redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
kokrobite
Leszek Kosiorowski
Jelenia Góra

Ostatnio zalogowany
---
Przeczytano: 425/66634 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:10/6

Twoja ocena:brak


Florencji gratulujemy kibiców
Autor: Leszek Kosiorowski
Data : 2008-12-11

Przylatuję w piątek do Bolonii - leje. Spacer w deszczu. Espresso, capuccino, latte macchiatto na rozgrzewkę. Pociągiem do Florencji. Tu też leje. Dwie godziny chodzę w deszczu.

Można powiedzieć - aklimatyzacja. Dobry obiad - tortellini, jakieś grzyby z pasztetem, jabłko pieczone z syropem, czerwone wino. Piękna katedra, kameralne uliczki, zabytki, wiadomo - Włochy.

Hostel Casa Dolce Casa. Schnę. Jestem tu sam, jutro zjedzie moja siostra z Piotrkiem, dziś wieczorem czterech Amerykanów. Szef Casy mówi, że pewnie też na maraton, bo o tej porze roku normalni ludzie z powodu pogody tu nie przyjeżdżają. Myli się, widziałem na mieście trochę turystów.


Rys.1 - Szczęśliwe numerki odebrane. Piotrek z prawej i ja


Po pysznym spagetti ubrałem się ciepło na noc, by nie wrócił ból gardła i przeziębienie. Koszulka, sweter, polar, szalik... Obudziłem się około szóstej i już nie spałem, czuwałem, bo Kasia z Piotrkiem mieli przyjść z dworca i chciałem im otworzyć hostel. Dotarli po siódmej, ich pociąg opóźnił się o godzinę. Gdy usłyszałem Piotrka głos, podszedłem do okna i zawołałem: „Bondziorno!”.

Dałem im trochę odsapnąć, a potem pobiegliśmy z Piotrkiem na rozruch – cztery i pół kilometra w 31 minut po mieście. Ulice były puste, nie padało, co po ulewnym piątku przyjąłem z ulgą, Co chwila mijaliśmy innych biegaczy. "Ciao, ciao!"

Pobiegliśmy obok Kaplicy Medyceuszy pod katedrę, okrążyliśmy ją, potem pod Pałac Vecchio i nad rzekę.
Ponte Vecchio tak pięknie wyglądał w blasku wschodzącego, czerwonego słońca, że zatrzymaliśmy się. Ktoś zrobił nam zdjęcie. Przez Ponte Vecchio na drugą stronę, by wrócić następnym mostem. Ludzi mało, samochodów żadnych, całe ulice nasze :-)

Prysznic, śniadanie, chwila odpoczynku i pod dworzec. Gerda z Wiednia, znajoma Piotrka, przyszła po chwili. Autobusem na halę, by się „odprawić” na maraton. W autobusie duch emocji, które przed nami:-) Duńczycy, Irlandczycy, Włosi. Wszyscy po numery.

Na wielkiej hali nie ma kolejek, choć biegaczy już mnóstwo. Numer 6454 z moim imieniem i nazwiskiem oraz słówkiem „POL”. Ale fajny! :-)

Po pakiet startowy spacer przez całą halę, a właściwie targi biegowe. Taki młody (stażem ;-) biegacz, jak ja, może dostać tu zawrotu głowy. Stoiska wszystkich firm związanych z bieganiem, jakie znam, i jeszcze kilka innych. Kilkanaście, może nawet więcej, stoisk maratonów z różnych miast Włoch i innych krajów. Ferrara, Verona, Berlin, Wiedeń, Praga, Ryga... I jeszcze mnóstwo innych.

Ceny ponoć atrakcyjne. Tak przynajmniej mówią Kasia i Gerda. Piotrek kupuje parę rzeczy. Dzieli się ze mną skarpetkami :-) Za radą Gerdy (ona z nas najbardziej doświadczona, cztery maratony na koncie) kupuje kilka par skarpet Red Level. Faktycznie, są dobre. Dzień później sprawdziły się na medal.

Wracamy z pakietami na pasta party, czyli spagetti za cztery euro z centami. Ciuchy pakietowe – pomarańczowe koszulki z długim rękawem i niebieskie bluzy, pasują. Szczerze mówiąc, wydają mi się po prostu piękne! W ogóle wszystko mi się wydaje extra, ogarnia mnie przedstartowe napięcie pełne euforii i energii. Makaron na plastikowym talerzu jest jednym z najlepszych, jakie jadłem w życiu! :-)

Po wyjściu z targów Gerda mówi: „Dziś macie odpoczywać, leżeć, siedzieć, czytać!”
- My chcemy zobaczyć miasto! - odpowiada Piotrek.
- Jutro zobaczycie – Gerda nie daje się przekonać. - Robicie wielki błąd!
Ona idzie na autobus, a my spacerkiem w stronę centrum. Kto wie, może we Florencji jesteśmy jedyny raz w życiu...

Trafiamy na targ – trochę jestem rozczarowany, bo nie ma przypraw. Przynajmniej takich, jakie kupowałem w czerwcu na południu. Oliwki z przyprawami jednak wybitnie pyszne. Wybieram też jakiś ser, ciasteczka. Banany zjadamy od razu.

Wędrujemy przez zabytkowe centrum. Super miasto, piękne i nie za duże, skrojone na ludzką miarę. Wszędzie można się przejść.

Ale po paru godzinach łażenia czuję trochę nogi. Piotrek mówi, że według GPS-a przeszliśmy około 12 kilometrów. Koniec spaceru. W knajpie biorę fetuccine z sosem bolońskim.

Spokojny wieczór w hostelu. Spośród innych gości na maraton szykuje się jeszcze Japończyk Dai z Ancony. Rozmawiamy w kuchni przy herbacie. Ma nadzieję dotrzeć do celu w pięć godzin.

Przed snem jeszcze czytam wszystko o organizacji maratonu, by rano nie zrobić jakiegoś głupiego błędu. Pod katedrę, gdzie umówiliśmy się z Gerdą, wiem jak trafić, potem autobusem lub pieszo nad rzekę, gdzie będą kontenery na ciuchy i autobusy na start, czyli na Piazzale Michelangiolo. Przypinam agrafkami numer, szykuję dwie setki z izotonikiem przywiezionym z Polski, jeden duży żel i dwa małe, dwie tabletki energetyczne. Kasia daje mi batona energetycznego. Dodaję go do prowiantu, ale... raczej nie wezmę. Bo nigdy czegoś takiego nie jadłem.

Sen OK. Pobudka o szóstej. Maratońskie śniadanie w hostelowej kuchni. Kasia przyrządza gar makaronu z olivą. To mój pomysł, przetestowany przed półmaratonem w Kościanie. Tak w ogóle to Ewa z Piechowic mi podsunęła pomysł na taką potrawę przed długim biegiem. Mówiła, że zawsze przed startem je coś takiego Marek Galiński - najlepszy polski kolarz górski, więc autorytet w każdym calu.

Jeszcze ktoś z gości mówi nam: „Good luck” i spacerkiem z Piotrkiem i Kasią pod katedrę. Nie pada, około 8 stopni. Znakomita pogoda. Gdzie tylko spojrzę – maratończycy! Pod katedrą o godz. 7.45 Gerda z paroma Włochami. Piotrek nagle mówi, że wraca po rękawiczki do hostelu. Kasia na niego czeka. My z Gerdą i Włochami idziemy nad rzekę. To może kilometr. Ciuchy w worki do kontenerów. Ciemne chmury na niebie. Bez ulewy się nie obejdzie. Jeszcze chce się nam do toalety. Najbliższa w Ritzu. Gerda zagaduje po włosku starszego recepcjonistę. Pozwala.


Rys.2 - Makaron z oliwą na śniadanie przed maratonem


Autobusem w ubrankach przeciwdeszczowych na start. Pod górę, bo Piazzale Michengiolo jest na wzgórzu nad miastem po drugiej stronie rzeki Arno. Widok na miasto zniewalający.

Pół godziny do startu. Leje jak z cebra! Rozciągam się, trochę truchtam i chowam w kościele. Jest tam ze dwudziestu kilku biegaczy. Enklawa spokoju i skupienia na wzgórzu. I wygody, bo można posiedzieć. Cicho, niektórzy się modlą.

Mija tak dziesięć minut, idę na start. Do strefy zielonej 4-4.30 – przydzielanej według najlepszego wyniku w ostatnich dwóch latach, który należało podać w zgłoszeniu. W strefach pełno ludzi. Startuje prawie 7700. Szczękają zębami, drżą z zimna. Na tym wzgórzu jest odrobinę zimniej niż na dole. No i ten wredny, silny deszcz.

Nie ma sprawy, mogę biec cały czas w deszczu. Krzysiek mi opowiadał, że w Krakowie bez przerwy biegł w deszczu i że jest całkiem normalnie, tylko że od pewnego momentu w butach czuje się wodę. Spoko, tym bardziej, że starałem się być na to przygotowany i trenowałem bez względu na pogodę.

Jeszcze kilka minut do 9.20. Wkurza mnie to czekanie. Zaraz chyba eksploduję :-))

Z przodu coś się dzieje. Fruwają ubranka przeciwdeszczowe. Wreszcie ruszamy! Mam kawał drogi do linii startu. Kilkanaście metrów ode mnie pacemakerzy na 4.15. Zrzucam mundurek chroniący przed deszczem. Idę w tłumie. Cztery i pół minuty do linii startu. Idę po swetrach, dresach, rękawiczkach. Włączam stoper, już można truchtać. Nie da się za szybko zacząć, bo dużo ludzi. Z mapy wynikało, że na pierwszych kilku kilometrach będą zakręty i w dół. Pilnuję, by nie lecieć za bardzo po zewnętrznej. Staram się przesuwać pomiędzy zakrętami, przypomina mi się, jak grałem kiedyś w siatkówkę jako środkowy bloku.

Mnóstwo ludzi czmycha w bok i sika. Panowie wszędzie, panie za krzaczkami :-) Kolejne ciuchy na drodze. Pada jakby słabiej.

Dwa kilometry biegnę spokojnie w około 13 minut. Pora dodać gazu. Kolejne trzy po 5:20. Piątka w 28:53.

Doping dziesiątków ludzi ustawionych wokół trasy. I to tak zwanych zwykłych ludzi, nie żadnych kibiców, którzy przyjechali ze swoimi ekipami (oni będą dalej). Jest przecież niedzielny ranek, leje, a im chciało się wyjść z domu i krzyczeć: „Bravi, bravi!” „Avanti, avanti!” To jest fantastyczne! Mieszkańcy Florencji też są bohaterami tego maratonu, jak wszyscy biegacze.

To zresztą nie tylko mieszkańcy Florencji. Bo skąd może być pięć niewysokich, eleganckich, wystrojonych na czarno Japonek, które krzyczą coś do zawodników z balkonu na pierwszym piętrze, wymachując ciemnoczerwonymi różami?


Jeszcze trochę wąskich ulic. Ciężko tu wyprzedzać. A mnie się chce wyprzedzać, bo minęło już czterdzieści minut biegu, po których zwykle wpadam w trans. Nie dość, że wąsko, to jeszcze samochody stoją.

Na ósmym mijam Gerdę, na dziesiątym pacemakerów na 4.15. Dycha w 56.28. Tak miało być.

Wpadamy do centrum, cały czas po południowej stronie rzeki. Ależ zapachniało nagle z kafejki... Kawusią :-)
Tu już są kibice z różnych stron świata – z flagami z Kanady, Szwajcarii, Hiszpanii, transparentami w języku włoskim. Jest i jedna pani z małą polską flagą. Już w Polsce dowiedziałem się, że to żona Marka. Myślał, że już nie pojedzie do Flo, bo miał problemy z transportem i radził się mnie, czy nie lecieć samolotem, ale ostatecznie przyjechał samochodem.


Rys.3 - Gerda(nr 222)z naszej ekipy już pod katedrą-28 km


Nad rzeką biegnie się fenomenalnie – rewelacyjny widok na miasto z drugiej strony rzeki, dużo miejsca, już nie pada, ciut cieplej. To już druga dycha, ponosi mnie, biegnę w tempie poniżej 5:20, szybciej, niż planowałem, ale... Tak się dobrze biegnie! Przesadzam o 15-20 sekund na kilometrze, ale jaka przyjemność! :-)

Po moście na drugą stronę, oddalamy się od centrum, szerokie ulice. Na punktach żywnościowych tłok. Omijam je po zewnętrznej, ale przy każdym piję z moich setek.

Biegniemy obok hali, w której się rejestrowaliśmy. Widzę jakiś wiadukt, a na nim biegaczy. To pewnie dopiero przed nami.

Kawałek dalej długa, wąska ulica. Ależ doping z okien i balkonów! Biegacze odpowiadają okrzykami. Na wąskiej ulicy zabudowanej kilkupiętrowymi domami daje to niesamowity efekt. Jak na jakimś meczu pod dachem.

Aż się chce biec! Przeciskam się lub uciekam na chodnik i wyprzedzam. Na dwudziestym pacemakerów mknących na 4:00. Na 4:00 brutto, czyli na moje 3:55:30.

Połówka w 1:54:50. Oj, trochę za szybko, o jakieś dwie-trzy minuty. Ale nie jest źle... Zresztą, co ja mówię, jest świetnie. Przecież 11 tygodni temu we Wrocławiu na połówce byłem w 2:18!

Po półmetku, według planu, miałem przyspieszyć, ale w tym przyspieszonym tempie biegłem już od dziesiątego kilometra :-) Trzeba to utrzymać. Ale już po chwili czuję, że biegnie się ciężej. Trochę ciężej.

Historyczne centrum. Pełno ludzi. Doping jakby to był bieg o medale olimpijskie. Kostka. Barierki. Mężczyźni krzyczą: "Belissima blonde! Bravi, bravi!". To do pani, która kilka metrów przede mną. Katedra, czyli 28 km.


Rys.4 - Finisz - biegnę w czerwonej koszulce


Wylatujemy z centrum. Czuję, że słabnę. 30 km w 2:44. 29 minut szybciej niż we Wrocławiu. Ale to jeszcze nic nie znaczy. Wtedy tuż za mną finiszował biegacz, który trzydziestkę pokonał w 2:43. A ja we Wrocławiu byłem na mecie po 4:29.

Słodka herbata z punktu odżywczego na 30 km smakuje wybornie. Biegniemy szeroką aleją przez zielony teren rekreacyjny. Boiska, hipodrom. Ekipy Enervitu na trasie proponują tabletki, żele (biorę, bo swoje już zjadłem) i picie (też biorę).

Dużo miejsca, wygodnie, ach, ale by się tu wygodnie szybko biegło. Ale organizm nie chce. Nogi ciężkie. Wydaje mi się, że wszyscy mnie wyprzedzają. Ale nie jest tak źle - według wyników między 30 a 35 poprawiłem się o ponad sto pozycji. Myślałem, że będzie jak we Wrocławiu, gdzie po trzydziestce większość zawodników szła. Tu idą jednostki. I tak będzie już do mety.

Byle nie stawać... Nie wolno stanąć, bo wtedy już kryzys mnie zupełnie pokona. Biec tak szybko, jak się da. Kurcze, zaczynam liczyć, czy dam radę złamać cztery godziny. Jeszcze spory zapas, byle nic złego się nie wydarzyło.

Siódma piątka w tempie 5:54. Jeszcze tylko siedem kilometrów. Słyszę, że zbliża się do mnie jakaś kawaleria. Taki głośny, równy tupot. To pewnie grupa na 4:00 brutto. Dochodzą mnie na 38 kilometrze. Zabiorę się z nimi. Koniec obijania się. Wystarczy przecież lekko przyspieszyć.

Udało się! Ale tylko na chwilę. Po kilkunastu sekundach czuję, że coś się dzieje z tylnymi częściami ud. Może przejdzie? Nie zwalniam. No nie, zaraz mnie złapią skurcze w obu nogach, muszę zwolnić.

Po drodze widziałem już kilku ludzi zwijających się z bólu, więc... Spokojnie do celu. Przypominają się opowieści Skarżyńskiego o dramatach na ostatnich metrach. Ten mecz trzeba dograć do końca bez ryzyka.


Rys.5 - Trzeba to uczcić. Od prawej Kasia, Piotrek i ja


Ósma piątka (30:48 - 6:09) chyba nigdy się nie skończy... Pomylili się podczas mierzenia, czy co? Z drugiej strony, zbliżam się do centrum i rzeki - ależ pięknie... Trochę szkoda, że finał tuż, tuż.

Jeszcze dwa kilometry. Dopiero tu widać, że niektórzy mają dość. Znowu wyprzedzam. Już wiem, że złamię czwórkę. Genialnie. Jeszcze zakręt od rzeki w głąb miasta, i jeszcze jeden - wiem, że ostatni, bo oglądałem filmy z maratonu we Flo na You Tube. Odruchowo przyspieszam, błękitny dywan, ręka w górze, udało się!

Za metą za kratą oddzielającą biegaczy od świata jest Kasia. Robi mi zdjęcie. Dają torbę z piciem i jedzeniem, a przede wszystkim piękny medal. Oddają 5 euro za chipa, potem znowu picie, szata termiczna. Mało miejsca, strasznie ciasno. To bardzo niska cena finiszu w ścisłym centrum - pod bazyliką na Piazza Santa Croce.

Trudno się idzie, nogi bolą, ale uczucie radości jest o wiele silniejsze.

Kasia zostaje i czeka na Piotrka, a ja do depozytu. To tylko kilkaset metrów. Ubieram się w dres i widzę Piotrka! Super! Brawo! Trochę się baliśmy o jego debiut, bo na poważnie zaczął się przygotowywać niespełna dwa miesiące temu. Ale widzę, że biegnie w całkiem dobrej formie. Z uśmiechem na ustach. Gratulacje!

Wracam za metę, wpadamy z Piotrkiem na siebie. Euforia. Sesja foto z Kasią w roli fotoreportera :-) Marcin, który śledził transmisję w internecie, przysyła Piotrkowi sms-a z naszymi oficjalnymi czasami netto – 4:26 Piotrka i moim 3:58. Gerdy już nie widzę, ale Kasia mówi, że dobiegła trochę (4:07) po mnie.

Trzeba to uczcić. Wchodzimy do najbliższej restauracji. Na głównej sali nie ma wolnych miejsc. Nagle ktoś zaczyna klaskać... Inni też. Wszyscy klaszczą! To dla nas. Szok!:-))
To się nazywa sympatia dla maratończyków! :-)))

Rozpoznali nas po ubrankach termicznych i medalach :-) - We Florencji się czuje, że nas tu chcą! - mówi Piotrek.

Pizza poprawna, czerwone wino. Kawa. Woda. Nie możemy się nagadać! Co za bieg! Wszystko się udało.

Powłócząc nogami wracamy do hostelu. Jest Dai – wykręcił 5:23. Prysznic, herbata. Na dworzec w żółwim tempie.

Pociąg do Triestu przez Bolonię za kilka minut. Odjazd się opóźnia z powodu burzy z gradobiciem. Teraz może sobie lać :-))) Kasia i Piotrek czekają do odjazdu.

W Bolonii leje. Idę nie w tym kierunku co trzeba. Wracam. Na szczęście do schroniska wiedzie ulica z arkadami. Zostawiam rzeczy, zjadam jakieś resztki, które mi zostały, i na miasto. Przepiękne! Mimo, że leje, mimo, że jestem po maratonie i trzech dniach w rewelacyjnej Florencji, Bolonia robi na mnie niesamowite wrażenie. Choć trochę życia tu brakuje, knajpki puste, tylko jakieś typki się kręcą. No ale jest już około godziny 22, pada mocny deszcz, może dlatego.

Spaceruję prawie godzinę po Bolonii. Szkoda kończyć, ale pobudka o 5.30.
Nie mogę spać. Rano jeszcze trucht do autobusu z bagażem w deszczu. Na lotnisku kupuję Oli maskotkę kaczuszkę.



Komentarze czytelników - 13podyskutuj o tym 
 

kokrobite

Autor: kokrobite, 2008-12-11, 18:01 napisał/-a:
Niestety czasu nie było zbyt wiele - rozruch, rejestracja, zakupy prezentów dla rodziny... Czas leciał szybko. Z zewnątrz widzieliśmy wiele (nie tylko z trasy maratonu :-), w środku tylko kilka kościołów. Chciałbym tam kiedyś jeszcze pojechać z rodziną na zwiedzanie.

 

kokrobite

Autor: kokrobite, 2008-12-11, 18:05 napisał/-a:
Marysieńko, Jusmarze i emko - dziękuję za pozytywne recenzje.

 

Autor: agnieszka_, 2008-12-11, 19:39 napisał/-a:
Bardzo sympatyczny artykuł.
Biegłam już w Rzymie, we Florencji jeszcze nie byłam.
Może to dobry pomysł odwiedzić ją przy okazji maratonu?
Gratuluję wyniku i zazdroszczę wrażeń:)
(jakoś to sobie zrekompensuję makaronem z oliwą i wspomnieniami z Włoch, które uwielbiam:)

Mógłbyś jeszcze podać trochę technicznych informacji? np stronę maratonu, info o noclegach itp?

 

kokrobite

Autor: kokrobite, 2008-12-11, 22:34 napisał/-a:
Z pewnością warto odwiedzić Florencję w połączeniu z maratonem. Ja nadal jestem nią i maratonem mocno zakręcony, choć biegłem tam 30 listopada, więc trochę czasu minęło.

Jeśli chodzi o informacje praktyczne, to sprawa wyglądała tak:

- strona maratonu: http://212.19.106.232/b3p_FirenzeMarathon/
wpisowe płaciłem w październiku - 45 euro,

- wtedy opłaciłem też przelot - z opłatami wyszło 175 złotych w obie strony z Pyrzowic do Bolonii Wizzem,

- samochód zostawiłem na parkingu obok lotniska - za czas od godz. 5 rano w piątek do 9 rano w poniedziałek zapłaciłem 82 zł,

- w Bolonii autobus z lotniska na dworzec kolejowy 5 euro,

- z Bolonii pociągiem do Florencji drugą klasą za 17 euro, godzina jazdy bez zatrzymywania się, takim samym wracałem, ale pierwszą klasą za 25 euro, bo na dwójkę nie było miejsc, a był to ostatni pociąg tego dnia,

- spanie we Florencji - Casa Dolce Casa na Via San Zanobi http://www.casadolcecasa-florence.com/ -
blisko dworca i centrum, miejsce typowo plecakowe; to wielkie mieszkanie przerobione na hostel ze wspólnymi łazienkami i kuchnią oraz kompem z internetem, moja jedynka kosztowała około 25 euro za noc, gdy rezerwowałem w październiku musiałem wpłacić kilka euro zaliczki, dwójka kosztuje tam około 40 euro za noc,

- wokół sklepy spożywcze i punkty z tanim dzwonieniem po świecie, w hostelu można samemu gotować, ale blisko knajpy z pizzą i kebabami po kilka euro, w restauracjach makarony z piciem wychodziły po około 10 euro, z Casy Dolce Casy do ścisłego centrum z katedrą i innymi atrakcjami jest jakieś 10 minut spaceru,

- w drodze powrotnej w Bolonii spałem w schronisku (gdzieniegdzie nazywanym hotelem) Minerva za 40 euro, można było taniej, ale wiedziałem, że będę po maratonie wykończony, więc chciałem spać w śródmieściu, by nie mieć daleko na spacer po tym - jak się okazało - przepięknym mieście.

 

Renia

Autor: Renia, 2008-12-11, 22:39 napisał/-a:
Świetna relacja! Nawet deszcz nie był w stanie popsuć nastroju:) A gdzie zdjęcie kaczuszki z medalem???

 

kokrobite

Autor: kokrobite, 2008-12-11, 22:42 napisał/-a:
Kaczuszka uważa, że nie wypada powtarzać publikacji tych samych zdjęć ;-) Ale nieustająco czeka na widzów na blogu :-)

 

Autor: agnieszka_, 2008-12-13, 18:50 napisał/-a:
Bardzo dziękuję:) to się nazywa wyczerpująca odpowiedź:)

 

Krzysiek_biega

Autor: Krzysiek_biega, 2008-12-13, 18:58 napisał/-a:
również dzięki za odpowiedź odnośnie cennika. Jednym słowem tani, dobry maraton. Swego czasu wiem że przysyłali zdjęcia do domu wraz z cennikiem (sztuka ok 50PLN). Bardzo fajna pamiątka

 

Krzy_1

Autor: Krzy_1, 2008-12-16, 23:57 napisał/-a:
Również biegłem w tym maratonie i zaliczyłem życiówkę:) Opis bardzo wiernie oddaje klimat i emocje związane z tą imprezą-mógłbym śmiało podpisać się pod tą relacją.
Był to mój siódmy maraton i chyba najłatwiejszy ze wszystkich. Najpierw sympatyczny zbieg od 2do5 km a potem płasko jak po stole. Zdecydowanie polecam.
Jedyna różnice mają charakter logistyczny: leciałem z Gdańska do Rzymu a potem pociągiem do Florencji.

 

Wojtek G

Autor: Wojtek G, 2008-12-17, 07:11 napisał/-a:
Przed świętami dla przypomnienia artykuł z wrażeń jakie dostarczył maraton we Florencji pisany 6 lat temu.


Maraton Florencja 2002
Autor: Wojtek Gruszczyński

Data : 2002-11-28

Do trzyosobowego składu wybierającego się do Florencji ,zostałem dokoptowany jako czwarty ,w ostatniej chwili. Główny ciężar przedsięwzięcia dźwigał Andrzej Grzybała. Załatwił za nas wszystkie sprawy związane ze zgłoszeniem ,zakwaterowaniem jak i zadeklarował przewóz swoim samochodem. Sprawa na ogół niebywała. Do pozostałych trzech uczestników ,a więc Tadzia Ruty, nowego, bardzo sympatycznego, dopiero wchodzącego na maratońskie trasy Adama Kusego ze Zwierzyńca i piszącego, należało tylko stawić się na miejsca zbiórek i wrzucić torby do bagażnika. Andrzej wyruszał z Białegostoku zabierał Tadzia i Adama z Warszawy.

Ja jak zwykle miałem czekać o godz. 17:00 w Mc Donalds pod Piotrkowem Trybunalskim. Jednak Renault-Megane z piskiem opon podjechał po mnie ,z dwugodzinnym opóźnieniem. Wytłumaczyli się korkami na "gierkówce" ,ale niech im tam będzie.

Wszystkie punkty graniczne przejechaliśmy bezproblemowo. Nawet w Cieszynie globaliści nie spowodowali
jakichkolwiek opóźnień,czego się trochę obawialiśmy.Podróż do Florencji bez większych niespodzianek,chociaż jazda pewnymi szczególnie na terenie Austrii (tunele),odcinkami uważam była na pograniczu ryzyka, tym bardziej, że trochę padało. Dobrze,że siedząc z tyłu miałem do dyspozycji uchwyt-rączkę nad drzwiami,której się kurczowo trzymałem.

Na miejsce zajechaliśmy o godzinie 11:00.Najpierw Andrzej zarządził załatwienie kwaterunku. Otrzymaliśmy 8 osobowy pokój w Hostellingu, który dzieliliśmy z Włochami i chyba z jednym Rosjaninem. Potem udaliśmy się na halę odebrać od organizatorów numery startowe i zareklamować mój błędny adres,jak i brak na liście startowej Tadzia Ruty,chociaż Andrzej dopełnił wszelkich formalności z opłatą włącznie. Miłe Włoszki dość szybko uporały się z tym problemem, podsunęły do podpisania formularze informujące nas,że startujemy na własną odpowiedzialność i skierowały do stołów po chipy i reklamówki z gadżetami.

Jeżeli chodzi o wystawę sprzętu sportowego to moim zdaniem mnie niż średni poziom. W dodatku drogo. Oczywiście zasługa EURO. Andrzej,który był również w ubiegłym roku i kupował jeszcze w lirach skomentował krótko, "prawie dwa razy drożej".Zaliczyliśmy tylko degustację win,dorzuciliśmy do reklamówek trochę słodyczy i już zmęczeni postanowiliśmy udać się do Hotelu w celu odświeżenia.

Jednak przy wyjściu z hali z jednego stoiska miła Włoszka daje mi znaki,pokazuje na mój kapelusz i mówi coś o Nowym Jorku. Adam,który jest obok mnie pyta o co chodzi?. Ja odpowiadam,że pewnie startowała też w N.J.i zapamiętała mój kapelusz.Jednak ta urocza dziewczyna sięga po coś pod stolik i ku mojemu zdziwieniu wyciąga moją kupioną w Poznaniu biało-czerwoną chorągiewkę,z którą się nie rozstawałem i paradowałem po Nowym Jorku,a którą chyba też zapamiętał nasz kolega Jans jak i pozostali z naszej grupy. Ta dziewczyna prezentowała w N.J. stoisko maratonu Florencji,na którym były zaproszenia oraz inne gadżety z nim związane.Co dziwne ja wymieniając z nią chorągiewkę,w zamian zabrałem jej nie Włoską ,a Amerykańską flagę. Do Adama Kusego powiedziałem. Patrz jaki ten świat mały. Swoją małą chorągieweczkę,wręczoną w Nowym Jorku,po trzech tygodniach odnajduję w Europie i to nie w Polsce,ale w Italii,we Florencji.Czy to nie wzruszające?

Po powrocie do hotelu koledzy zaliczają łaźnię. Mnie jednak niesie na miasto,szczególnie na Most Złotników i w okolice Babtysterium. Zaopatrzony w mapkę jadę autobusem nr 17 do centrum.Trochę zwiedzam,kupuję żonie prezent gwiazdkowy (przecież znosi moje hobby-bieganie) i wracam do hotelu. Koledzy wypoczęci stwierdzają,czas na Pasta-Party. Na halę ponownie udajemy się,tym razem spacerkiem.A tam rozczarowanie,zamiast makaronu,kromka chleba polana jakąś oliwką,po cztery średniej wielkości paluszki i po butelce wody oraz oranginu. Można było jeszcze powtórzyć degustację wina,ale wkurzeni takim poczęstunkiem,nie mieliśmy na nią ochoty.

Ale przejdźmy do samego biegu. Otrzymałem nr startowy 1777.Sam start o godz. 9:00,jak ja to nazywam z "tarasu widokowego" Florencji.Przebieramy się już w Hotelu.I tu nasz debiutant w biegach zagranicznych,Adam Kusy zakasował nas strojem. Na koszulce obok akcentów polskich ,naniesiony miał bardzo ładny herb miasta Zwierzyńca
i chyba też logo znanego nam Osiru Zamość.Wszystko to w ładnych stonowanych kolorach.W przeciwności do majora Tadzia Ruty,który zaprezentował się w ciemnych kolorach,ale wiemy,że w wojsku się nie przelewa.My z Andrzejem średni poziom. Przed startem trochę nerw stracił nasz lider Andrzej.Przygotował sobie picie na punkty odżywcze.Jednak Włosi jak to bałaganiarze,nie za bardzo spisali się w tym temacie i po prawie półgodzinnym bezowocnym szukaniu punktu zdawania Andrzej zadecydował.Chodźmy i wypijmy to przed startem,co też i zrobiliśmy.

W międzyczasie jak zwykle pstrykanie zdjęć i czas na rozgrzewkę.Ja odłączam się od grupy mówiąc nie szukajcie już mnie spotkamy się na mecie.Oddaję worek do samochodu. Postanawiam trochę potruchtać i prawie wpadam na Darka Wądrowskiego - Szczytno.Darek trzyma się latarni,rozciąga się,aż kości trzeszczą.Mówię to nie dla mnie,mnie by chyba zaraz coś pękło.Rozstając się z Darkiem,słyszę jak spikerka pozdrawia ekipę Polską,wyczytując każdego z nazwiska.Miły akcent.

Za dziesięć dziewiąta. Trzeba zająć swoje pole startowe. Jak zwykle kto był wcześniej wygrał.Służby porządkowe zostały wypchnięte z bramek ogrodzeniowych i powstał jeden galimatias.Wszystkie kolory się wymieszały.Start punktualnie o 9:00.Pierwsze trzy km z górki. Na początek przyjemna niespodzianka.Zauważam ustawione po prawej stronie co kilometr,duże tablice oznaczające przebiegnięte kilometry. Od początku prawie wszyscy z górki biegną na złamanie karku.Co dziwne ja też,chociaż nie miałem takiego zamiaru.Wymusili to na mnie to napierający z tyłu zawodnicy.

Obok mnie biegną Francuzi, Jugosłowianie, oczywiście Włosi i zawodnik z Panamy ze swoim prywatnym,namalowanym kredką numerem. Spóźnił się po odbiór numeru.Na czwartym km zauważam przed sobą na koszulce,dość duży napis Polska. Dość szybko zbliżam się do tajemniczego obiektu. Jednak zauważam ,że Polak lekko utyka. Okazuje się,że to kolega ze Szczytna - Stefan Jankowski. Pozdrawiam go,współczuję ,jednak on liczy,że noga może jakoś się rozgrzeje.Wszystko się dobrze skończyło i maraton ukończył. Na 14 km pierwsza i chyba jedyna orkiestra wojskowa.

Z boku zauważam kilka boisk piłkarskich, gdzie na każdym trwa walka,gdzie w każdej drużynie wymieszani i starzy i młodzi i kobiety nawet. Wszyscy poubierani metodą "każdy ciul na własny strój". Jak oni się rozpoznawali w drużynie? ,to nie mam pojęcia. Trasa biegu prowadziła przeważnie wzdłuż rzeki Arno.Biegaliśmy to raz z jednej,to z drugiej strony,przedostając się na nie mostami,których Florencja ma "mnogo".Były też duże odcinki po zabytkowej części Florencji jak i meta,też tam usytuowana.Nie wiem dlaczego w wynikach brakuje młodej Polki ,która przyjechała z grupą ze Szczytna,a która pokazała mi plecy gdzieś na 30
km. Przegrałem z nią o jakieś 10 minut.

Ja cały maraton przebiegłem bez większych dramatów na swoim poziomie. Lepiej o 2 i pół minuty niż w Nowym Jorku i jestem zadowolony.Jednak muszę tu wspomnieć o walce jaką toczyli przede mną Andrzej Grzybałą z Tadziem Rutą.

Dość długo trzymali się w zasięgu wzroku. Andrzej cały czas prowadził.Tadziu jak chytry lisek podążał za nim. Kontrolował,jednak biegł w konspiracji dbając,aby Andrzej nie czuł jego oddechu.Wyczekał moment i na jednym z punktów odżywczych zmylił czujność kolegi.Andrzej targując się z obsługą ,aby dała mu całą butelkę,a nie kubek wody do polewania głowy,wykorzystał zamieszanie zrezygnował z picia i przemykając się slalomem między zawodnikami przejął niepostrzeżenie prowadzenie. Andrzej w pewnym momencie na podbiegu,jak potem relacjonował ,dojrzał jak się wyraził, podejrzanie wyglądającą "kędzierzawą" fryzurę kolegi,ale uznał,że to niemożliwe, aby oficer Wojska Polskiego użył takiego fortelu.Odpuścił pogoń kontrolując tyły.Skończyło się tym,że gdy Andrzej kończył maraton,to Pan Ruta dopijał trzecią filiżankę gorącej czekolady,przegryzając pomarańczą.Chciałbym widzieć minę przegranego.

W drodze powrotnej z Adamem oceniliśmy "niegodny czyn" kolegi,jako naganny,a przez całą powrotną drogę Tadziu dostawał po łapach od Andrzeja,za pomyłki w odczytywaniu mapy jako ,że Tadziu robił za pilota.

Teraz parę słów o czwartym uczestniku wyjazdu.Bardzo skromny ,życzliwy i sympatyczny kolega. Zadziwia mnie jego progresja wyników. Był to jego czwarty maraton. Zaczynał w ubiegłym roku we Wrocławiu wynikiem 3:51:32.Drugi w Poznaniu 3:47:29.Trzeci w tym roku we Wrocławiu 3:29:24. A we Florencji 3:16:35. Jeżeli będzie miał wsparcie finansowe w swoim miejscu zamieszkania ,to niedługo powinien złamać trzy godziny. Brawo Zwierzyniec. Spotkamy się na twoich śmieciach. Pozdrów panią redaktor Czaplę. Na mecie czekał ładny medal,wspomniana gorąca czekolada,napoje,cukierki, ciastka,pomarańcze.

W drodze powrotnej już się rączki nie trzymałem. Andrzej okazał się dobrym roztropnym kierowcą.I życzliwym. Nie zostawił mnie na trasie szybkiego ruchu,abym jechał okazją, ale podwiózł na dworzec w Piotrkowie Trybunalskim. Ogólne wrażenie bardzo dobre. Ciekawe czy w zgodzie do Warszawy dojechali dwaj rywale. Może ich Adam pogodził? Było wesoło.


Co się zmieniło po tych sześciu latach?
Tadziu Ruta dalej biega multi maratony, Andrzej Grzybała biega swoje,ja na razie nie biegam po zderzeniu z kolarzem (pęknięty prawy bark i jakieś tam rozczepienie,które mi dokucza),a niestety Adama Kusego zmogła choroba rak i nas opuścił.

Wojciech Gruszczyński.

 




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768