przychodzi pokusa przejścia do marszu. Chociaż na chwilę, na sto metrów. Opędzam się od tej myśli, ale ta powraca. W końcu kapituluję i przechodzę do marszu. Z zegarka wynika, że nawet nie biegnąc powinienem zmieścić się w limicie czasowym, wynoszącym wtedy chyba 5:30. Tuż przed mostem jest punkt masażu, fachowe ręce masażysty (a może masażystki, już nie pamiętam) mocno rozganiają zakwasy w łydkach, ból ustępuje, można znowu zacząć biec. Przebiegam więc ponownie Most Syreny pamiętając jak w dwóch poprzednich maratonach wypatrywałem w tym miejscu Mietka. Nie zejdę, gdzie tam, trzeba posuwać się naprzód choćby spacerem.

Przetruchtałem kawałek, przebiegłem pod Mostem Śląsko-Dąbrowskim, mijam metę. Muzyka, entuzjastyczne okrzyki komentatora i przyspieszony finisz kończących bieg trochę drażnią, bo samemu też by się chciało już kończyć, a tu trzeba od mety odbiegać w stronę Gdańskiego. Znowu zakwasy, znowu marsz, pod Gdańskim w cieniu znowu masowanie nóg. I znowu podbiegam. Jak dawno nie było już punktu z piciem... Trzeba biec, tylko do tej najbliższej latarni, potem do następnej spacer. Przy kolejnej znowu truchcik do następnej i tak dalej. Wreszcie zawrotka gdzieś koło 40 kilometra, na którym jest ostatni punkt odświeżania. Teraz już prosto do mety. Świadomość że zostały tylko dwa kilometry dodaje sił, trucht przeważa nad marszem. Wreszcie widzę i słyszę metę, podrywam się do ostatniego rozpaczliwego biegu. Powolutku, coraz bliżej, widzę metę jakbym oglądał ją filmowaną trzęsioną kamerą. Jest Gośka, dopinguje. Widzę zegar: pokazuje 4:49 i zmieniające się sekundy. Może złamię 4:50, przyspieszam. No nie dało rady - mój pierwszy maraton kończę z czasem 4:50:14. Dostaję medal, dyplom i butlę picia. W pobliżu jest namiot z materacami, wywalam się na jednym z nich i poddaję masażowi nóg. Po, ale czy takie słodkie? Chyba tak, choć przy tym trochę kwaśne, szczególnie od kwasu mlekowego w mięśniach. Ale przebiegłem (no, powiedzmy), nie spękałem, zaliczyłem maraton... Zaliczyłem maraton!!!

1996 – 18. MW, 1997 – 19. MW, 1998 – 20 MW, 1999 – 21. MW, 2000 - 22.MW

No i zrobiła się coroczna tradycja. Nie było dla mnie jesieni bez martonu warszawskiego przez kolejne cztery lata. Za trzecim razem udało mi się pokonać 42 195 m bez maszerowania, biegnąc non-stop. Wtedy udało mi się zrobić najlepszy czas: 4:20. Ale w pozostałych biegach wyniki były nieszczególne, pomiędzy 4:30 a 5:00. Pamiętam, że warunki pogodowe były dość ekstremalne. Jak nie zupełnie nie pasujący do września upał to słota i zimno przenikające do szpiku kości na ostatnich wietrznych kilometrach. Zmieniono trasę, już nie było praskiej części, biegliśmy na początku nie tylko do Wilanowa ale dalej do Powsina, tam sporą pętlą zawracaliśmy i potem już tylko na północ dwupasmówką. Ze dwadzieścia kilometrów takiej samej ulicy, można było się psychicznie nieźle zadołować.

Spotykało się za to ciekawych ludzi, szc

zególnie na początku maratonu. Biegła kiedyś z nami dziewczyna z oryginalnym wózkiem, dwa kółka z tyłu i jedno daleko w przodzie, w środku dziecko. Okazało się że to Niemka, Beate, żona szefa Bayera w Polsce. Biegała przed wyjazdem do Polski maratony, ale potem miała przerwę bo „co rok prorok”. Urodziła kolejno trójkę dzieci a średnie właśnie siedziało w wózku. Przez chwilę pozwoliła mi popchać wózek i okazało się że wyjątkowo lekko się ten cud techniki prowadzi, właściwie nie czuje się jakiegokolwiek obciążenia. Skończyła bieg w Wilanowie bo tam mieszkała. Innym razem pogadałem sobie z jednym gościem po niemiecku, który był członkiem dość licznej ekipy z Finlandii startującej w MW. Facet czterdziestoparoletni i trochę przy kości okazał się burmistrzem miasta Nurmio (czy jakoś tak), wcale jak na ten kraj niemałego. Skończył bieg po połówce w przeciwieństwie do reszty fińskiej ekipy, która przebiegła całość maratonu. W obydwu przypadkach z chęci nawiązania międzynarodowych kontaktów biegłem w początkowej fazie maratonu szybciej niż powinienem, bo trzeba było dotrzymać kroku rozmówcom. I oczywiście przypłaciłem to kryzysem na końcówce i słabiutkimi wynikami.

W 2000 r. w ramch 22. MW rozegrano mistrzostwa Polski w maratonie i w związku z tym przeniesiono termin z września na maj. Trochę to zaburzyło możliwości przygotowania się treningowego i wyjątkowo się tego roku uchrzaniłem, tym bardziej że był straszny upał. Limit był już 5 godzin, wielu zawodników się w nim nie mieściło, ja byłem ostatnim który się zmieścił. Ależ to była walka na końcówce, bo tym którzy się nie wyrobili w limicie groziło zdjęcie z trasy. Na mecie miałem czas 4:59:51, przede mną dobiegł zdaje się Grzesiek Witkowski. A ze mną jako z ostatnim uwzględnionym w klasyfikacji zrobił krótki wywiad dziennikarz z „Życia Warszawy”. Był pewien zaczynając rozmowę, że to mój pierwszy maraton. Z pewnym zażenowaniem sprostowałem że szósty i zwaliłem winę za marny wynik na pogodę i zmianę terminu imprezy utrudniającą przygotowanie. Wiadomo, złej baletnicy...

Za to we wrześniu 2000 r., jako że nie było maratonu w Warszawie, wybrałem się z wycieczką organizowaną przez Janusza Kalinowskiego na maraton berliński, największy chyba maraton Europy. Wtedy startowało w nim dobrze ponad 25 000 ludzi, teraz jest ich jeszcze z 10 000 więcej. To było coś niesamowitego, milion z całego serca dopingujących kibiców, świetna organizacja, największe chyba jak dotąd moje biegowe przeżycie. Do połowy dystansu i na finiszu biegłem z polską flagą i wszyscy dopingowali. „Bravo Polska!” - słyszałem kilkakrotnie z megafonów głos jednego ze spikerów. Skandowane przez setki ludzi „Ihr seid super!” („Jesteście super!”), bębny wybijające świetne rytmy co parę ulic i podrywające tych co zwątpili. No i start w kilkudziesięciotysięcznej niesamowicie stłoczonej armii ludzi przy dźwiękach „Rydwanów ognia” Vangelisa – wzruszenie ogromne. Od tej pory maratony przestały się dla mnie kończyć na Warszawie.

W kwietniu 2001 r. za namową Bohdana Czacharowskiego pojechałem do Dębna i zobaczyłem, że także w Polsce można świetnie zorganizować maraton, choć ze znacznie mniejszą liczbą uczestników. Biegłem bez zegarka i na mecie okazało się że tylko 20 sekund zabrakło mi do złamania 4 godzin. Biegając tylko w Warszawie nie miałem porównania, teraz zobaczyłem że warto się ruszyć na maraton tu i ówdzie. W czerwcu biegłem też w Lęborku, tam w końcu te 4 godziny złamałem. Na przełomie sierpnia i września pojechałem z rodziną na czteroetapowy bieg na 100 km do Zamościa. Świetnie zorganizowana impreza, jedna z najlepszych w Polsce, ale dla mnie skończyła się poważną kontuzją: naderwaniem mięśnia. Miałem dwa miesiące bez biegania, nie udało mi się pobiec maratonu ani w Warszawie ani w Poznaniu, choć na obu imprezach byłem i kibicowałem.

2001 - 23.MW

Ten maraton jakoś wyjątkowo nie spodobał się polskim biegaczom. Głosy o tym, że najstarsza impreza maratońska w Polsce, jaką był maraton warszawski, odstaje poziomem od innych krajowych maratonów słychać było już od pewnego czasu. Jak się przekonałem jeżdżąc m.in. do Dębna, Lęborka czy Poznania – było w tym sporo prawdy. Czarę goryczy przepełniło zdejmowanie z trasy na siłę jej wolniejszych uczestników przez sędziów. Nie widziałem tego, ale wielu maratończyków z rozgoryczeniem o tym wspominało. W internecie ukazało się kilka bardzo krytycznych wobec tej imprezy tekstów. Atmosfera była bardzo, bardzo gęsta. I przed kolejną edycją biegu okazało się, że organizatorzy MW nie są zainteresowani utrzymywaniem imprezy przy życiu. Ale ta jednak się odbyła i miała bardzo niezwykły przebieg, gdyż za organizację wzięli się ludzie zupełnie nowi. O tym pisać już nie będę, bo to już jest teraźniejszość, a ten mój tekst to miał być taki sobie wspominek.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768