redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
mamusiajakubaijasia
Gabriela Kucharska
Rudawa / Kraków
MaratonyPolskie.PL TEAM
MaratonyPolskie.PL TEAM

Ostatnio zalogowany
2024-01-30,19:03
Przeczytano: 466/244454 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:10/7

Twoja ocena:brak


Mistrzostawa Małopolski w Adventure Racing
Autor: Gabriela Kucharska
Data : 2009-09-30

W zeszłym tygodniu zostałam zaproszona przez organizatora Mistrzostw Małopolski Dziennikarzy w Adventure Racing (adventure racing - rajdy przygodowe. Połączenie dwóch lub więcej dyscyplin, w tym na biegów na orientację, biegów przełajowych, wspinaczki i umiejętności związanych z linami), i oddelegowana przez Admina do reprezentowania redakcji Maratonów Polskich w tychże. Ponieważ taką delegacje przyjmuje się a priori, o 9.30 stanęliśmy z Piotrkiem w Biurze Zawodów w Dolinie Będkowskiej.

Dolina Będkowska jest jedną z najsłynniejszych i najdłuższych dolinek Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Jest to miejsce nie dość, że niezwykle urokliwe, to jeszcze przy okazji takie, które znają wszyscy bodaj polscy zwolennicy wspinaczki górskiej. To tu właśnie ćwiczą miłośnicy łażenia po skałach przy pomocy lin, i speleolodzy przed wyprawami w Tatry i Alpy.

W biurze szybka weryfikacja, przywitanie z ekipą ze ŚwiataSportu.pl – Anetą i Łukaszem, i jeszcze szybsza ucieczka do samochodu, bo zimno było, a, co jeszcze gorsze, wilgotno; poranna mgła dopiero zaczynała opadać. Przestudiowaliśmy wnikliwie mapkę ustalając strategię pokonywania trasy, i staraliśmy się nie myśleć o tym, o czym z góry było wiadome, że przysporzy nam najwięcej trudu; Piotrkowi zadania, które miały zweryfikować jego lęk wysokości, a mnie wspinaczka. Mam słabe ręce i częściowo niesprawny lewy nadgarstek – to nie jest najlepszy punkt wyjściowy do wspinania:(

Potem szybka wizyta w niebieskim domku i chwila narady z Łukaszem i Anetą. Wniosek? Postanawiamy biegnąć razem:) MaratonyPolskie.pl i Światsportu.pl to razem ładnie brzmi:) Nie mamy wiele do stracenia, a miło jest spędzić dzień z miłymi ludźmi.

Jeszcze biorę chłopców do pań z biura zawodów i pouczam ich co do zachowania w dniu dzisiejszym. Wolno im robić wszystko (z wyjątkiem kąpieli w potoku), ale tak, żeby „ciocie” je widziały. Zaś co powiedzą „ciocie” to jest święte! To tak, jakbym ja to mówiła. Jeżeli „ciocie” będą się uskarżać na ich zachowanie, to kara wieczorem będzie surowa.OK – będą słuchać i będą grzeczni. Oby!!

W końcu nadchodzi godzina startu. Pierwszy zespół rusza w trasę. Potem zespół Anety i Łukasza, który po podbiciu czasu wyruszenia na trasę u sędziego, siada spokojnie na ławce i nie rusza się z niej, tłumacząc zaniepokojonym organizatorom, że czekają na nas:)

W końcu i nasza kolej, i już w czwórkę ruszamy razem. Ponieważ to w końcu mistrzostwa, a my reprezentujemy poważną redakcję, więc ruszamy biegiem, błyskając czerwienią naszych maratońskich kurtek (oczywiście szybko je zdejmiemy, bo jednak bieganie w ciepły jesienny dzionek właśnie w nich, jest pomysłem chybionym). Punkt pierwszy – podbijamy mapki i biegniemy dalej.Punkt drugi – strzelanie z broni pierwotnej, czyli innymi słowy z procy. Najpierw Łukasz – zero trafień, potem Aneta – jedno trafienie, potem poprawka Łukasza z pistoletu.

Teraz my. Piotrek – jedno trafienie, i ja – jedno trafienie (nota bene przyjęłam dosyć oryginalną metodę strzelania. Mianowicie szybkie wycelowanie, odwrócenie głowy, zamknięcie oczu i strzał. O dziwo, skuteczne.), poprawka Piotrka z pistoletu. Nie da się ukryć, że nasi panowie z pistoletami w rękach wyglądają bardzo rasowo:)

Biegniemy do kolejnego punktu. Mija nas chłopak z zespołu piątego, a w mężczyznach budzi się duch walki. Gnają przeto za nim, i wpadają na punkt jednocześnie. Chłopak zaczyna rozbijać namiot. Jest sam, a nam nieco się śpieszy, więc proponuję mu pomoc. Sędzia oponuje, ale, że chłopak sam nie byłby w stanie go rozłożyć, przeto pomagam mu najpierw w rozkładaniu, a potem złożeniu namiotu.

Potem my – idzie nam to bardzo sprawnie, no bo jak inaczej miałoby iść? Jeszcze Łukasz z Anetą i już biegniemy na kolejny punkt – tym razem pierwsza pomoc.


Pierwsza Pomoc – reanimacja.



Na drodze, pod drzewem leży sobie człowiek potrzebujący pomocy. Sądząc z tego, że brakuje mu obu nóg – co ja mówię? On w ogóle kończy się w okolicy pępka! – żaden ratunek już mu pomóc nie może, ale obsługa punktu wydaje jednoznaczne polecenie „Proszę go reanimować. Jakąkolwiek wybraną przez siebie metodą”.

Klękam przed manekinem, rozsuwam mu zameczek dresu i żwawo przystępuję do sztucznego oddychania, a Piotrek w tym czasie robi mu masaż serca. Pytam pana do kiedy mamy tego manekina pompować, i czy on rzeczywiście ożyje, a nawet jeżeli, to co mu po takim życiu, kiedy to, co najważniejsze dla każdego mężczyzny, już stracił. Pan miłosiernie mówi, że jest OK, manekin jest już zreanimowany.

Teraz kolej na akcję reanimacyjną w wykonaniu Anety i Łukasza. Robią to bardzo fachowo i sprawnie. W końcu Aneta jest pielęgniarką na kardiochirurgii:)

Biegniemy do kolejnego punktu. Ponieważ ma to być rozpalenie ogniska z materiałów znalezionych w lesie, więc po drodze zabieram kilka suchych gałęzi a Piotrek trochę kory. Oczywiście nasze ognisko zostaje rozpalone jedną zapałką. Ale czemuż się tu dziwić – w końcu wykazuje się dwóch podharcmistrzów:)

Następny punkt nie leży już przy drodze – należy odszukać go w lesie.
To mostek komandosa – czyli dwie liny rozpięte nad głębokim leśnym jarem między dwoma drzewami. Kasownik do podbicia mapy wisi dokładnie pośrodku niego. Na szczęście to zadanie, jako jedyne, musi wykonać tylko jeden członek zespołu. Ja mam słabe ręce, lęk przestrzeni i zwyczajnie się boję, więc idzie Piotrek. Oboje wiemy, że ma lęk wysokości, ale nie rozmawiamy o tym, bo i po co?

Dociera do kasownika, podbija mapę i wraca z powrotem,. Jestem pełna podziwu dla niego. Jego mina to pełen luz, żadnego drżenia nóg, żadnych sensacji. Hmm, czy on aby na pewno ma lęk wysokości?


Mostek komandosa.



Potem Łukasz, który ma pewne problemy. Na szczęście udaje mu się je pokonać i biegniemy do kolejnego punktu. Nie będę nawet ukrywać, że jest to ostatni odcinek, na którym biegniemy. Potem ukształtowanie terenu, jak i podłoże (czyli leśny torf wymieszany z drobnymi kamykami) nie będzie już sprzyjał biegowi.

Kolejny punkt – zadanie dziennikarskie. No cóż...w końcu to mistrzostwa dziennikarzy:) Dostajemy zadanie :”Napisać krótki artykuł na temat „Co było pierwsze – jajko czy kura?””. Nad głową widzę przelatującą mimo wenę, więc łapię długopis i płodzę... Pozwolę sobie przytoczyć ten artykuł w całości, bo moim zdaniem jest tego wart:)

” Jak donosi Agencja Prasowa Tass, na kongresie, który miał miejsce niedawno, czołowi czukoccy uczeni rozwiązali w końcu kwestię „Co było pierwsze – jajko czy kura?”.

„Na podstawie długotrwałych badań popartych latami doświadczeń, mogę powiedzieć jednoznacznie, że na początku było jajko” – twierdzi wybitny czukocki genetyk Koryaks. „Okazuje się, że z zapłodnionego jaja, zawsze wykluje się kurczak, natomiast z żywej kury nie zawsze będzie jajko”- twierdzi z mocą. Z jego stanowiskiem nie zgadza się czołowy gruziński biblista Dżugaszwili. „W biblijnym opisie Dzieła Stworzenia nie ma słowa o tym, by Bóg stworzył jakiekolwiek jajko. Natomiast dość obszernie opisane jest stwarzanie zwierząt i ptaków. Siłą rzeczy, musimy uznać, że najpierw była kura” - polemizuje.

Zupełnie nieoczekiwanie jego stanowisko poparła znana rosyjska feministka Wiera Łamtugina. „Kura i tylko kura! O żadnym jajku nie może być nawet mowy” – twierdzi z typową dla siebie emfazą. Złośliwi twierdzą, że Łamtugina nie potrafi pogodzić się z myślą, iż z jajka mógłby się wykluć kogutek. W tej sytuacji, problem wydaje się być wciąż aktualny i nierozwiązany”


Śmiejemy się chwilkę z moich wypocin (Łukasz nie chce się pochwalić, co spłodził) i idziemy dalej. To jest ten moment, od którego postanawiamy już meldować się na punktach kontrolnych i wykonywać zadania niekoniecznie zgodnie z numeracją. Stwierdzamy, że najprawdopodobniej najwięcej sił zabierze nam wspinaczka, więc zaczniemy właśnie od niej, tyrolkę i zjazd na linie zostawiając sobie na deser.

Brnąc przez pokrzywy sięgające ramion docieramy do lasu, nim posuwamy się do góry, i trafiamy prosto na punkt wspinaczkowy, a tuż obok niego na wejście do jaskini, w której mamy odnaleźć kolejny punkt. Pierwotnie nie zamierzam tam wchodzić, bo wejście wydaje mi się wąskie, ale kiedy Aneta z Piotrkiem znikają w środku i zaczynają wydawać zachwycone okrzyki, nie wytrzymuję i wślizguję się za nimi. Spokojnie posuwamy się do przodu. Jaskinia nie jest olbrzymia, ale też i niemała.

Na jednym z głazów widzimy zwisającego głową w dół malutkiego nietoperza. Dochodzimy do końca jaskini, a punktu kontrolnego jak nie było, tak nie ma... Chwila zastanowienia, i zaczynamy niemalże obwąchiwać ściany. JEST!! Piotrek wypatruje słabe światełko ukryte z głębokiej skalnej jamie na wysokości naszych kolan. Wczołguje się tam i podbija mapę.

Wychodzimy, czekamy na swoją kolej przy wspinaczce. Patrzę z zainteresowaniem na tych na skale i zastanawiam się, jak ja do diabła mam tam wleźć. Mamy wyjść na wysokość 15 metrów – oczywiście z asekuracją i podpowiedziami dziewczyn asekurujących – a potem opuścić się na linie.

Wszystko fajnie, ale...
Po pierwsze - mam lęk przestrzeni.
Po drugie - mam słabe ręce.
Po trzecie - nie mogę ufać swojemu lewemu nadgarstkowi, bo odmawia mi posłuszeństwa znienacka i zawsze w najmniej odpowiednich momentach.
Po czwarte - ja już kiedyś próbowałam wspinaczki. Udało mi się wtedy wspiąć na niechlubną wysokość 80 cm nad ziemią (nie przechwalam się tym na ogół, bo i nie ma czym).

Piotrek ma lęk wysokości, ale zupełnie nieoczekiwanie dla mnie wspina się na samą górę. Znacznie trudniejsze (psychicznie) dla niego jest opuszczanie. Pora na mnie. Pani pomaga mi założyć lonżę i pokazuje, którędy iść najlepiej, udzielając przy okazji cennej rady „Proszę patrzeć gdzie są trawki i liście. Tam gdzie jest zielono, musi być jakaś szczelina, bo przecież one rosną w ziemi a nie na litej skale”. Jeszcze pytam, co będzie, jeżeli na ścianie dostanę histerii. Pani odpowiada, że wtedy mnie opuści, ale przecież nie dostanę:) Jej wiara we mnie jest rozczulająca.... No cóż............włażę!


Na ścianie skalnej.



Najpierw spokojnie, potem słuchając rad pani, a potem zaczynam się nieco bać. Kiedy Pani mówi mi „Proszę stanąć na tym stopniu lewą nogą”, a ja widzę , że „ten stopień” ma szerokość równą jednej czwartej szerokości mojego buta, i ja mam na tym, oprzeć cały ciężar ciała, własna wyobraźnia nieco mnie przerasta. Jeszcze próbuję sama ze sobą walczyć, ale już wiem, że po mnie. Proszę panią, by mnie opuściła na ziemię.

Ta, próbuje jeszcze mnie przekonywać, ale bardzo spokojnym, konsekwentnym głosem mówię, że ja już osiągnęłam szczyt swoich możliwości na dzisiaj, już się boję i lepiej wracać na ziemię zamiast dostać histerii na ścianie. Jeszcze chwila negocjacji, ale pani widzi, że to rzeczywiście koniec, i zaczyna mnie opuszczać. Nagle odrywam się od skały i pięknym wahadłem lecę z jednego filara na drugi. To jest ten moment, kiedy z ust wyrywa mi się grubsze słowo, ale już na ziemi bardzo panią za nie przepraszam.

Po mnie wspina się Aneta, która przed wejściem bała się bardziej ode mnie. Tymczasem ze sprawnością małpki wspina się na samą górę i pięknie zjeżdża na dół....jestem pełna podziwu dla niej. Jak ona to zrobiła?! Jeszcze Łukasz, oczywiście bez najmniejszego problemu, i znów przez te upiorne pokrzywy idziemy do punktu jedenastego, czyli do „tyrolki”.

Czym jest tyrolka? „To szczególny przypadek trawersu linowego.
Metoda pokonywania odcinków terenu pozbawionego wystarczającej rzeźby, w szczególności przepaści, wąwozów i studni w jaskiniach za pomocą podpięcia wspinacza w uprzęży do wstępnie napiętej liny nośnej rozpiętej między dwoma stanowiskami położonymi w przybliżeniu na jednakowej bądź różnej wysokości.”(Wikipedia).

Najpierw musimy się wspiąć na wysoką skałę, potem przejechać na drugą wysoką skałę, a potem zejść na dół. Banał – prawda? Na pierwszy ogień idą Łukasz z Anetą, i po odgłosach dobiegających nas z góry, zaczynamy podejrzewać, że to chyba jednak aż taki banał nie jest. Długo, bardzo długo nawet, czekamy, aż któreś z nich przejedzie nam nad głowami...i nic. Wciąż tylko słowne przekomarzanki z obsługą punktu. Łatwego orzecha do zgryzienia, to Łukasz z przekonaniem Anety nie miał – rzecz to pewna.

Zaczynam rozmyślać i wychodzi mi z tych przemyśleń tylko jedno. Jeżeli ja się boję, a w dodatku nie robiłam tego nigdy w życiu, to należy po prostu nie zwlekać na górze zbyt długo, nie rozmyślać, tylko szybko wykonać polecenia pana, który wie, co mówi, bo robił to już dziesiątki razy w życiu. Anety i Łukasza wciąż nie widać...

W końcu.....ziuuuuuu...pojechał:) Ziuuuuu...pojechała:) Schodzą na dół rzekazują nam sprzęt i idziemy z Piotrkiem na górę. Po drodze wiem, że choćbym nie wiem jak się bała, to zjadę, bo ja tą samą drogą zejść nie potrafię – co krok osuwające się podłoże, a wszystko upiornie strome. Najpierw jedzie Piotrek, tuż za nim ja.


Tyrolka..



Uczciwie mówię panu, że bardzo się boje, więc żeby mi powiedział po kolei co mam robić – żebym wiedziała z góry, a potem, powtórzył mi to jeszcze raz, w miarę wykonywania jego poleceń. Tak też się dzieje. Pierwszy moment tyrolki jest nieprzyjemny – no bo któż może się czuć komfortowo, kiedy nie czuje gruntu pod nogami, a jego życie zależy od liny i kupy aluminium?

A potem jest super. To jest jak forma ekstremalnej zjeżdżalni. Rewelacja:)Potem trzeba już „tylko” zejść na dół – hehe. Dobrze, że jest lina asekuracyjna, bo poleciałabym dalej niż sięga wzrok.

Chwilka oddechu i idziemy dalej. Kolejny punkt trzeba było tylko odnaleźć w lesie i samodzielnie podbić, a potem już ostatnie zadanie na dziś – zjazd na linie z trzydziestometrowej skały. Docieramy na miejsce, zakładamy lonże i musimy jeszcze chwilę poczekać. Ja chłonę widok – jest oszałamiający, Aneta nakręca się strachem a Piotrek chce już zjechać jak najszybciej, bo też zaczyna się denerwować.

W końcu nadchodzi jego chwila, idzie na skraj urwiska i znika mi z oczu. Nie ma go...i nie ma...i nie ma.... Okazuje się, że na linie po której się opuszczał zrobił się supeł i pan musiał opuścić się do niego i z tym supłem zawalczyć – dokładnie w połowie wysokości ściany. Na szczęście jest tam szeroka półka skalna, na której Piotrek usiadł i poczekał. Potem moja kolej.

Podchodzę do urwiska, schodzę ile się da w dół, pan podpina mnie do aluminiowego bloczka, od którego w czasie najbliższych minut będzie zależało może życie i mówi:

- Usiądź na linie.
- Ok, a co będę musiała zrobić potem?
- Usiądź, to ci powiem.
- O nie, żadne takie. Najpierw mi powiesz po kolei, co będę robić, a potem jeszcze raz i wtedy już będę to robiła. Najpierw muszę wiedzieć z góry.
- No to ci mówię. Usiądź, a potem ci powiem.
- Nie, najpierw mi powiesz, a potem usiądę.
- Usiądź.
- Żadne takie! Co będę robić dalej?

W końcu człowiek widząc, że trafił na wyjątkowo upartą babę, ale raczej nie histeryczkę, mówi mi po kolei co będę robić. Ja pytam:

- I to wszystko?
- Tak.
- OK, to jadę:)

I teraz już słowo po słowie wypełniam polecenia pana.
Złażę po tej linie w dół i nie myślę, że pode mną trzydzieści metrów. Czasem nie warto sobie zaśmiecać głowy bzdurami.


Jeszcze tylko 30 metrów w dół i poczuję grunt pod stopami:)



Nagle każą mi przejść w prawa stronę. Przełażę, ale na moment tracę oparcie dla stóp. Wpadam w szybką panikę, każą mi siąść na tej półce Piotrka – nie wiem, po jaką chorobę, bo wybija mnie to z rytmu schodzenia, ale ruszam dalej. Kryzys został zażegnany:)

Słyszę głos Piotrka z dołu. Pytam ile mi jeszcze zostało. W odpowiedzi słyszę, że pięć metrów. Mówię im, żeby przestali pie...yć, i powiedzieli prawdę, ile. Piotrek mówi „No dobra – dwie trzecie już przeszłaś”. Spokojnie złażę w dół. Dotykam stopami podłoża, podchodzę do pana (bardzo miłego zresztą), który pomaga mi zdjąć lonżę, i wtedy mój ukochany mąż podchodzi do mnie i mówi.

- Jestem z Ciebie dumny. Myślałem, że dostaniesz histerii; zastanawiałem się tylko w którym momencie.
- A dlaczego miałam dostać histerii? Mnie się to zejście bardzo podobało:)

Czekamy na Anetę i Łukasza. Po chwili widzimy go bardzo sprawnie zjeżdżającego na dół. Hm, co znaczy doświadczenie! Na dole dowiadujemy się, że Aneta zrezygnowała ze zjazdu – nie była w stanie przemóc strachu. Ruszamy w stronę mety. I wtedy właśnie dowiaduję się dużo o sobie. I to niekoniecznie rzeczy, które chciałabym wiedzieć.

Otóż, okazuje się, że wszystko to, co robiłam dzisiaj – nawet wspinaczka – to było nic w porównaniu z tym, co muszę zrobić teraz. A co takiego muszę zrobić?

Nic niezwykłego. Dojść do asfaltu. Proste? Tylko pozornie. No cóż...nie umiem chodzić tam, gdzie podłoże nie daje oparcia dla stóp. Kiedy z każdym kolejnym krokiem moje stopy zjeżdżają – i to bardzo stromo - w dół, kiedy nie mam żadnej władzy nad swoim ciałem, a co kilka kroków wywracam się w coraz bardziej nieprawdopodobnych szpagatach, kiedy każda gałązka, której próbuje się chwycić, urywa się i razem za mną leci w dół, po prostu nie wytrzymuję.

Siadam wśród tego torfowo-kamienistego podłoża i nie potrafię powstrzymać płaczu. Najpierw na zdecydowaną sugestię Piotrka, żebym się wzięła w garść i przyszła do nich, odpowiadam mu równie zdecydowaną sugestią, żeby mnie pocałował w...no nie w nos, przecież; potem już nawet nie mam siły z nim dyskutować. Kucam w tym rumowisku i płaczę cichuteńko pod nosem, że ja się boję, że nigdzie stąd nie pójdę i że pierniczę to całe zadylanie po Dolinie Będkowskiej.

W Piotrku budzą się ludzkie uczucia i wraca po mnie trochę. Ja zawstydzona własną niemocą, biorę się w garść i idę do nich. Oczywiście po drodze zaliczam jeszcze kilka upadków. Na asfalcie odzyskuję cechy ludzkie i z przerażonego zwierzątka z powrotem wyziera pewna siebie kobieta:)

Aneta, która już na nas czeka, opowiada mi, że była w okolicach mety, że dzieci bawią się dobrze, i że proponowała im, żeby poszli z nią do mamusi. Porozmawiali z nią, owszem, chętnie, ale odmówili pójścia z nią gdziekolwiek. Była zdziwiona, bo przecież ją znają, a ja poczułam zwykłą mamusiowatą dumę.

Zabroniłam dzieciom ruszać się gdziekolwiek i oni się nie ruszyli. Nie dali się skusić, tylko powiedzieli, że oni wobec tego na mamę zaczekają. No cóż...znam moje dzieci, a one znają mnie. Wiedzą, że mama trzyma ich silną ręką, i że gdyby złamali zakaz mamy, mogłoby się zrobić bardzo nieprzyjemnie, więc, zgodnie z moim poleceniem, absolutnie nigdzie się wyprowadzić nie dali:)

Śmiejąc się z malców (ale był to śmiech podszyty dumą), zmierzamy w kierunku mety. Przechodzimy do biegu. W pobliżu mety stoją na czatach Jaś z Jerzykiem, którzy podnoszą ogłuszający krzyk „Mama! Mama!”, podbiegają do nas, i już za ręce, piękną roześmiana gromadką wpadamy na metę:)


Nasza roześmiana gromadka na mecie.



Zgłaszamy się do sędziego, który odnotowuje nasz czas ukończenia biegu. Nie jesteśmy w czołówce, ale zupełnie nam to nie przeszkadza. Dla nas najważniejsza w tym biegu była zabawa i sprawdzenie swoich możliwości w rzeczach zupełnie dla nas nowych. Egzamin zdaliśmy, a co więcej mamy uczucie niedosytu:)

Idziemy się przebrać. Potem bigos, kiełbaska, woda, kawa, izotoniki, piwo... I czas dekoracji:) Okazuje się, że chłopak, któremu pomagałam rozbijać namiot zajął drugie miejsce. Biegł sam, więc i nie dziwota, że miał znakomity czas.

Nie musiał tracić podwójnej ilości czasu na wykonanie zdań. Budzi to zrozumiały sprzeciw części uczestników, którzy powołując się na regulamin argumentują, że jako zespół jednoosobowy w ogóle nie powinien był być dopuszczony do biegu (regulamin jasno mówił o zespołach dwuosobowych). Dla mnie to wszystko jest bez znaczenia, bo mnie chodziło o zabawę. Jakież jest moje zdumienie, kiedy zostaję przywołana przez organizatora, który postanowił mi wręczyć puchar za postawę fair play.

Hmm...zdumiona jestem, i owszem, ale z drugiej strony....no cóż – ja lubię pomagać ludziom, i to, że pomogłam mu na punkcie było dla mnie najnormalniejsze na świecie; to, że wskazywałam drogę tym, którzy z jej odnalezieniem mieli pewne problemy też. Siadamy do stołu, który zasługuje na osobny opis.

Czegóż na nim nie było? Przepyszne pischingerki, bigos, kiełbasa z grilla, kawa, woda, izotoniki, piwo, śledzie po japońsku (poezja), A że, jak wiadomo, rybka lubi pływać, to i wódka. Sympatyczne rozmowy z ludźmi mijanymi cały dzień na trasie, żarty, zdjęcia, integracja, śmiech i ucztowanie.

W końcu, kiedy zaczyna się robić coraz chłodniej i zaczyna osiadać mgła, ewakuujemy się do domu. Tym, którzy chcą, organizator zapewnił nocleg w tutejszym schronisku.


Mamusiajakubaijasia, Pietruszek, Lucky i Stawka, czyli innymi słowy „Banda czworga” :)



Świetna, klimatyczna impreza, która dla nas była tą z gatunku przełamywania kolejnych barier i poznawania swoich możliwości. Przy okazji wspaniale spędzony dzień z przyjaciółmi – a tego nigdy za wiele:)

Za rok – OBOWIĄZKOWO!!!



Komentarze czytelników - 1podyskutuj o tym 
 

Tusik

Autor: Tusik, 2009-09-30, 11:51 napisał/-a:
Gaba... ależ to super wszystko wygląda!!!!! Gratki... :)

 




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768