redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Przeczytano: 285 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Maraton Juranda w Szczytnie 2002
Autor: Janek Goleń
Data : 2002-07-23

W niedzielę 21 lipca 2002 roku rozegrano po raz kolejny w Szczytnie Maraton Juranda. Brałem w nim udział po raz pierwszy a wrażenia mam mieszane. Maraton rozgrywany był w czasie tzw. Dni i Nocy Szczytna, obchodzonych hucznie i przyciągających masy turystów w różnym wieku. Tłumy przewalały się sobotniego popołudnia i wieczoru w centrum miasta wśród uginających się pod ciężarem wiktuałów straganów, było sporo atrakcji, obchodzono 60 rocznicę urodzin bohatera miasta uwiecznionego pomnikiem (!) Krzysztofa Klenczona przez przypominanie jego piosenek, koncertowały też zespoły muzyczne przodujące obecnie w popularności, jeden z nich wzbudzał wręcz idolową histerię. Ale ja za tym zespołem nie przepadam, więc przemilczę jego nazwę.

Piwo Jurand można było nabyć w dziesiątkach miejsc za 2,50, więc nawodniłem się przed maratonem trochę m.in. w towarzystwie Jurka Bednarza, zaliczyłem też uczestnictwo w nocnej dyskotece na placu przed ratuszem z przewagą techno i rapu. Naprawdę na Dniach i Nocach Szczytna było hucznie i obficie przez co sam maraton kontrastował mizerią budżetową i szwankującą nieco organizacją. Stali bywalcy imprezy zdziwieni byli gorszym jego poziomem niż w poprzednich latach.

W sobotę biuro zapisów mieściło się w ustronnym schronisku młodzieżowym, całkiem miłym miejscu, gdzie zakwaterowano sporą liczbę biegaczy. Wpisowe wynosiło 20 zł, opłata za nocleg tyle samo. Zapisy robiono właściwie jednoosobowo, ale przynajmniej w sobotnie popołudnie nie powodowało to spiętrzeń. Oczywiście z czasem było coraz więcej znajomych twarzy, byli też zagraniczni goście, m.in. biegacz z Czech zapraszający na maraton do Ostrawy i pięcioosobowa reprezentacja Łotyszy. Napotkany Tadeusz Dziekoński zapytany został oczywiście przeze mnie o atest trasy maratonu. Potwierdził, że Maraton Juranda ma już od paru lat zrobiony atest, co jednoznaczne jest z dokładnym pomiarem jego długości. Jan Niedźwiedzki zapewniał, że maraton warszawski będzie 11 listopada, a Tadek Spychalski rozdawał ulotki z informacją o jubileuszowym maratonie swoim (150 raz) i Jurka Stawskiego (50 raz) w Toruniu.

Niedzielny poranek był słoneczny, co dla maratończyków nie było najlepszą perspektywą, ale z czasem zrobiło się chmurniej. Stopniowo zapełniał się plac, gdzie jeszcze kilka godzin wcześniej pląsał tłum w rytmie techno, ale tym razem byli to biegacze z olbrzymimi numerami na piersiach. Rzucali się w oczy zawodnicy niepełnosprawni, przy czym można by ich z grubsza podzielić na dwie grupy: uszkodzenia narządu ruchu (m.in. wózkarze) oraz tzw. wzrokowcy, czyli biegacze niewidomi i niedowidzący. Wzrokowcy byli szczególnie liczni, maraton w Szczytnie był bowiem dla nich najważniejszą imprezą roku, środowiskowymi mistrzostwami Polski biegaczy niewidomych i niedowidzących w maratonie. Zadziwiające, że o ile organizatorzy przewidzieli kategorię dla wózkarzy, to w przeciwieństwie do lat poprzednich zabrakło kategorii dla wzrokowców. Tak więc ich współzawodnictwo odbywało się właściwie niezależnie od organizatorów maratonu. Na kilka minut przed startem robię trochę zdjęć biegaczom aparatem cyfrowym.

Minutę po dziewiątej startujemy, obiegamy pobliskie rondo i ruszamy na ulice Szczytna. Wśród biegaczy jest dwóch całkowicie niewidomych zawodników (zaliczanych gdzie indziej do kategorii B1): Grzegorz Powałka prowadzony przez Zygmunta Grzelaka jadącego na wypożyczonym przez organizatorów rowerze oraz Ryszard Sawa, którego biegnącym przewodnikiem jestem ja. Biegnie też bodajże szóstka biegaczy niedowidzących. Trasa maratonu składa się z dwóch małych pętli ulicami Szczytna wokół jeziora, a następnie dużej pętli wyprowadzonej z miasta na wschód na leśne obszary w stronę miejscowości Świętajno.

Niestety miały miejsce wypadki, że część uczestników po pierwszej małej pętli zamiast ponownie obiec jezioro ulicami Szczytna wybiegała od razu na dużą pętlę, gubiąc w ten sposób ze trzy kilometry. Oczywiste, że jest to sprawa naganna dla łamiących zasady maratończyków, która powinna pociągać za sobą dyskwalifikację. Ale jest to też dowód niewystarczającej kontroli przez sędziów tak newralgicznego miejsca. Nie tylko w Szczytnie możliwe są takie numery, na innych cenionych imprezach też się zdarzają. Bywa, że sędziowie chcący wcześniej zakończyć zawody przymykają oczy na coś takiego (!!!), żeby „maruderzy” nie blokowali zbyt długo wyłączonych z ruchu ulic. Nie byłem naocznym świadkiem takiego łamania zasad w Szczytnie, ale wiem że miało ono miejsce. Szkoda, nikt nikogo nie zmusza do uczestnictwa w maratonie, a skracanie trasy to właściwie oszukiwanie samego siebie oraz kolegów-biegaczy uczciwie biegnących pełen dystans.

Opuszczamy miasto stosunkowo szeroką drogą z właściwie nieograniczonym ruchem samochodowym, więc trzeba uważać. Formuje się mniej więcej dziesięcioosobowa grupa, w której poza mną i Ryśkiem jest też m.in. Tadeusz Spychalski, Radek Wypych i Wojtek Szota. Przy wodopoju na dziesiątym, a może na piętnastym kilometrze grupa rozsypuje się, potem jeszcze parę razy się tasujemy. Z czasem nasz bieg z Ryśkiem jest coraz bardziej samotny. Na punktach odświeżania na okrągłych kilometrach (5, 10, 15 itd.) do dyspozycji są gąbki, woda i dostarczone indywidualnie przez biegaczy odżywki, których kilka mamy z Ryśkiem zapewnionych. Bardzo się przydają, bo słońce się już schowało, miejscami kropi i wskazane jest bardziej kaloryczne paliwo niż woda. Wszystkie odżywki były na swoich miejscach, choć czasem trzeba było się o nie trochę podopominać.

Skręcamy z ruchliwej szosy w lewo w stronę Świętajna. Większość trasy poprowadzona jest w leśnym terenie, od czasu do czasu urozmaiconym większymi lub mniejszymi polanami, gdzie bardziej wyczuwalny jest wiatr. Dwudziesty kilometr ani półmetek nie są zaznaczone (?!), choć był wodopój. Mniej więcej wtedy mijamy Grześka Powałkę i jadącego obok niego na rowerze Zygmunta Grzelaka. Dobiegamy do Świętajna.

W jedynej na trasie większej miejscowości słychać brawa niezbyt licznych kibiców, niektórzy częstują nas też wodą. Odbijamy w lewo na jeszcze mniej uczęszczaną i nieco węższą drogę na Jerutki (jakbyśmy pobiegli w prawo, dobieglibyśmy do Spychowa), na której szybko kończą się zabudowania na rzecz lasu. Tu biegnie się naprawdę fajnie, ruch samochodowy jest mniejszy, ale droga jest wąska i trzeba przy mijankach uważać. Jest za to równo i prosto, spada też kilka kropel deszczu.

Do tej pory Rysiek dyktował trochę ostrzejsze niż chciałem tempo, teraz powoli zamieniamy się rolami. Na dwudziestym piątym i trzydziestym kilometrze wypijamy zarówno nasze napoje jak i wodę. Chyba po raz kolejny rozpoznaję pana który nas zapisywał, chyba dyrektora biegu (aż się nie chce wierzyć, że jest na kolejnym punkcie odświeżania, sam podaje nam kubki). Myślę, że dzięki regularnemu uzupełnianiu kalorii i płynów przy dobrej do biegania pogodzie udaje się uniknąć poważniejszych kryzysów. Od czasu do czasu kogoś dościgamy, inni za to przeganiają nas. Rowerową obstawę ma nie tylko Grzesiek, lecz także jedyna młoda n

iedowidząca biegaczka i wyprzedzająca nas za trzydziestym kilometrem inna piękna i wspaniale zbudowana zawodniczka. Dobiegamy w końcu do szerszej i ruchliwej drogi, skręcamy w nią w prawo i kierujemy się w stronę Szczytna. Zostały jeszcze ze cztery kilometry. Teraz punkty odświeżania są częściej niż na okrągłych kilometrach, ale dostać można na nich tylko wodę i gąbki. Dościga nas i wyprzedza Christo Wasiljew.

Jest tabliczka „Szczytno”, mijamy z lewej cmentarz żołnierzy radzieckich i zbliżamy się do centrum. Za oznaczonym 40 kilometrem dzięki „gadającemu” zegarkowi Ryśka (ja nie mam czasomierza) wiemy, że powinniśmy się zmieścić w czterech godzinach, takie zresztą było nasze przedstartowe założenie. Pasażerowie mijających nas samochodów dopingują. Zaczyna się niezbyt stromy podbieg, mijamy z lewej dworzec autobusowy, niedaleko którego jest hotel w którym kwaterowaliśmy. Biało-czerwone pachołki spychają nas na wąską prawą krawędź jezdni. Przy krawężniku, czyli od strony Ryśka, asfalt jest nierówny i popękany. Ciężko na takiej powierzchni finiszować walcząc z tą czwartą godziną. Tuż przed metą trzeba jeszcze zakręcić na rondzie. W finiszowym ferworze zapominam uprzedzić Ryśka o progu krawężnika na parę metrów przed metą, mało brakowało i mielibyśmy wywrotkę. Przekraczamy linię mety z czasem wg zegarka Ryśka ok. 3:58.

Spisano kilkakrotnie nasze numery, ale wbrew zapowiedziom nikt nie chciał nam ich odbierać. Wręczono nam do rąk reklamówkę, której zawartość nas trochę rozczarowała: kupony na piwo i posiłek, folder reklamowy Szczytna i widokówka. Nie starczyło dla nas medali, jak się okazało pięć minut wcześniej wydano ostatnie. Na prośbę o picie odsyłano nas na dalekie tyły. O masażach oczywiście nie ma mowy. Jakże brakuje tych dziewczyn z Dębna, które brały ledwo żywego maratończyka zaraz za linią mety za rękę i prowadziły go do wodopoju, na masaż lub picie, okrywały termoizolacyjną folią, wręczały upragniony medal...

Znajdujemy wreszcie miejsce, gdzie można posilić się ciastkiem i grochówką z kiełbasą. Makowiec jest świetny, ale grochówka i kiełbasa tuż po biegu nie chce mi przejść przez gardło. Kolejka do piwa wygląda na niezbyt długą, ale pozory mylą. Napełnienie jednego kubka z jedynego funkcjonującego kranika trwa kilka minut, każdy z kolejkowiczów pokazuje przynajmniej dwa kupony, bo bierze też dla kolegi. Ślina cieknie na widok bursztynowego płynu, ale płynie on kropla po kropli bardzo, bardzo, bardzo długo. A nie można dać było ludziom po puszce do reklamówki? No i w końcu się nie napiłem, bo byliśmy umówieni na obiad w hotelu z resztą ekipy wzrokowców, tuż przed jedynym sensownym pociągiem do Warszawy o 15.27.

W hotelu po prysznicu mamy obiad, w trakcie którego ma miejsce wręczenie pucharów i nagród ufundowanych przez stowarzyszenie sportowców niepełnosprawnych niewidomym i niedowidzącym uczestnikom maratonu. Spieszymy się, bo do pociągu nie zostało wiele czasu. Nie ma mowy o uczestniczeniu w głównej ceremonii zakończenia Maratonu Juranda, nie udało mi się jak dotąd zdobyć też oficjalnych wyników.

Większość uczestników nie kryło rozczarowania organizacją biegu, znacznie słabszą niż w zeszłym roku. Nie było 40-złotowej refundacji kosztów podróży dla przyjezdnych maratończyków jak w poprzednich latach, zabrakło medali dla bardzo wielu zawodników mimo podobnej do zeszłorocznej frekwencji, nie było zapowiadanych koszulek, czary goryczy dopełniała nie posuwająca się kolejka po piwo. Jak na złość parę metrów dalej było mnóstwo miejsc gdzie można było to piwo niedrogo kupić, ale mało który maratończyk biegnie 42 kilometry z pieniędzmi w kieszeni. Zaskakiwało to podwójnie w zestawieniu z profesjonalną i nie oszczędzającą organizacją Dni i Nocy Szczytna. Ale wyniki biegaczy były niezłe, choć nie wszyscy byli pewni czy zrobione na długości 42 195 metrów, bo miejsce startu i mety było dokładnie w tym samym miejscu, a podejrzane trochę wydawało się nieoznaczenie dwudziestego kilometra i półmetka. Wrażenia mam więc mieszane, bo biegło mi się dobrze i udało się zrealizować zakładany rezultat.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768