redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Przeczytano: 273 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Maraton Ekologiczny Lębork 2000
Autor: Grzegorz Tarczyński
Data : 2000-01-01

Maraton w Lęborku? Tak daleko od Wrocławia i o tej porze roku? Przecież to szaleństwo. Nie, na pewno tam nie pobiegnę. Tak pomyślałem jeszcze zimą, kiedy układałem plan startów na ten rok. I nawet fakt, że przesunięty został termin Półmaratonu Gryfa w Szczecinie na lipiec, nie wskazywał na to, że zmienię plany. Istnieje jednak powiedzenie "nigdy nie mów nigdy", które lubi się często sprawdzać...

Dzień przed biegiem, w sobotę, byłem w ponurym nastroju. Od tygodnia nie trenowałem, bowiem naderwałem sobie ścięgno achillesa i nawet podczas snu budziłem się z bólem. Od kilku dni ból w zasadzie ustąpił, bałem się jednak wyjść pobiegać, aby nie "wykluczyć" się z treningu na dłużej. I jak teraz nadrobić zaległości treningowe? Przecież założyłem sobie, że będę biegał 50 km tygodniowo i przynajmniej 200km miesięcznie. Nie wiedząc co z sobą zrobić poszedłem do kawiarni. Siedząc przy małej czarnej i ciastku przypomniałem sobie, że przecież jutro w Lęborku odbywa się maraton. Noga już prawie nie boli, więc dlaczego by tam nie pojechać. Szybka wizyta w internecie na stronie maratonów polskich i pkp - tak, zdążę dojechać przed zamknięciem biura i zarejestrować się (biuro otwarte było do północy, a pociąg po dwóch przesiadkach docierał do Lęborka o 23.03). Jeszcze tylko muszę sprawdzić, czy będę miał się gdzie przespać - szybki telefon do organizatorów. Okazuje się, że pomimo braku wcześniejszego zgłoszenia, nie będzie z tym problemu. Jadę!!! Mam jeszcze trzy kwadranse na obiad (oczywiście makaron) i spakowanie się (o dziwo o niczym nie zapomniałem).

Wchodząc do pociągów (dwie przesiadki) rozglądam się za znajomymi twarzami biegaczy, również po obuwiu staram się zidentyfikować potencjalnych maratończyków. Niestety jadę sam. Wszyscy na pewno wyjechali wcześniej. Dopiero przed samym Lęborkiem miga mi na korytarzu jakaś znajoma twarz. Tak - przecież to ten facet, którego podtrzymywałem na duchu we Wrocławiu przed metą, gdy z powodu skurczy musiał schodzić na masaże. Ze strony Maratonów Polskich wiem także, że to Darek Buczek - zawodnik Grunwaldu 1411. Świetnie - przynajmniej sam nie będę musiał szukać biura zawodów. Okazuje się, że Darek startował już w Lęborku, więc nie mamy problemów z dotarciem na miejsce (taksówkarz, który nas wiózł, także wiedział jak tam dojechać). Organizatorzy witają nas bardzo serdecznie, ale niestety pojawia się problem badań lekarskich. Zaświadczenia nie są bowiem respektowane, nie ma również formularzy pozwalających na bieg na własne ryzyko. Trudno, będziemy musieli przyjść jutro rano na badanie. Zmęczeni udajemy się do internatu na nocleg (w centrum miasta, blisko linii startu i biura; koszt 18zł).

Niedziela, rano. Załatwiam badania, odbieram numer startowy oraz torbę z gadżetami (opłatę wynoszącą 20zł uiściłem zaraz po przyjeździe) i zamawiam zdjęcia z biegu. Dlaczego nie wszystkie polskie maratony umożliwiają zrobienie sobie takiej pamiątki?!

W końcu nadchodzi godz. 9.00. Lębork, rynek. Startujemy! Najpierw zawodnicy na wózkach (bardzo trudna trasa), po chwili reszta. Pogoda nastraja optymistycznie. Wieje wprawdzie wiatr (dlaczego na całej trasie przeciwny? ani razu w plecy), słońce schowane jest jednak za chmurami. Dopiero po ponad godzinie przebija się nieśmiało przez chmury, później świeci mocno. Ale ponieważ powietrze nie jest nagrzane, biegnie się dość dobrze. Trasa prowadzi przez okoliczne miejscowości: Wilkowo, Garczegorze, Łebień, Lędzichowo, Rozgórze, Janowiczki, Redkowice, Nową Wieś Lęborską. Na całej swej długości jest pofałdowana. Wzniosy wprawdzie nie są ostre, ale zabierają dość dużo sił. Zaczynam spokojnie, mając w pamięci kontuzjowaną nogę. Okazuje się jednak, że nawet takie tempo na trudnej trasie jest zbyt szybkie. Przekonam się o tym dopiero po 30km. Na 10km wyprzedza mnie Darek Buczek z Michałem Walczewskim. Darka później dogonię (znowu zmagał się z kontuzją), natomiast kolejny raz ucieka mi możliwość poznania Michała...

Trasa jest dobrze zabezpieczona, na jezdni znajdują się strzałki wskazujące kierunek biegu (nawet niepotrzebnie, bo wszędzie znajdują się przedstawiciele organizatorów). Wprawdzie na krótkim odcinku jeżdżą obok biegnących samochody (po drugim pasie oddzielonym pachołkami), ale to naprawdę nie przeszkadza. Oznaczony jest co piąty kilometr (i półmetek). Tam właśnie znajdują się punkty odżywiania (na każdym woda i izostar do woli plus ew. własne odżywki). Liczna młodzież pomaga w rozdawaniu napojów, więc nie trzeba się zatrzymywać. A kilometr dalej punkty odświeżania z gąbkami. Biegnie się więc od punktu do punktu. Oprócz tego kilka dzikich miejsc z wodą, a nawet jeden prysznic ogrodowy, zraszający zmęczonych zawodników. Publiczność zgromadzona w przebieganych miejscowościach wita biegnących brawami. A w pewnym momencie co to - słyszę, jak chórek dzieci wymawia moje imię i nazwisko i zagrzewa do biegu! Było to naprawdę równie niespodziewane co przyjemne. Oprócz tego dwa oficjalne miejsca, gdzie organizatorzy przez mikrofon odczytują informacje o zawodniku, a kibice gromkimi brawami dodają sił biegnącym. W pewnym momencie miałem ochotę zatrzymać się i odpocząć, ale gdy usłyszałem swoje imię i nazwisko okazało się nagle, że mam jeszcze siłę i chęci przyspieszyć. Efekt takiego dopingu pojawił się przed metą . Cel, jaki sobie założyłem, to przebiegnięcie poniżej 4h., ale kilka kilometrów przed metą okazało się, że mogę jeszcze złamać życiówkę. Podzieliłem się tymi uwagami z panem z którym biegłem (i szedłem) od pewnego czasu. Na 40km stwierdził on, że nie mam już szans (czas 3.33.13 rzeczywiście nie napawał optymizmem, wszak ostatnie kilometry pokonywałem żółwim tempem). Ale cóż mogłem mu odpowiedzieć: "Tak? No to zobaczymy." I rozpocząłem finisz ponad 2 km przed metą. Sił na sprint starczyło mi na jakieś 300m, ale później pomogła mi ekipa TV, która wyprzedzała zawodników i robiła z nimi wywiady. No jak to, przecież przed kamerą nie mogę wypaść blado, a więc znowu sprint. Prawie wpadam na wóz transmisyjny, do tego uśmiecham się, bo przecież tak wypada. Dobiegając do mety okazuje się, że jestem blisko minutę za szybko. Zwalniam więc i pozwalam się wyprzedzić jednemu zawodnikowi. Oczywiście interpretacja mojego zachowania przez komentatora może być tylko jedna: "Proszę państwa! Proszę zobaczyć, jaki kryzys przeżywa zawodnik tuż przed metą. Taki właśnie jest maraton". Stoję jeszcze kilkanaście sekund przed linią mety i odliczam sekundy. W końcu jest... 3.45.17. Poprawiłem życiówkę o całą sekundę!!! Moja radość nie ma granic. Udzielam jeszcze wywiadu reporterowi "Głosu Pomorza", któremu muszę tłumaczyć, że moje zachowanie wynikało z chęci "zaistnienia" w klasyfikacji na najrówniejszego biegacza serwisu internetowego "Maratony Polskie". Potem tylko kufel piwa zafundowany przez organizatorów (talon na kiełbasę oddaję proszącemu o niego chłopcowi) i ze wspaniałym medalem wracam do domu.


Grzegorz Tarczyński

tarczyns@manager.ae.wroc.pl



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768