redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Przeczytano: 191 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Ustka 2002 - moja życiówka !
Autor: Maciek Sowa
Data : 2002-09-26

Na bieg w Ustce wybrałem się pierwszy raz, ale mam wrażenie, że nie ostatni. To dopiero siódma edycja tego biegu, więc można powiedzieć, że to młoda impreza, ale już na poziomie. Poza tym wykazuje tendencje rozwojowe. Bieg ten wypatrzyłem w kalendarzu nie po raz pierwszy, ale dotychczas brakowało mi motywacji, żeby tłuc się 350 km na półmaraton. W tym roku pojawił się dodatkowy argument w postaci przemożnej chęci zobaczenia morza przez moją rodzinę. Dzięki temu udało się dokonać tradycyjnego połączenia przyjemnego z pożytecznym.

Ten fakt miał też inne konsekwencje. Rzadko wybieram się na biegi, gdzie muszę nocować, a jeśli już to z reguły ląduję u rodziny (mam bowiem spore szczęście w zakresie rozproszenia rodziny po kraju). Szczerze mówiąc, to dopiero pierwszy raz skorzystałem z możliwości noclegowych proponowanych przez organizatora. Spotkało mnie pierwsze przyjemne zaskoczenie. Po pierwsze pod każdym telefonem ktoś był i to w dodatku dobrze zorientowany. Po drugie, na moją prośbę, czy są w stanie załatwić mi nocleg dla czteroosobowej rodziny, wszystko trwało 5 minut (dosłownie, jeden telefon do organizatora, drugi do właściciela pensjonatu). A przecież mogli się wypiąć i nawet nie miałbym do nich pretensji.

Pojechałem więc wcześniej i na miejscu byłem około południa. I tu kolejna niespodzianka. W biurze zawodów był dyżur, co w mniejszych biegach nieczęsto się zdarza (najczęściej biuro funkcjonuje dopiero w dniu zawodów). Poza tym miła atmosfera i ogólnie klimat w którym się czuje, że organizatorzy wiedzą co robią. No, ale jeśli się ma taki klub biegacza KB „Tupot” Ustka to nie dziwota.

Już przed biegiem zorientowałem się, że trasa nie jest taka łatwa (bodaj po raz pierwszy dostałem ulotkę z dość dobrze wyrysowanym profilem trasy), ponadto ma mankament „wywożenia”, tzn. start ma miejsce w Rowach. To oczywiście subiektywny mankament, ale wiem, że niektórzy też tego nie lubią. Nadmorskie tereny mimo wszystko jednak rekompensują ten fakt. Poza tym na starcie stanęło 186 biegaczy, co sprawia, że czuje się atmosferą solidnej biegowej imprezy.

Obawy miałem co do pogody. Na kilka dni przed biegiem zapowiadano chłód, deszcz i porywisty wiatr. Chłód może się sprawdził, deszcz zupełnie nie, a z porywistego wiatru przynajmniej urwało przymiotnik. Co do moich planów na ten bieg, to byłem pełen niepewności. A to dlatego, że dwa tygodnie wcześniej spaliłem się w Pile, ale z kolei spędziłem latem dziesięć dni w górach robiąc w tym czasie 200 km. Wydawało mi się, że jestem w formie, ale „wyczyn” w Pile trochę mnie deprymował. Postanowiłem więc zacząć spokojnie w tempie na 4:30-4:40.

Ruszyłem jednak mocniej, nawet znacznie, bo pierwszy kilometr zrobiłem w 4:13, następny w 4:19, a trzeci w 4:14. Tu uwaga: to że wiedziałem w jakim czasie pokonuję kolejne kilometry zawdzięczam nie organizatorom, ale zarządcy drogi, bo czas kontrolowałem w oparciu słupki kilometrowe. Trasa w Ustce ma atest, ale jak to w Polsce, organizatorzy oznaczają tylko to co muszą, czyli kilometry 1, 5, 10, 15, 20.

Wracając do mojego biegu, to nigdy tak szybko nie zacząłem półmaratonu i nieco wystraszony trochę wyhamowałem. Następne kilometry były już po 4:25. Dopiero podczas biegu widać, że trasa naprawdę nie jest łatwa. Pierwszych 15 kilometrów jest co chwilę przecinane dolinkami małych strumyków, co zmusza do częstej zmiany tempa. Podbiegi nie są co prawda długie, ale po każdym kolejnym biegnie się ciężej. Tu dopiero zauważyłem wartość treningu w górach. Mniej więcej od trzeciego kilometra biegłem razem z grupą biegaczy z którą regularnie się mijaliśmy, a to dlatego, że co uciekli mi na zbiegach, to doganiałem ich na podbiegach, które „wchodziły” mi dość łatwo.

Piątkę zrobiłem w 21:36 i czułem się tak dobrze, że zacząłem się zastanawiać o ile minut poprawię życiówkę w półmaratonie (dotychczas 1:35:02). Na szczęście trochę już przeżyłem i temperowałem te swoje zapędy. Tempo było mocne, więc każdy kilometr dawał o sobie znać, dlatego ucieszyłem się, kiedy na siódmym kilometrze skręciliśmy w prawo na skrzyżowaniu, w wyniku czego wiatr, który do tej pory wiał z przodu zaczął wiać z boku. Czekałem na dziesiąty kilometr. Wtedy można już coś powiedzieć. Dotarłem tam w 43:36.

Wcześniej jednak spotkała mnie miła niespodzianka na punkcie żywieniowym, gdzie oprócz picia, były też gąbki, co dla mnie ma niebagatelne znaczenie, bo okropnie nie lubię jak słony pot zalewa mi oczy. Półmaraton biegam najczęściej tak, że do 15 kilometra idę w miarę spokojnie, a potem ile fabryka dała. Zdarzają mi się takie przypadki, jak np. w ubiegłym roku w Pile, kiedy owe ostatnie 6 km zrobiłem w 25 minut i siedem sekund.

Tu już na dziesiątym kilometrze wiedziałem, że mocnej końcówki nie będzie. No, ale był dobry międzyczas, więc nadal liczyłem na znaczne poprawienie rekordu. Na piętnastym kilometrze kończą się pagórki i trasa zaczyna generalnie prowadzić w dół. Właśnie na to liczyłem przed biegiem, ale w tym momencie to liczenie było zupełnie bez znaczenia, bo niespecjalnie miałem fizyczną możliwość aby przyspieszyć.

Międzyczas 1:05:18 dawał jednak duże nadzieje. Postanowiłem w miarę możności utrzymać jak najdłużej tempo którym biegnę, a potem się zobaczy. Tyle, że nie wiedziałem, jak szybko biegnę. Na tym odcinku trasy nie było już słupków kilometrowych. Jedyne co wiedziałem, to tyle, że zwalniam. Ale jak mocno? To pytanie trawiło mnie intensywnie, tym bardziej, że czas uciekał, a dwudziestego kilometra nie było widać. Wdarł się nawet we mnie niepokój, że rekord mi ucieknie...

W końcu jednak dopadłem do dwudziestego kilometra w czasie 1:28:45 i już wiedziałem, że rekord muszę poprawić. Stać mnie było nawet na przyspieszenie, tym bardziej, że wciąż było z górki i na metę wpadłem w czasie 1:33:14 (według mojego stopera, bo niestety komunikatu jeszcze nie widziałem). Na mecie kolejne niespodzianki. Po pierwsze medal, dość ładny i zdecydowanie najcięższy ze wszystkich jakie dotychczas zdobyłem. Ponadto znów dobra organizacja na mecie (po prostu czuć brak chaosu), a na posiłek rybka (w końcu to bieg nad morzem) i morze grochówki. Kolejny atut to sympatyczna dekoracja i losowanie nagród.

Jedyny mankament na koniec to brak komunikatu, co przy tej liczbie biegaczy nie powinno sprawić kłopotu, by przygotować go po biegu, zwłaszcza, że organizatorzy zapowiadali to w programie. Ogólnie to naprawdę dobry bieg i szczerze go polecam. Ma swoje do poprawienia, ale kto w Polsce nie ma.

Maciek Sowa



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768