redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Kedar Letre
RADOSŁAW Ertel
¦rodek lasu(k.Kępna)
MaratonyPolskie.PL TEAM
MaratonyPolskie.PL TEAM

Ostatnio zalogowany
---
Przeczytano: 550/155640 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:9.9/12

Twoja ocena:brak


Jak z leśnika zrobiono Rzeźnika...
Autor: Radosław Ertel
Data : 2010-06-12

Dzień pierwszy.

Operacja "Rzeźnik" rozpoczęła się w środę. Wyjechaliśmy z domu z małym opóźnieniem w dwa samochody. W pierwszym jechali Marek i Grzesiu - czyli normalni inaczej znajomi, którzy chcieli zmierzyć się z bieszczadzkim czerwonym szlakiem – oraz ich serwisanci w postaci rodzinki. W drugim podążaliśmy My, wraz z kibicami w postaci świeżo poznanego małżeństwa i jak się niemal od razu okazało, przesympatycznych ludzi.

Sam bieg był jeszcze tak odległy, że nie odczuwaliśmy żadnego stresu, a moja żona Krysia, stwierdziła nawet, że się tego wyzwania nie boi, jest pewna, że bieg ukończy (no chyba żeby skręciła sobie nogę lub cos w tym rodzaju) i... w ogóle to... LUZIK. Ostatnie słowo w poprzednim zdaniu wróciło do nas podczas biegu, ale o tym później.

Przebrnąwszy przez kilkunastokilometrowy korek za Krakowem, dojechaliśmy na kwaterę w Komańczy około północy. Podzieliliśmy się pokojami i... poszliśmy spać.

Dzień drugi

Po przebudzeniu od razu wystartowałem do okna. Nie padało!!! Prognozy nie były jednak dobre. BA! Były najgorsze z możliwych. W nocy z czwartku na piątek miały być burze z intensywnymi opadami deszczu, później miało lać, a gdzieś tak od 15.00-16.00 miało się przejaśniać.

UROCZO!

Podczas śniadania Marek oświadczył, że od teraz cała wycieczka dzieli się na dwie grupy. Zawodnicy to jedna ekipa, a kibice druga, że jedna drugiej nie wchodzi w drogę i... w ogóle dla siebie nie istniejemy. Jak zapowiedziano, tak zrobiono. Z racji późnego śniadania starczyło nam już czasu na półgodzinną przebieżkę i trzeba było się zbierać do wyjazdu do Cisnej.



Rozgrzewka przed przebieżką (fot. E. Zaremba)

Zaczęło padać...

Jak wyjeżdżaliśmy, zaczęło lać...

Po niespełna godzinnej podróży znaleźliśmy się przed biurem zawodów a tu niemiła niespodzianka. Duża kolejka. Może o samą kolejkę nie chodzi, ale o to, że ona niemal się nie przesuwała. Na szczęście po 15 minutach orgowie stanęli na wysokości zadania i kolejeczka w miłej atmosferze przesuwała się szybko do przodu.

A deszcz lał i lał...

Po odebraniu pakietów udaliśmy się niezwłocznie do Komańczy, aby spakować przepaki. Proponowaliśmy Markowi, aby rejestrację i odprawę załatwić za jednym razem, ale Marek miał taki plan i podporządkowaliśmy się bez szemrania - sprawę przepaków mieliśmy już wcześniej rozpracowaną, więc same pakowanie poszło bardzo sprawnie.

A deszcz nieustannie lał...

Około 18.30 zasiedliśmy do (oby nie ostatniej, jak sobie wtedy pomyślałem) wieczerzy i kilka minut po 19 wyruszyliśmy w kolejną podróż do Cisnej.

Lało coraz mocniej...

Przed odprawa doszło do kilku przemiłych spotkań z przemiłymi znajomymi, że wymienię kilku z nich: Gabą, Shadoke,Dalią, Toyą, Zulusem, Jaśkiem, Miłoszem, Tytusem. Podczas odprawy liczyłem po cichu, że ze względu na koszmarną pogodę orgowie poluzują limity, ale – o naiwności moja - "bezduszni" i "bezlitośni" organizatorzy coś tam jeszcze śpiewali o jakiś zaostrzeniach.

Gdy wychodziliśmy z odprawy nad nami przetaczały się burze, choć to akurat mocno mnie ucieszyło, ponieważ sądziłem – w swej naiwności jak się później okazało – że jeśli zapowiadane na piątek burze są teraz, to znaczy, że wszystko się przesunęło i jutro będziemy mieć piękna pogodę.

Ciągle jeszcze niezestresowany poszedłem spać.

Ok. 23.30 nad Komańczą przeszła potężna ulewa i kiedy zaczęła ustawać, pomyślałem, że to już pewnie ten ostatni deszcz i... zasnąłem.

TEN DZIEŃ – czyli dzień trzeci.

Budzik wyrwał mnie o 2.00. Byłem mokrusieńki. Nie, nie – nie posikałem się ze strachu. To tylko niedziałający w naszym pokoju grzejnik zaczął grzać na pełną parę i... "troszkę" się spociłem

Po spożyciu lekkiego śniadanka ubraliśmy się, sprawdziliśmy 7 razy zawartość plecaka i wyszliśmy na start. Zgodnie z moją teorią dotyczącą pogody - nie padało. Do startu mieliśmy niespełna kilometr, ale co kawałek spotykaliśmy innych "wariatów", co to o 3 rano lubią sobie pobiegać.

Na starcie było wesoło.
Śmiechy, żarty, zdjęcia...



Krótko przed startem (fot. Luiza Buryło)

Zacząłem się rozglądać celem odszukania wszystkich znajomych, kiedy z zaskoczenia padł strzał...

ZACZĘŁO SIĘ!!!

Pierwsze kilometry prowadziły asfaltem. Nie zabraliśmy czołówek, ale światło bijące z czół innych zawodników skutecznie rozświetlało nam drogę. Biegliśmy w tempie 7 – 7.30/km i co kilkaset metrów musiałem stopować Kryśkę, bo rwała się do przodu niemiłosiernie. Po zbiegnięciu z asfaltu ciągle przeskakiwaliśmy jeszcze przez kałuże. Zdawaliśmy sobie sprawę, że już niedługo będzie nam wszystko jedno. Chcieliśmy mieć jednak mokre nogi jak najpóźniej. Nagle pojawił się przed nami szeroki na kilka metrów strumień.

Większość zawodników skierowała się kilkanaście metrów w lewo ,aby przejść po zwalonej kłodzie. Kiedy zobaczyliśmy, że tworzy się tam całkiem pokaźna kolejka zawróciliśmy w ułamku sekundy i bez chwili wahania zanurzyliśmy nasze suchutkie buciki w lodowatej wodzie. Zdążyłem tylko zauważyć ,że jedni z zawodników przeszli boso i wycierali sobie nogi ręcznikiem. Ku naszej uciesze, kilkaset metrów dalej był następny rwący strumień, ale już bez możliwości pokonania go "na sucho". Obiegliśmy Jeziora Duszatyńskie i zaczęły się pierwsze podbiegi( lub jak kto woli podejścia)

Cały czas sprawdzałem zegarek, i wychodziło ,że się na limit załapiemy. Na 4 km przed Żebrakiem zaczęło nam zaglądać w oczy widmo niezmieszczenia się w limicie.
Poganiałem delikatnie Krysię. Wyznaczałem jej kijkiem granicę, do jakiego miejsca podbiegu ma dobiegać. Kiedy zaczął mijać limit a końca jeszcze widać nie było, ktoś powiedział, że jeszcze ok. 2 km. Krysia była już zrezygnowana, ale zachęcałem ją jeszcze do walki.

- Przecież jak się spóźnimy niewiele, to nas puszczą – przekonywałem swoją małżonkę.

Zrobiło mi się strasznie przykro, że już na pierwszym pomiarze zakończy się nasz bieg. Widziałem, że Krysia, chociaż jeszcze ma siły, ma takie same myśli jak ja.

- Walczymy do końca Krystyna – nawoływałem.

W końcu mocno rozżalony, pozwoliłem sobie na małą złośliwość:

- I co?! LUZIK?!

Krysia nic mi nie odpowiedziała. Nagle znienacka pojawił się punkt kontrolny.
Dobiegliśmy w 2godz.38 min czyli 8 min. po czasie. Ktoś zapytał o numer, nikt nas nie ściągnął z trasy. Chyba biegniemy dalej. Wokół widzimy znajome twarze, widzimy zawodników dużo lepszych od nas... ??? Humor powrócił mi natychmiast.
Wypiliśmy po kubku izotonika i w drogę. Grzesiu poinformował nas ,że do Cisnej można to spokojnie nadrobić.

Następny odcinek pokonywaliśmy bardzo sprawnie. Założenie nic się nie zmieniły i chcieliśmy iść na limit, czyli 16 godz. Mieliśmy ze sobą fantastyczną rozpiskę wykonana przez Krysię, z międzyczasami na poszczególnych szczytach i innych charakterystycznych punktach.

Według niej mieliśmy nadrobić kilkanaście minut, aby potem przejść przez najtrudniejszy dla nas- jak oceniliśmy – odcinek z Cisnej do Smereka. Kiedy doszliśmy na Wołosań, wiedzieliśmy już ,że do Cisnej na pewno zdążymy. Trasa nie była jeszcze tak mocno rozmoknięta, ale i tak każdy krok - szczególnie na zbiegach – trzeba było ważyć. Do Cisnej wbiegaliśmy we wspaniałych nastrojach i z ponad godzinnym zapasem. Toya robiła zdjęcia, wiec załapaliśmy się zarówno na wbieg , jak i na wybieg. Cisna, około godz. 08:30.



W żółtej bluzie Grzesiu, w czarnej Marek.
(fot. Luiza Buryło i Agnieszka Rębacz)



Na przepaku znów spotkaliśmy Grzesia z Markiem i Jaśka z Piotrkiem, co świadczyło, że dobrze nam idzie. Planowaliśmy 15 min. postój ale zleciało 25

Chwyciliśmy przygotowane bułki i ruszyliśmy na najtrudniejszy dla nas etap. Według map, turystom dawano na przejście z Cisnej do Smereka ponad 8 godz. My mieliśmy to przejść w 3.45...

Zaczęliśmy jakoś niemrawo. Za torami kolejowymi zaczęło się ostro pod górę i ostre błotko. Gumowe – przygotowane w środę - bułki nie pomagały w marszu.
W końcu po nierównej walce odrzuciliśmy je na bok. Kawałek mojej bułki uderzył w kamień, który z wielkim trzaskiem pękł na dwoje. Może chociaż ptaszki się posilą, choć tak naprawdę ,to bardzo martwiłem się o ich los. Co pewien czas doganialiśmy innych zawodników co upewniało nas,że... w miejscu nie stoimy.

Zaczął padać deszcz. Momentami intensywny. To nam jednak nie przeszkadzało.
Najgorsze było błoto na ostrych zbiegach. Gdzieś tak w okolicy Fereczatej dogoniliśmy znowu Jaśka z Piotrkiem. Cały zbieg do szutrowej drogi biegliśmy a kolana zaczęły mi się buntować. Kiedy dotarliśmy na dół a czas nieubłaganie uciekał przypominając nieustannie o limicie, pomyślałem, że teraz na równej drodze nadrobimy sporo i bez problemów dotrzemy do Smereka.

Myliłem się.

Zaczęły się problemy Krysi z żołądkiem. Jak szła było znośnie. Kiedy jednak zaczynaliśmy bieg, jelita sprowadzały ją do parteru. Dotarliśmy do asfaltu.

Mówiłem:
- Krysiu, od tego zakrętu biegniemy chociaż 200 m.
- Krysiu , biegniemy od tej rynienki do następnego zakrętu.

I dzielna Krysia biegła. Znów widmo nieukończenia biegu zaczęło nam zaglądać w oczy. W pewnym momencie Krysię tak ścięło, że aż nie mogła iść. Wcześniejsze wizyty w krzaczkach nic nie dały. Tym razem wizyta w zaroślach zakończyła się sukcesem.

Przepraszam, że piszę o takich rzeczach, ale wszyscy, którzy doświadczyli takich dolegliwości na pewno zrozumieją i wiedzą, że może to bardzo uprzykrzyć bieg, szczególnie, że mieliśmy już w nogach ok. 50 km. Kiedy już zaczęliśmy się godzić z porażką, a Jasiek - posiadacz garmina – informował nas, że przepak już powinien gdzieś być (a ciągle nie było) pobiegliśmy ostro w prawo, później w lewo, by po chwili skręcić w prawo i przez mostek dobiec do kolejnego punktu na naszej trasie. Dotarliśmy do Smereka 25 min. przed upływem limitu

A deszcz padał i padał...

Pomimo padającego deszczu pić mi się chciało niemiłosiernie. Wypiłem chyba kilkadziesiąt litrów wody, izotoników i herbaty, ale wtedy zachciało mi się jeść. Były bułki.



Smaczne bułki w Smereku. (Fot. Luiza Buryło)

Kiedy przypomniałem sobie te nasze, to lekko straciłem apetyt, ale buły przygotowane przez organizatorów okazały się przepyszne. Najpierw pochłonąłem z dżemem i... z ziemią, ponieważ jedząc, zmieniałem skarpetki i bułeczka co rusz się obsuwała w błotko. Skarpetki postanowiłem zmienić, gdyż zacząłem odczuwać duży dyskomfort od spodu stopy. Okazało się, że są tak odmoczone, że zrobił się ohydny kalafior a do tego miałem wrażenie, że zaraz cała podeszwa odpadnie. Wytarłem stopy w spodenki, które miałem na zmianę, osuszyłem w miarę możliwości koszulką i założyłem suche i czyste skarpetki.

Booooże! Co za ulga.

Pomimo, że 500 m za przepakiem wdepnąłem w głębokie błotko, to uczucie komfortu miałem jeszcze przez kilka kilometrów. Ale wróćmy do bułek.

Drugą zjadłem z wędlinką. Trzecia była też z wędliną, ale tę zabrałem już na trasę.

Na ostatni – jak mi się wtedy zdawało – etap wyruszyliśmy z 7 min. zapasem. Będąc przekonanym ,że teraz już tylko wystarczy dojść, byłem w wyśmienitym humorze. Deszcz padał coraz mocniej, a nasza trasa zaczęła przypominać strumień z wodospadami. W pewnym momencie jakiś gość spytał ile nam zajmie czasu dojście do Berehów. To spadło na mnie jak grom z jasnego nieba.

Zapomniałem o ostatnim limicie!!!

Znowu dogoniliśmy Jaśka i szliśmy razem. Jasiek informował nas ile zostało jeszcze kilometrów i powoli okazywało się, że możemy nie zdążyć.

To byłby straszny cios.

Zostać wykluczonym na 9 km przed metą... Zacząłem kombinować jakby tu zmobilizować Krystynę do przyspieszenia. Przecież każdy niefortunny krok groził wywrotką. Kiedy zaczęliśmy schodzić zacząłem przekonywać naszą grupkę, że wolny bieg jest bezpieczniejszy od marszu, co było zresztą zgodne z prawdą, z tym, że wtedy nie chodziło mi o bezpieczeństwo, lecz o przyspieszenie. Wyszedłem na prowadzenie i chciałem nadawać szybsze tempo. Okazywało się jednak, że ja się oddalam a reszta zostaje. Krysia była na piątej pozycji. Kiedy po następnej próbie "szarpnięcia" obejrzałem się, zauważyłem, że Krysieńka przesunęła się na trzecią pozycję.

Po kilku następnych minutach Krysia była już za mną. Poczekałem na nią i już razem drobnymi kroczkami zbiegaliśmy w kierunku ostatniego przepaku. Kiedy po pewnym czasie znów się obejrzałem grupki Jaśka już nie było widać. Później okazało się, że na ostatni punkt przyszli 8 min po nas.

Było coraz bardziej ślisko. Cały czas patrzyłem na zegarek i przed siebie, wypatrując przepaku. Kiedy go ujrzałem, do końca limitu zostało około 15 min.

- Nie zdążymy!!! – pomyślałem, a do Krysi powiedziałem:
- Chyba damy rade, tylko musimy się sprężyć.

Tylko jak tu się sprężyć , kiedy było to najbardziej śliskie miejsce na trasie. Już po zawodach potwierdzali to inni zawodnicy. Miałem jeszcze nadzieję, że jak się spóźnimy kilka minut, to nas wypuszczą. Zacząłem się oddalać od Krysi na nieprzepisową odległość, ale liczyłem, że jak mnie sędziowie z dołu zobaczą, to pomoże nam to w zaliczeniu limitu. Kiedy byłem już 300 m od namiotu a zegarek wskazywał minutę przed limitem, opamiętałem się, że nie widzę Krysi. Czekałem chwilkę, a kiedy przestraszony, że coś jej się stało chciałem iść do góry, Krysia cała i zdrowa wynurzyła się zza zakrętu.



Do Berehów docieramy dosłownie w ostatniej minucie.
(fot. Luiza Buryło)



Kiedy zbliżałem się do punktu wspaniały doping zgotowały nam Toya i Shadoke.
Wpadam przez mostek, podaję numer a sędzia obwieszcza:

- Kilka sekund przed limitem – i wpisuje nasze nazwiska a pod nimi robi długą krechę mówiąc, że jesteśmy ostatnią parą, którą wypuszczają na trasę. Jak się później okazało po nas wypuszczono jeszcze trzy lub cztery pary.

Wypijamy kilka izotoników i ruszamy na NAPRAWDĘ OSTATNI ETAP!!!

Jestem szczęśliwy. Pomimo, że to 66 km nie czuję wcale zmęczenia. Krysia idzie do przodu a ja wyciągam z plecaka ostatnie batony energetyczne i gonię moją dzielną żonę. Niestety zmęczenie daje znać o sobie i na dość prostej drodze wykładam się jak długi. Na szczęście zdarte kolano i rozcięty palec, to jedyne konsekwencje tego upadku.

Doganiam Krysię i idziemy dość sprawnie pod coraz większą górę. Nagle Krysie dopada straszliwy kryzys, więc wleczemy się noga za nogą. Krysia jest bardzo zmęczona a podejście jest chyba najcięższe ze wszystkich. Obliczam, że idąc takim tempem dojdziemy ok. godz. 20.30. Tym razem byłem jednak spokojny, ponieważ byliśmy już na ostatnim etapie i meta zbliżała się z każdym kroczkiem.
Kiedy tak zwolniliśmy zaczęło mi być okropnie zimno. Przemoczony do suchej nitki, bez żadnej bluzy w plecaku, bez płaszcze przeciwdeszczowego, który zostawiłem w Cisnej (bo nie padało)

Powoli zbliżaliśmy się do szczytu.

Kiedy weszliśmy na Połoninę Caryńską, Krysia nagle i bez żadnego ostrzeżenia przyspieszyła. Ale jak przyspieszyła. To był tak szybki marszobieg ,że momentami musiałem podbiegać.

- Super dziewczyna – pomyślałem i podążałem w milczeniu za nią.

W połowie połoniny zaczęło padać pod kątem 90 stopni i mocno wiać. Było mi tak zimno ,że już nie mogłem wytrzymać. Krysia namawiała mnie, abym założył jej płaszcz, ale ja stwierdziłem, że jest całkiem dobrze a w ogóle , to lepiej, żeby jeden był chory a nie dwóch. Kiedy byłem już na granicy wytrzymałości (aż chciało mi się wyć i płakać) zeszliśmy nieco niżej i... zrobiło mi się trochę cieplej, to znaczy mniej zimno. Po chwili znów weszliśmy wyżej, by zaraz ponownie się obniżyć.

Nagle naszym oczom ukazał się las. Drogowskaz na szlaku poinformował nas, że do Ustrzyk jest jeszcze 1godz. 30 min. Po 5 min kolejny znak powiedział nam, że mamy jeszcze 1 godz. 15 min. Szliśmy na czas 16 godz. 15 min. Coraz bardziej realne stawało się, że zmieścimy się w limicie. Po kolejnych 15 min zobaczyliśmy kolejny znak i dyskutowaliśmy z Krysią ile na nim będzie minut. Krysia obstawiała 45min a ja nawet 30.

Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy naszym oczom ukazała się... 1 godz. Nie zraziło nas to jednak i w dobrym tempie, momentami podbiegając przemieszczaliśmy się do przodu.

Na szczęście zejście z Caryńskiej okazało się dość łatwe, wiec mogliśmy utrzymywać dobre tempo.Nagle naszym oczom ukazały się Ustrzyki. Teraz to już choćby na rzęsach dojdziemy. Zaczynamy biec, i kiedy Krysia prosi, aby przejść do marszu zza zakrętu wyłania się niebieska dmuchana META.

Przebiegamy przez mostek, wpadamy na metę, gdzie wita nas uśmiechnięty i szczerze zadowolony sędzia informując nas, że... zmieściliśmy się w limicie.

15 godzin 44 minuty.

Podchodzą do nas przebierający się zawodnicy z gratulacjami. Podbiegają Grzesiu z Markiem, którzy skończyli pół godziny przed nami.



Szczęśliwa ekipa z okolicy Kępna na mecie. (fot. E. Kucharska)

Podchodzą nasi znajomi, którzy czekali w tym deszczu. Dostajemy od nich gorącą herbatę z duchem, z tym, że ducha tam było więcej niż herbaty. Kąpiemy się w Wołosatym i już przebrani wracamy do samochodu. Tu dostajemy znowu herbatę z duchem i znowu ducha jest jakby więcej

Po powrocie na kwaterę jeszcze długo opowiadamy sobie przeżycia związane z dzisiejszym biegiem. To był wspaniały bieg, wspaniałe, niezapomniane chwile (choć niemal 16 godz. chwilą nazwać nie można). Nie mam doświadczenia w takich biegach, ale kilku zawodników stwierdziło, że był to najbardziej ekstremalny bieg z dotychczasowych edycji.

Tym bardziej cieszy nas fakt, że go ukończyliśmy. Jak trudny był to bieg ,niech świadczy to, że całej trasy nie pokonało blisko 60 drużyn. Na liście oficjalnych wyników za nami odnotowano zaledwie trzy drużyny, a my zajęliśmy zaszczytne 96 miejsce.

I NAPRAWDĘ JESTEM PEŁEN PODZIWU DLA MOJEJ ŻONY!!!

Przez cały bieg nie słyszałem z jej ust ani słowa skargi... i tu mógłbym napisać kolejny długi tekst...

Dziękuję Ci Krysiu!!!

Dzień czwarty

Rano, skoro świt (ok.12) spotkaliśmy się na śniadaniu. Znowu wróciły wspomnienia z wczorajszego biegu. Później pojechaliśmy na tamę w Solinie, gdzie spacerowaliśmy dumnie w żółciutkich koszulkach. Co rusz ktoś komentował:

- Widziałeś, widziałeś, to nawet rzeźnicy maja swój bieg

Po powrocie mała posiadówka i spać. Przed zaśnięciem jeszcze raz przebiegłem cały bieg z Komańczy do Ustrzyk i tak się tym zmęczyłem, że zasnąłem.

Dzień piąty

Powrót do domu był niemal tak samo trudny jak sam bieg, jednak "już" po 10 godzinach byliśmy na miejscu. Po przyłożeniu głowy do poduszki ponownie pobiegłem z Komańczy do Ustrzyk Górnych.

Było ekstra.

Krysia stwierdziła, że chyba już więcej nie pobiegnie, i niekoniecznie chce poprawiać swój czas na tej trasie ale bardzo chętnie wróci w Bieszczady, kiedy znów zawita w nich piękna pogoda.

A ja???

Sam nie wiem...



Komentarze czytelników - 21podyskutuj o tym 
 

Kedar Letre

Autor: kertel, 2010-06-13, 19:11 napisał/-a:
Dziękuję Wam bardzo za gratulacje.

Jesteśmy z Krysią szczęśliwi,że udało się ten bieg ukończyć.

Teraz za to nie chce mi się wyjść pobiegać, bo co to jest 1 czy 2 godziny biegu w porówaniu z RZeźnikiem :)))

 

startMario

Autor: startMario, 2010-06-14, 00:07 napisał/-a:
Świetnie Radek!! Super sprawa i niesamowite fotki :)) Byle tak dalej, do zobaczenia na jesieni w Kaliszu na setce!!! :)

 

Grażyna W.

Autor: Grażyna W., 2010-06-14, 00:54 napisał/-a:
Radku, super relacja, czytałam z otwartymi ustami ;)Wielkie gratulacje dla Krysi i Ciebie. Jesteście wielcy, dzielni i waleczni :) szacuneczek !!!

 

Kedar Letre

Autor: kertel, 2010-06-14, 16:05 napisał/-a:
Nie kuś Mariusz :))

 

Kedar Letre

Autor: kertel, 2010-06-14, 16:09 napisał/-a:
Wielki to ja jestem, to fakt.

Ale już niedługo schudnę , obiecuję :)

 

Martix

Autor: Martix, 2010-06-14, 16:18 napisał/-a:
To ci Radek Rzeżnik do tego nie wystarczył? A mówią że po Rzeżniku to sama skóra i kości!

 

Autor: Truskawczak, 2010-06-14, 16:32 napisał/-a:
Pewnie oboje wrócicie, bo w sumie dlaczego nie? :) Rzeźnicy. :)

 

shadoke

Autor: shadoke, 2010-06-15, 08:05 napisał/-a:
Pozdrowienia dla Krysi???

Radek ją teraz cały czas na rękach nosi:)
Krysia stała się dla mnie Idolką- i gdy zasypiam to tylko o NIEJ myślę i Jej wielkim wyczynie i o tym luzie!!

Kochani jesteście:)

 

Toya

Autor: Toya, 2010-06-16, 08:42 napisał/-a:
"Patrz.. I rzeźnicy mają swój bieg" to bezsprzecznie najśmieszniejsza z anegdot biegu..

 

DamianSz

Autor: Damek, 2010-06-16, 09:00 napisał/-a:
Krysiu , Radku ja również Wam bardzo serdecznie gratuluję.
Nie jestem jednak zaskoczony tym wyczynem, bo wiem, ze na nartach biegowych rownież razem pokonujecie sporo km.
Pozdrawiam.

 




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768