redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Przeczytano: 269 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Maraton w Lęborku 2001
Autor: Janek Goleń
Data : 06-19

Jubileuszowy X Maraton Ekologiczny im. Tomasza Hopfera, w ramach którego rozegrano XV Mistrzostwa Polski Weteranów w Maratonie, odbył się w okolicach Lęborka w niedzielę 17 czerwca 2001 r. W imprezie tej uczestniczyłem po raz pierwszy i chciałbym się podzielić swoimi wrażeniami.

Po Dębnie z różnych powodów nie wziąłem udziału w dwóch polskich maratonach (wrocławskim oraz toruńskim) i postanowiłem, że lęborskiego już nie odpuszczę. Decyzję tą poparły bardzo dobre opinie starych wyjadaczy na temat tej imprezy, wspomnienia porównywalnego z dębnowskim zaangażowania mieszkańców Lęborka i okolic, a wreszcie zapowiedzi gremialnego stawienia się na tej imprezie wielu znanych mi warszawskich, i nie tylko, biegaczy. Początkowo miałem zamiar skompletować załogę do samochodu i nawet ogłosiłem tu i ówdzie nabór, jednak z kilku powodów zdecydowałem się na pociąg. Po pierwsze nie bardzo znaleźli się amatorzy na wspólną samochodową wyprawę, po drugie organizatorzy maratonu wszystkim chętnym przysyłali papier wystawiony przez PKP, upoważniający do pięćdziesięcioprocentowej zniżki na bilety kolejowe, a po trzecie perspektywa prowadzenia samochodu przez ponad 400 kilometrów zaraz po ukończeniu maratonu nasuwała mi na myśl dość makabryczne obrazki. Tak więc rano w przeddzień imprezy wyruszyliśmy we czterech (Zbigniew Błaszczak, Tadeusz Andrzejewski, Krzysztof Węgorski i ja) ekspresem z Warszawy do Gdyni, gdzie mieliśmy przesiadkę na osobowy do Lęborka. Wieści o pożarze gdyńskiej nastawni spowodowały, że liczyliśmy się z pewnymi komplikacjami, ale na szczęście nasze obawy, przynajmniej w drodze do Lęborka, nie sprawdziły się.

W pociągu do Gdyni miałem okazję poznać nie lada osobistość społeczności biegowej, a mianowicie Tadeusza Dziekońskiego z Białegostoku, który może się poszczycić największą w Polsce liczbą ukończonych maratonów (ponad 170). Znany jest też z tego, że w imieniu PZLA atestuje trasy długodystansowych biegów w całej Polsce, co związane jest przede wszystkim z dokładnym pomiarem ich długości specjalnym kołem mierniczym przymocowanym do roweru (oj, przydałby się nam ktoś taki w Warszawie...). Do Lęborka jechał jako uczestnik maratonu oraz obserwator-przedstawiciel PZLA. Został tam zresztą z honorami przyjęty i zasiadał w gremiach przewodniczących imprezie. W pociągu wspomniałem mu o naszym serwisie i okazało się, że doskonale kojarzy Michała Walczewskiego, choćby ze wspólnego nocowania w Gdyni i problemów ze współlokatorem. Z kolei okazało się, że studiując na SGPiS-ie (obecnie SGH) w Warszawie mieszkał w akademiku na osiedlu "Przyjaźń", na którym ja od urodzenia stacjonuję. Wypytał mnie więc o wszelkie zmiany.

Około szesnastej docieramy do Lęborka i, za radą doświadczonego Tadzia Andrzejewskiego, jednego z trzynastu uczestników wszystkich dotychczasowych maratonów lęborskich, zaczynamy od załatwienia sobie noclegu w internacie przy ul. M. Reja. Trafiamy na powoli rozkręcającą się na parterze zabawę weselną, którą na drugim piętrze na razie ledwo słychać, a warunki wydają się całkiem przyzwoite. Nocą okazało się jednak, że wesele już rozkręcone i sen przed maratonem to kiepskie połączenie. Zostawiwszy toboły w internacie udajemy się na rynek, by zarejestrować się w biurze maratonu. Formalności zostają sprawnie załatwione i idziemy się z Tadziem na obiad, przed którym zaopatrujemy się w pieczywo w sławetnej już w cyberprzestrzeni piekarni pana Wenty (żytnie bułeczki rzeczywiście okazują się rewelacyjne). W trakcie obiadu dosiada się do nas sympatyczny maratończyk z Lęborka Janek Lipski, stary znajomy Tadzia. Urzekło mnie jego stwierdzenie na temat maratonu w Szczytnie: "Takie pustkowie, a mnie tam ciągnie, jak do kobiety..."

Lębork robi na mnie bardzo korzystne wrażenie. Miasto jest czyste i zadbane, a jego ozdobę stanowię liczne poniemieckie ceglane budynki, niekiedy wielobarwne, tworzące efektowną starówkę nieopodal rynku. Wieczorem idziemy do ogromnej i trochę ponurej budowli Zespołu Szkół Rolniczych, gdzie nocuje część maratończyków, i po dłuższym błądzeniu w labiryncie korytarzy trafiamy do sali kinowej, gdzie zamiast standardowego już na innych maratonach "Pasta Party" odbywa się "narada techniczna". Spotkanie z uczestnikami imprezy prowadzi jej pomysłodawca i główny organizator, pan Krzysztof Pruszak, który informuje o wielu aspektach maratonu lęborskiego. W odpowiedzi na feministyczne wątpliwości biegającej z parasolką pani Marii Wysockiej zwraca uwagę na fakt, że nagrody dla najlepszych kobiet i mężczyzn mają tę samą wysokość, czego nie da się powiedzieć o żadnym innym polskim maratonie. Po spotkaniu, połączonym z odświeżeniem i nawiązaniem kilku znajomości, wracamy na miejsce nocnego spocznku. W międzyczasie wesele w internacie nabrało intensywności, co wielu zawodników przypłaciło nieprzespaną nocą. Chyba organizatorom zabrakło trochę wyobraźni. Mnie udało się przespać ze dwie-trzy godziny.

Poranek był dla mnie przedziwny. Ponieważ start miał być o 9.00, więc śniadnie należało zjeść ze trzy godziny wcześniej. Obudziłem się więc o szóstej, posiliłem i zasnąłem jeszcze na godzinkę. Niespiesznie, mimo wyraźnego rozdrażnienia przedstartowego wśród niektórych biegaczy, szykuję się do biegu i idę na rynek. Kilka minut po dziewiątej, zaraz po starcie wózkarzy, rozlega się wystrzał startera i z towarzyszeniem marynarskiej orkiestry ruszamy. Szybko opuszczamy miasto i wbiegamy do Nowej Wsi Lęborskiej, siedziby Fundacji Ekologiczno-Sportowej im. Tomasza Hopfera organizującej maraton. Wszyscy wiedzą, że trasa jest ciężka, o dużych różnicach wysokości. Biegniemy więc na razie wolno oszczędzając siły. Trzymam się starych znajomych: Maćka Stańczyka, Radka Wypycha i Jurka Ciby. Poznaję też Tadeusza Spychalskiego, zajmującego w Polsce drugą lokatę (po Tadeuszu Dziekońskim) pod względem liczby przebiegniętych maratonów. Także poznany wczoraj Jerzy Bednarz ma na koncie dobrze ponad setkę maratonów, w tym wiele zagranicznych. Jako że trzej liderzy klasyfikacji na najaktywniejszego biegacza Pucharu Maratonów Polskich (Jurek Ciba, Radek Wypych i Tadeusz Spychalski) zostają z tyłu a Maciek Stańczyk z kolegą po krótkim przystanku ruszają ostrzej do przodu, przyklejam się do Jurka Bednarza i biegniemy we dwóch prawie do półmetka. Okazuje się przy tym, że obaj pracujemy w poligrafii, więc mamy o czym pogadać. Trzech liderów dogania nas, a Tadek Spychalski omawia przy tym z Jurkiem Bednarzem szczegóły zbliżającej się w Czechach imprezy polegającej na przebiegnięciu siedmiu maratonów w ciągu siedmiu dni.

Początkowo było pochmurno i dość ciepło, potem zaczęło się wypogadzać. Pomiędzy usianymi grupkami kibiców wsiami pokonujemy trasę w szpalerze starych drzew, z pewnością pamiętających niemieckie czasy, mijając malownicze, pokryte częściej łąkami niż rolą wzgórza. Podbiegi i zbiegi nie są na razie zbyt strome. Co pięć kilometrów można skorzystać z zaopatrzonych w wodę i izostar punktów odżywczych, z których korzystam od dziesiątego kilometra, wypijając trochę izostaru

i przepłukując usta wodą (za radą Tadzia Andrzejewskiego). Kilometr za każdym punktem odżywczym są michy z fajnymi malutkimi gąbkami, które też się przydają, bo robi się coraz cieplej. Personel obsługujący biegaczy stanowią głównie dziesięcio-dwunastolatkowie, doskonale wywiązujący się ze swoich zadań.

Przed dwudziestym kilometrem orientuję się, że biegnąc dalej w tym tempie nie złamię czterech godzin, a takie było moje założenie przed startem. Odrywam się więc od Jurka Bednarza, mijam kilka osób i docieram do półmetka z czasem 2:01:12 (ponad trzy minuty gorzej niż w Dębnie). Trzeba przygazować, bo biegnie mi się całkiem nieźle i są jeszcze rezerwy do wykorzystania. Za półmetkiem stromizny zarówno w górę jak i w dół są większe, inni więc raczej zwolnili, gdy ja przyspieszyłem. Dochodzę do kolejnych biegaczy, z których większość okazuje mi się znana. Mijam Andrzeja Starzyńskiego, którego dwaj synowie Wojtek i Daniel byli daleko w przodzie, i dopadam trzech liderów. Tylko Radek Wypych podkręcił tempo i razem ze mną biegł przez jakiś czas. Doszliśmy Maćka Stańczyka i towarzyszącego mu Andrzeja Bliszczyka o imponującej jak na maratończyka wadze 108 kilogramów (dla niego wysiłek biegowy musiał być wyjątkowo duży). Radek zatrzymuje się na chwilę, mówi, że mnie dogoni, ale jednak zostaje w stałej odległości w tyle. W mijanych wsiach wita biegaczy gorący doping, muzyka z kolumn i okien domów, dziewczyny w efektownych czerwonych strażackich uniformach z toporkami u boków. W sumie na trasie jest sześciu komentatorów przez mikrofony relacjonujących przebieg maratonu - padają imiona, a czasem nazwiska i miejsca pochodzenia zawodników.

Od trzydziestego piątego kilometra zbiegi przeważają nad podbiegami, ale już czuję skutki podkręconego tempa. Zamiast punktów odżywczych, które są jakby rzadsze (każdy maratończyk wie, że odległość między trzydziestym a trzydziestym piątym kilometrem jest co najmniej trzy razy większa niż między piątym a dziesiątym) okoliczni mieszkańcy wystawiają miski z wodą i szklanki, bez których byłoby mi ciężko.
Patrzę na zegarek, z którego wynika, że biegnę na styk. Oznakowanie kilometrażu nie rzuca się w oczy, właściwie widzę je tylko na punktach co pięć kilometrów. Staram się więc utrzymać tempo. Pętla maratonu zamyka się i wbiegam do miasta. Ubywają kolejne minuty do czwartej godziny, ale już rozpoznaję teren i widzę, że chyba się uda. Nie tylko ja chcę pokonać tę granicę, inni też wyciskają ostatnie poty. Nogi już sztywne, stopy bolą, ale trzeba dalej... "Zła-mać-czwór-kę, zła-mać-czwór-kę" - kołacze się we łbie w rytm kroków. "Janek! Złamiesz czwórkę!" krzyczy trzysta metrów przed metą kibicujący już Mietek Orzechowski. Łamię czwórkę.

Z czasem 3:58:19 docieram do mety. Ze mną wpada jeszcze chyba kilkunastu biegaczy, którym też udało się zmieścić w czterech godzinach. Potem pustka (w którą trafiłem bez zegarka w Dębnie) i następny zawodnik ma już czas 4:03:48.

Koniec! Gruby i ciężki medal w kształcie liścia na zielonej wstążce zawisa na mej szyi (medale mieli otrzymać wszyscy uczestnicy, nawet ci, którzy nie ukończyli maratonu). Przysiadam, wypijam z pięć kubeczków izostaru, biorę z szatni rzeczy. Zbawienny mocny i trochę bolesny masaż nóg pod namiotem koło mety. Widzę wielu biegaczy pod kroplówką, ale sam nie jestem zainteresowany. Dostaję piwo na kupon otrzymany przy zapisie, ale na razie nie chcę nic jeść, szczególnie kiełbasy na gorąco, bo czuję, że zwymiotuję. Inni mają chyba podobne uczucie. Ale po kwadransie dochodzę do siebie i zjadam kiełbaskę. Znowu nieocenione okazują się doświadczenia Tadeusza Andrzejewskiego, który przestrzegał mnie, bym nie zwlekał z konsumpcją zbyt długo. I miał rację. Ostatni zawodnicy oraz ci, którzy najpierw zdecydowali się na prysznic (m.in. Maciek, Radek i Andrzej) nie załapali się już na kiełbaskę i byli tym nieźle wkurzeni.

Trochę po piątej godzinie od startu do mety dociera Tadzio Andrzejewski z przewiązaną bandażem nogą.
Po zakończeniu biegu kuśtyka. Okazuje się, że od jedenastego kilometra miał poważne problemy z kolanem, korzystał z pomocy medycznej na trasie, ale twardo kontynuował bieg. Mówi, że to najcięższy maraton w jego życiu, a przebiegł ich już ponad pięćdziesiąt (w tym wszystkie dziesięć lęborskich). Kiedy już się trochę oporządził, wziął udział w zakończeniu imprezy, wręczając panu Krzysztofowi Pruszakowi Nagrodę im. Tomasza Hopfera. Nagrodę tę przyznaje kapituła złożona z żony Tomasza Hopfera Zofii, jego córki Moniki i burmistrza Warszawy na wniosek Federacji Klubów Biegacza zasłużonym organizatorom imprez biegowych i propagatorom biegania. Tym razem otrzymał ją z rąk Tadeusza człowiek organizujący już po raz dziesiąty jeden z najbardziej znanych i z rozmachem poprowadzonych polskich maratonów.

Niewiele czasu zostało do odjazdu. Po zimnym prysznicu, zaabsorbowani swoimi sprawami, rozmijając się z powodu różnych czasów ukończenia biegu, zbieramy się wreszcie na dworcu kolejowym przed siedemnastą. Tradycyjnie kończący bieg jako jeden z ostatnich Zbigniew Błaszczak jest po biegu w nie najgorszej formie. Najszybszy z naszej czwórki okazał się Krzyś Węgorski. Nabywanie biletów do Warszawy z dwoma przesiadkami (wspomniany już pożar nastawni w Gdyni zmusza nas do dodatkowej przesiadki w Chylonii) zajmuje trochę czasu i w ostatniej chwili wsiadamy do pociągu. Także dwie przesiadki po drodze odbywają się właściwie w biegu. Towarzyszy nam Daniel Starzyński, który nie zmieścił się do rodzinnego samochodu, ale za to mogliśmy sobie pogadać i znowu okazało się, że sporo nas łączy pod względem zawodowym i że mamy wspólnych znajomych. Mamy z Tadziem i Krzysiem pecha, bo trafiamy z miejscówkami do przedziału dla palących (kasjerowi w Lęborku widać coś się pomyliło) i w niezbyt komfortowych warunkach docieramy do Warszawy około 23.00.

Jestem zadowolony z wyjazdu, a przede wszystkim z wyniku. Lębork to rzeczywiście piękna impreza, choć jak wspomniałem powyżej mająca kilka uchybień organizacyjnych, jednak wynagrodzonych zaangażowaniem kibiców i szeregowych organizatorów. Poza tym jest to stały punkt biegowej aktywności wielu biegaczy z całej Polski, stanowiąc przez to wydarzenie nie tylko sportowe, ale i towarzyskie.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768