redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
GrandF
Panfil Łukasz
LKS Maraton Turek

Ostatnio zalogowany
2024-03-25,17:25
Przeczytano: 546/1584810 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Zjazd do boksu, czyli jak się schodzi z trasy
Autor: Łukasz Panfil
Data : 2016-08-24

Nie milkną echa olimpijskiego maratonu w Rio de Janeiro. Środowisko biegowe dyskutuje na temat występu trzech naszych muszkieterów, którzy zaprezentowali trzy różne postawy. Jeden zmieścił się w granicach przyzwoitości, drugi przybiegł na szarym końcu z wynikiem gorszym od startującej kilka dni wcześniej Iwony Lewandowskiej, a kolejny zszedł z trasy. Na facebookowych fanpage"ach całej trójki pojawiły się relacje z trasy, motywacje do takiej a nie innej walki i wyjaśnienia, które właściwie nie dotyczą Artura Kozłowskiego.

Chyba największe gromy przetaczają się nad głową Henryka Szosta. Bo zszedł dwa razy na mistrzostwach Europy, a teraz po 30-tu kilometrach staje w zajezdni olimpijskiej. O tym, że 4 lata temu wykonał pełny kurs kończąc go na 9-tej pozycji już się zapomina. Jeszcze bardziej zapomina się o występie w Pekinie, bo to przecież całe dwie olimpiady temu było. Oddzielę jednak grubą kreską przeszłość - Pekiny, Barcelony, Londyny i Zurychy, od Szostowego startu w Rio de Janeiro. Dwa dni po nieudanym ataku na trzecią olimpijską metę Henryk napisał:

Niektórym ciężko sobie wyobrazić, że można zajechać się tak bardzo, że przebiegnięcie kolejnych 100m graniczy z cudem.



Gdybym przeczytał ten wpis 5 lat temu, zaliczyłbym się właśnie do tych "niektórych". Mimo, że w 2011 roku moja przygoda z bieganiem trwała już 17 lat, nie zrozumiałbym jak można zejść z trasy z powodów innych niż czysto próżniackich, o których napiszę za chwilę. Do tamtego momentu nie mogłem zrozumieć również Moniki Stefanowicz, która nie ukończyła maratonu na igrzyskach w Atenach, tłumacząc że zwyczajnie nie mogła biec.

Sam nie kończyłem biegów pięciokrotnie. Po raz pierwszy schodziłem jako junior na... 200 metrów przed metą. Pojechałem na miting po dwutygodniowej kontuzji i stanąłem na linii startu biegu na 1000m. Kiedy po siedmiuset pięćdziesięciu metrach minęli mnie wszyscy klubowi koledzy - rywale, stwierdziłem że to wstyd i hańba biegać tak wolno i dawać się lać niekoniecznie mocniejszym kumplom. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że znacznie lepiej bym się czuł kończąc rywalizację bez względu na wynik i zajęte miejsce. Rok później powołano mnie do reprezentacji Wielkopolski na trójmecz międzywojewódzki z Pomorskim i Kujawsko - Pomorskim. Mecz był próbą generalną stadionu "Zawiszy" przed mistrzostwami świata juniorów młodszych więc cała oprawa godna była największych wydarzeń lekkoatletycznych.

Przygotowany w odróżnieniu do występu z nieukończonego kilometra byłem wyśmienicie. Biegało na zaledwie sześciu - po dwóch reprezentantów każdego województwa. Po 2km w tempie, które wskazywało wyrównanie rekordu życiowego organizm zakończył zgodną współpracę i zaciągnął ręczny. Jako, że na ręcznym można mimo wszystko jechać, darłem tak jeszcze przez 400m i na półtora okrążenia przed metą wrzuciłem kierunkowskaz w prawo. W momencie zejścia być może nie wiedziałem dlaczego schodzę, ale chwilę później już tak. Po prostu na mecie nie chciałem oglądać zegara z cyframi ułożonymi w katastrofę. I znów dotarło do mnie, że lepiej było dobiec. Byle jak, ale jednak dotoczyć się niż zejść z bieżni. Powody tych dwóch zjazdów można było podciągnąć pod problemy zdrowotne. Pierwszy, wspomniana, właściwie wyleczona kontuzja biodra. Drugi, rozwijająca się w organizmie angina, o której w chwili startu jeszcze nie wiedziałem. Tak czy inaczej nie były to czynniki, które zupełnie uniemożliwiałyby mi bieg. Po prostu wyniki byłyby słabe. O te 7 i 15 sekund gorsze niż rekordy życiowe. Nie chciałem ich widzieć i bałem się kompromitacji swojego i tak skromnego poziomu sportowego. I wtedy powiedziałem sobie - nigdy więcej! Nigdy nie zejdę.



Założenie udało się realizować przez 11 lat. Zdarzyło się w tym czasie kilka występów, których wolałbym nie pamiętać. Startów przez tak małe "s", że kończyłem je ze wstydem. Mimo wszystko, uważałem że lepiej było do mety dobiec. Nawet po żenującym przedstawieniu, które zagrałem na młodzieżowych mistrzostwach Polski przed czternastu laty twierdziłem, że przekroczenie mety było właściwsze niż ucieczka ze sceny.

W 2010 roku kiedy miałem już w nogach kilkadziesiąt tysięcy kilometrów więcej od stanu z ostatniego zejścia, głowę pełniejszą biegowych doświadczeń i nieskalane "deenefami" 11 sezonów, zrobiłem to znowu. Przygotowywałem się pośrednio do mistrzostw Polski w półmaratonie i w odniesieniu do własnych możliwości byłem potwornie mocny. W tygodniu przed startem zanotowałem 193km i dwie bardzo dobrej jakości jednostki treningowe - 30tkę po 3:47 i 20-tkę biegu zmiennego. Zwłaszcza ta druga podniosła znacznie moje morale. W poszukiwaniu optymalnych metod treningowych stwierdziłem, że nie potrzebuję klasycznego "tempa". I na przykład zamiast wykonywać jak miewałem w zwyczaju 12x1km powiedzmy po 3:08, wolałem zrobić "tysiączki" wolniej, ale klasyczną przerwę truchtaną zastąpiłem drugim zakresem. Organizm polubił ten trening i przed tą Piłą zrobiłem 10x1km po 3:17, dzielonych kilometrem w 3:42. Ostatecznie wyszła dwudziestka, średnio po 3:29/km. Biegało się wówczas doskonale. Gdybym "dojechał" jeszcze 1097 metrów zanotowałbym półmaraton w 1:13.

Pojechałem do Piły. Po trzynastu kilometrach z ołowianymi nogami, grymasem na twarzy i komfortem porównywalnym z jazdą tramwajem w godzinach szczytu zszedłem z trasy. Niewygodę w tramwaju można znieść. Ostatnie 8km również było można, ale kiedy międzyczas już wtedy wskazywał, że zapowiada się wynik w granicach 1:14 wysiadłem na najbliższym przystanku. Szukanie przyczyny nie było skomplikowane. Intensywny trening zapewne oddałby, gdyby grały okoliczności zewnętrzne. Czyli gdybym w tygodniu przed startem nie zarwał nocki na pisanie, kolejnej na parapetówkę i następnej na nocną podróż do domu. Regeneracja, rzecz niemniej istotna niż trening. Wystarczyło, że zadbałem o nią w kolejnych tygodniach i bodźce oddały. Dycha w trzydzieści jeden pięćdziesiąt parę i dobre widoki na kolejne starty, między innymi na półmaraton w Zbąszyniu. A tam znów to samo - od początku nie idzie.

Właściwie iść idzie, ale nie biegnie. I tym razem po 14km postanowiłem zrobić to samo co w Pile. Jako, że dogoniła mnie Monika Stefanowicz, nie będąca wówczas tą samą Moniką, którą jest teraz i którą była do igrzysk w Pekinie, postanowiłem dobiec z nią do końca. Zwolniłem zatem o jakieś 30-40 sekund na kilometrze i w granicach 1:20 znalazłem się przed metą, której jednak nie przekroczyłem. Bo wynik będzie w komunikacie końcowym, bo właściwie to zszedłem już 7km wcześniej, bo nie zmusiłem się bez względu na słabość do walki o wynik na miarę maksymalnych w ten dzień możliwości.

Cztery powyższe sytuacje mają wspólny mianownik - każdy z tych biegów można było ukończyć. W żaden z tych przypadków nie da się wpasować "przebiegnięcia kolejnych stu metrów jako wyczynu graniczącego z cudem".



Trochę zaczęło mnie martwić, że przez 16 lat biegania złaziłem tylko dwa razy, a tu nagle dwa kolejne w ciągu zaledwie miesiąca. Jeżeli to wejdzie w głowę, to przy każdym najmniejszym kryzysie będę dezerterował - myślałem. Ponownie postanowiłem, że bez względu na wszystko, do mety będę docierał. Betonowe założenia mają jednak to do siebie, że jak to beton - nie są elastyczne i wpuszczają w równie betonowe kanały absurdu. Bo czymże jest na przykład start na dychę z gorączką? I to była sytuacja, która powinna mnie zwolnić z reguły, którą przyjąłem. W każdym razie gorączkową dychę ukończyłem jakieś półtorej minuty wolniej od zakładanej. Nie zakłóciło to gorączkowych przygotowań do maratonu, który 7 tygodni później przebiegłem w zadowalającym mnie czasie 2:28:50.

Było to niespełna trzy miesiące przed mistrzostwami świata w biegu na 100km. Jako, że stówa od pewnego czasu chodziła mi po głowie, stwierdziłem że to dobry moment na debiut. W związku ze zwolnieniem "setkowej" sceny w Polsce przez herosów tegoż dystansu - Janickiego, Magiera i nieszczęsnym odejściu Sękowskiego, konkurencja przeżywała kryzys. Wystosowałem odpowiednie pismo z prośbą o włączenie mnie do reprezentacji na MŚ, motywując swoją przydatność stabilnym poziomem maratońskim na przestrzeni sześciu lat. Bo co jak co, ale do maratonu przygotować się potrafiłem i w mojej prywatnej ocenie, na dwanaście startów miałem jedno wyraźne odchylenie od wypracowanej normy.

Odpowiedź otrzymałem pozytywną i od lipca rozpocząłem przygotowania do mistrzostw świata. Siedząc od lat w statystykach wyszło mi na to, że maratoński poziom 2:25-2:30 pozwala prognozować wyniki poniżej siedmiu godzin na stówę. Przyłożyłem od razu tą najwyższą miarę zapominając jednak, że w ultra nie miałem żadnego doświadczenia. Z drugiej strony historia zna doskonałe debiuty, nawet takie, w których zawodnik ustalał na zawsze rekord życiowy. Jako, że o treningu ultra wiedziałem niewiele, na dzień dobry dokonałem założenia, które okazało się olbrzymim błędem. Mianowicie metamorfozę w ultrasa pokierowałem drogą dokładania ilości obciążeń, bez zmniejszania ich intensywności. Chciałem jak najlepiej spłacić kredyt zaufania pieczętowany koszulką z orzełkiem. Proces treningowy wychodził bardzo dobrze.

Na 4 tygodnie przed MŚ pojechałem do Szklarskiej, wydawało mi się doszlifować formę, a nazywając rzecz po imieniu - dobić do reszty to co z niej zostało. Poza tym tamto zgrupowanie tylko z nazwy było zgrupowaniem. Miałem pod współopieką kilkuosobową grupę juniorów i dwuletniego synka więc o podstawowej regeneracji w postaci zwiększonych dawek snu mogłem zapomnieć. W tygodniu, który zamknąłem liczbą 250 kilometrów skutecznie wykorzystałem rezerwę paliwa. Zrobiłem ulubiony zmienny w liczbie kilometrów 27 (3:20/3:50), 14-tkę po 3:34 i 45km po 3:58. Uważam, że ten ostatni akcent był również ostatnim ultra tchnieniem przed właściwym ultra debiutem. Czterdziestkę piątkę zrobiłem "na reglach", na odcinku od zera do piątki (kto był ten wie). Maraton minąłem po drodze w 2:47 z niewielkim ułamkiem. Wówczas byłem oczywiście zadowolony z dobrze wykonanej roboty. Teraz jestem przerażony poziomem dobrej jakości głupoty.



Nie można jednak negować ogromnej motywacji, którą kierowałem się w drodze do Winschoten gdzie miały odbyć się MŚ. Stąd ten nad wyraz rozbudowany mechanizm treningowy. W ostatnich trzech tygodniach zacząłem odczuwać skutki przygotowań. Ogólny stan zmęczenia sygnalizowany był różnymi podpowiedziami organizmu. Nawet jeśli zacząłem się z nimi liczyć, było już za późno. W Winschoten postanowiłem jednak realizować założenia czyli pracować na wynik poniżej 7:00:00. Tak też zrobiłem. Na 46 kilometrze prognozy przy założeniu równego tempa wskazywały na końcowy wynik 6:57. Ale również na 46km miałem wrażenie jakbym uderzył w ścianę. Nagle ni z tego, ni z owego zapaść.

Stanąłem i stałem tak kilka minut zupełnie bezradny, bez pomysłu co dalej. Zacząłem truchtać, ale był to trucht, który dawał mi wciąż wrażenie stania. Okazało się jednak, że w bliżej nieokreślonym czasie dokonałem przemieszczenie ciała o sześć kilometrów. Pięćdziesiąty drugi był jednak tym wolnym polem całej układanki, w którym jedynym idealnie dopasowanym puzzlem są słowa Henryka Szosta:

"...można zajechać się tak bardzo, że przebiegniecie kolejnych 100m graniczy z cudem"

To był właśnie ten moment. Nawet nie musiałem schodzić z trasy. To stało się samo. Na najważniejszej dla mnie imprezie sportowej w życiu.

Mimo, że nigdy "nie miałem tej mocy i nie cisnąłem tak jak Henryk Szost", myślę że doświadczyłem tego samego co 9-ty zawodnik igrzysk olimpijskich w Londynie. Sądzę, że każdy kto trenuje i startuje na granicy swoich maksymalnych możliwości jest w stanie walnąć w tą samą ścianę. Moje cztery wcześniejsze zejścia jakkolwiek by ich nie tłumaczyć były zwyczajną próżnością. To ostatnie nie. Po prostu - nie mogłem biec.



Komentarze czytelników - 36podyskutuj o tym 
 

snipster

Autor: snipster, 2016-08-25, 09:42 napisał/-a:
LINK: http://www.olimpijski.pl/pl/606,zadania-

jak już bierzesz na tapetę finanse PKOLu, to również przedstaw pozostałe tego aspekty, czyli:

Zadania publiczne realizowane przez PKOl w 2015 r. dofinansowane przez MSiT:

1. Udział Polskiej Reprezentacji w Pierwszych Igrzyskach Europejskich Baku 2015
2. Udział Polskiej Reprezentacji w Olimpijskim Festiwalu Młodzieży Europy (EYOF) Vorarlberg&Liechtenstein 2015
3. Udział Polskiej Reprezentacji w Olimpijskim Festiwalu Młodzieży Europy (EYOF) Tbilisi 2015
4. XVII Piknik Olimpijski
5. XXIII Światowy Polonijny Sejmik Olimpijski PKOl
6. Upowszechnianie Sportu i idei olimpijskiej wśród młodzieży
7. Opracowanie i wydanie 4 numerów kwartalnika "Magazyn Olimpijski"
8. "Olimpionik" – pismo edukacyjne Polskiego Komitetu Olimpijskiego
9. 25. Olimpijski Konkurs im. Jana Parandowskiego na opowiadania olimpijskie

Zadania publiczne realizowane przez PKOl w 2015 r. dofinansowane przez MSZ:

1. XXIII Światowy Polonijny Sejmik Olimpijski PKOl

To z 2015 roku, jednak nie sądzę, że olimpijczycy zostali wysłani bez wsparcia MSiT, o czym również wspominał któryś z ministrów w wywiadzie przy okazji "pozytywnych wyników" naszych ciężarowców.
BTW. wśród sponsorów są spółki skarbu państwa, więc również to są moje, twoje i nasze pieniądze.


 

Krzysiek_biega

Autor: Krzysiek_biega, 2016-08-25, 12:36 napisał/-a:
Ale Henryk Szost zszedł z trasy w momencie kiedy tak naprawdę maraton się jeszcze na dobre nie zaczął. Do półmetka na tego typu zawodnika tempo było spacerowe. Gdyby faktycznie były warunki optymalne i elita biegłaby na wynik, to Henryk co tu ukrywać jest za słaby żeby zabrał się z pierwszą grupą.

Szanuje go za Londyn i za wyniki jakie do tej pory osiągnął. Ale w warunkach ekstremalnych zwyczajnie sobie nie radzi. W mojej ocenie gdyby był bardzo dobrze przygotowany zarówno fizycznie jak i psychicznie mielibyśmy możliwe dużo lepszy scenariusz. Nikt nie wymaga żeby biegł od początku z czołówką, ale gdyby biegł z głową i na dystans trzymał się zawodników elity być może powtórzyłby sukces z Londynu.

Pamiętam jak w jednej wypowiedzi dla Henryka wzorem był Stefano Baldini, z tym że jak On sięgnął po złoto w Atenach, to do 30 km biegł ze sporą stratą do prowadzących....

Zawodnika poznaje się po tym nie jak zaczyna, lecz jak kończy..

 

Joseph

Autor: Joseph, 2016-08-25, 13:29 napisał/-a:
"Zawodnika poznaje się po tym nie jak zaczyna, lecz jak kończy".

Chyba sobie to gdzieś wytatuuję :)

 

snipster

Autor: snipster, 2016-08-25, 13:49 napisał/-a:
tylko nie na plecach, bo w biegu nie będziesz widzieć ;)

 

jankiel

Autor: pierko, 2016-08-25, 14:03 napisał/-a:
Czytając wasze komentarze czuję się skołowany. Niektórzy twierdzą , że maratończyk , który schodzi jest bohaterem, bo podjął się walki va banque, jest przy tym bardzo mądrym biegaczem bo schodząc uniknął zmęczenia a ma następne starty przecież. Jednocześnie wykazał się inteligencją, bo kibice nie zobaczyli go tupiącego jak baba (cytat). Z drugiej strony maratończyk kończący ostatkiem sił maraton spotyka się z wyrazami pogardy, bo tupie jak baba, bo przegrał wynikowo z babami. To , że przełamał swoje słabości, wykazał się niezwykłym hartem ducha, wolą przetrwania to cechy, które naprawdę zasługują na lekceważenie i pogardę ??? To że dobiegł do mety i nie oszczędził sobie gigantycznego zmęczenia, wiedząc, że za kilka miesięcy ma inne starty jest oznaką jego braku inteligencji ?? To portal dla amatorów a nie zawodowców. Jak mają się czuć amatorzy, którzy niewytrenowani też zmagają się z identycznymi sytuacjami jak zawodowcy. Też dochodzą do ściany, też przeżywają dramatyczne kryzysy i prawie wszyscy dobiegają do mety , nierzadko na ugiętych nogach. I co oni mają czuć skoro spotykają się z opinią, że tacy co dobiegają do mety w słabym czasie są frajerami i niezbyt mądrymi ludźmi ??? Mają naśladować Szosta i schodzić co chwilę, po to , żeby się nie zmęczyć, bo za tydzień następne zawody ? Będą wtedy bohaterami, bo powiedzą, że zaryzykowali i się nie udało ? Czy u nas tak musi być, że przegrani są traktowani jak wzorce do naśladowania a ludzie zwyczajni udowadniający swoją postawą o wielkości legendy Filipidesa są traktowani jak przygłupy ? Ja rozumiem , że niektórzy nie mogą się pogodzić z porażką swojego idola i próbują udowodnić, że Szost musiał zejść bo doszedł do ściany, bo ma inne starty , bo coś tam i coś tam jeszcze. Ale są granice absurdu. Porażka jest porażką a nie sukcesem. A próby udowodnienia, że 9-te miejsce Szosta w Londynie jest lepsze od 7-mego miejsca Huruka w Barcelonie, czy 21 miejsce jest lepsze od 15, a 39 miejsce jest lepsze od 26-tego są zwykłą, żałosną manipulacją. Żaden komercyjny start w żadnym maratonie świata nie równa się z biegiem olimpijskim. To najważniejszy bieg na świecie i proszę nie mieszać do tego aspektu finansowego. Jak ktoś myśli ciągle o kasie to niech skupi się tylko na zawodach dla kasy tak jak robi to Agnieszka Radwańska.

 

Joseph

Autor: Joseph, 2016-08-25, 14:11 napisał/-a:
Pasmo kubkowo-gąbkowo-ramieniowe będzie najlepsze ;)

 

Jaszczurek

Autor: Jaszczurek, 2016-08-25, 15:02 napisał/-a:
Osobiście uważam wytykanie kwestii finansowych sportowcom za nietakt. To nie sportowcy ustalają zasady panujące w tym kraju. Wojsko daje możliwość etatu sportowego? Ktoś to wykorzystał? Mam pretensje do wojska, polityków, a nie do sportowca. To trochę tak jakby mieć pretensje do beneficjentów programu 500+, że źle swoje dzieci wychowują na nasz koszt. Osobiście jestem stanowcznym przeciwnikiem finansowania zawodowego sportu przez państwo. Infrastruktura, promocja sportu, amatorskie biegi, ligi, programy szkoleniowe (dla seniorów i dzieciaków zwłaszcza), turnieje jak najbardziej tak. Osobiście wolałbym żeby 90% Polaków było aktywnie fizycznie, byłaby odpowiednia i łatwo dostępna infrastruktura, niż żebyśmy zdobywali te medale na Olimpiadzie, serio!:)

Ja wiem, że żyjemy w czasach memowych "dopóki biegniesz jesteś zwycięzcą", z tym że to jakaś piramidalna bzdura. To może i wzniosłe, ale według mnie po prostu głupie, zwłaszcza tak naprawdę szansa na "bycie zwycięzcą" już dawno odpłynęła w siną dal. Bieganie to nie boks, w którym słaniajac się na nogach można znokautować rywala, to nie tenis, gdzie od staniu 0:6 0:5 można jeszcze wygrać. Wśrod turystów górskich chodzi powodzenia trochę na przekór "mądry wycof ujmy nie przynosi". Osobiście jak kiedyś szedłem na maratonie to czułem taki wstyd, że jasna cholera, zszedłbym z trasy niechybnie, ale i tak musiałem doczłapać się do depozytu. Szost mówił, że chciał być w dziesiątce, nie wyszło, nie byłby też ani jedenasty, ani dwunasty, pewnie skończyłoby na się w okolicach Yareda. Facet podjął decyzję żeby zejść i ja ją zwyczajnie szanuję i rozumiem. Tak samo jak szanuję i rozumiem Shegumo, że jednak mimo wszystkich przeciwności postanowił dobiec.

I żeby była jasność, nie mam nic przeciwko krytyce, że źle się przygotował, że coś tam coś tam. Osobiście w tym temacie się nie wypowiem bo zwyczajnie g... o tym wiem. Po prostu rozumiem tę decyzję. Wiem też doskonale, że komuś postawa Szosta może się nie podobać.





 

rutra

Autor: rutra, 2016-08-25, 15:53 napisał/-a:
Jeśli to była ironia, to jej nie załapałem. A jeśli niewiedza, to oświecam:
http://grantthornton.pl/wp-content/uplo ... ec2016.pdf
Z pieniędzy podatników na przygotowanie do IO wydano ponad 300 mln zł. Samo PZLA dostało prawie 50 mln.
Dodajmy państwowych "sponsorów" oraz Wojsko Polskie.
No to chyba niemało.
Odzianie jednego sportowca w PKOL wyceniono na ponad 17 tys zł.
Tyle w temacie źródeł finansowania.

 

snipster

Autor: snipster, 2016-08-26, 10:18 napisał/-a:
mówiąc po amerykańsku - klej tematu to zjazd do boksu... nie chodzi tu o kwestie finansowe, bo uważam, że kasa na sport powinna iść.
Umówmy się, to są drobne... te kilka milionów w te, czy we w te. To, czy wyślemy parę osób więcej, lub mniej na Igrzyska nie ma żadnego znaczenia kasowo.
Wolałbym, żeby zamiast zwiększać finansowanie wydatków na Wojsko, zwiększać wydatki na sport, szczególnie patrząc na to całościowo.
W porównaniu do potęg z zachodu i nie tylko, to nadal jesteśmy daleko w tyle.
Co z tego, że Maciar czy inny Sikorski stanie przed ludem, zorganizuje jakąś defiladę z jakimiś haubicami, statkiem nikomu niepotrzebnym, czy podobnymi, co pod ew. 10x większą liczebnością ew. agresora, czy posiadania przez niego arsenałem atomowym ma znaczenie żadne.
Ja bym wolał w pełni profesjonalnej i zawodowej armii kosztem liczebności i bylejakości na którą obecnie wyrzuca się pieniądze w rekordowej ilości.

Taką bylejakość robi się nam w sporcie likwidując liczbę godzin WF dla młodych w szkołach tłumacząc, że nie ma pieniędzy, albo że religia jest ważniejsza.
Oczekiwałbym zwiększenia środków właśnie na popularyzację i dostępność czegokolwiek, co ma ze sportem związanego. Orliki i stadiony, takie mini, wszak nie chodzi o to, żeby w każdym mieście był "Narodowy". Ścieżki rowerowe, mini-pływalnie, czy nawet place zabaw. Ok, duża część stoi pusta, jednak jak to się ma do fatalnych warunkach w wielu klubach sportowych - vide ostatnio nadmuchiwana sprawa Włodarczyk.

Kogoś porusza, że pełne ubranie olimpijczyka kosztowało 17tysi. Co to jest? Parę toreb, zestaw butów na każdą okazję. Gajor, kilkanaście koszulek, spodenek, spodni, dresów, plecak, plecaczek, pitu pitu. Ile to ma kosztować? 600 złotych? :)

Zdecydowanie więcej kasy w błoto, bo jak to inaczej nazwać, leci na politykę. Spieranie się o to, ile kasy poszło na Igrzyska jest jak spieranie się, czy Państwo Polskie w końcu powinno mieć samolot dla VIPów z prawdziwego zdarzenia, czy nową Beemkę dla głowy państwa i nie ważne jakim długopisem jest, czy z jakiej opcji. Gdyby nie te szemrane skąpstwo narodowe, wielu dziwnych polityków obecnie nie byłoby przy władzy i na pewno byłoby normalniej.
Te skąpstwo narodowe ciągnie się od poszewki już i z samego dołu. Przykład - Paragon potrzebny? ile razy to już słyszałem... przykłady można sypać.
Temat rzeka, podobny do tego odnośnie narodowego marudzenia i wszystkoznastwa. Polska 33 w klasyfikacji medalowej Igrzysk... wielkie halo. Zamienić jedno srebro na złoto i robi się 10 pozycji wyżej.


Problemem jest co innego, co ma związek z tym tematem. Zajezdnia.
Zajezdnia, mimo wielkiego(?) sztabu ludzi, trenerów, popełniono sporo błędów logistycznych do najważniejszej imprezy czterolecia.
Po wypowiedziach zawodników niestety smuci mnie, że błądzą w zupełnie inną stronę, niż powinni.
Nie chodzi o te konkretne zejście przy zajechaniu się za półmetkiem. Jeśli ktoś twierdzi, że nie mógł biec, to nie oczekujmy od niego, że ma się pełzać i czołgać do mety. To tylko ludzie, nie roboty.

Nadal powtarzam, że to jest skutek, a nie przyczyna.
Czekam tylko na jakąś wypowiedź, gdzie ktoś napisze coś więcej odnośnie przygotowań.
Jak usłyszę, że przygotowania były takie, jakie miały być i jeśli ktoś miałby coś zmienić i nic by nie zmienił, to znaczy, że nadal jesteśmy w czarnej czteroliterowej i temat zajezdni, czy podobnych "fak-apów" z przelotami będzie się powtarzał. Z uniesień pozostanie nam jedynie uniesienie brwi.
Nie odkrywamy koła na nowo, w dobie internetu i mega-szybkiej wymianie informacji, widać przecież różne rozwiązania u innych, tylko nasi kombinują, aby kombinować.



Aloha
pl

 

Martix

Autor: Martix, 2016-08-28, 17:48 napisał/-a:
Powszechnie mówi się że jak zawodnik-zawodowiec schodzi z trasy maratonu to skończy się niebawem jego kariera. Są inne przykłady-Paula Radcliff, Haile Gebrselassie To oczywiście zależy od psychiki która może u zawodowców siadać. Mi się wydaje że może decydować lęk przed młodszymi, szybszymi ale oczywiście nie zawsze.
Ja przebiegłem 64 maratony. Raz tylko zeszłem z powodów zdrowotnych i to było rozsądne. Następny maraton po tym startowałem już bez obaw bo uważam że nie należy ogladac się wstecz a iść do przodu. Startuję nadal, wkrótce w dwóch maratonach po różnych przejściach zdrowotnych, biegam teraz je wolniej nawet o ponad pół godziny ale to nie ważne bo mogłem już wogle w nich nie startować. Biegam i nadal będę biegał bo jest we mnie silna wola i wieczny duch walki ze swoimi słabościami!

 




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768