redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Przeczytano: 708/89362 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:10/5

Twoja ocena:brak


100 km przez Puszczę Kampinoską
Autor: Jan Goleń
Data : 2008-10-27

W Maratonach Polskich opisywane były już rozmaite biegi. Nie powinno wśród nich zabraknąć jednej z najstarszych długodystansowych imprez w Polsce. Jest nią rozegrany po raz 35 w tym roku Maraton Kampinoski. Nie jest to typowo biegowa impreza, dlatego też liczba 42 195 ma z nią niewiele wspólnego. Maraton Kampinoski przeznaczony był przez dziesiątki lat dla piechurów, którzy maszerowali na dystansie 50, 75 lub 100 km.

W ostatnim czasie organizator imprezy, jakim jest Mazowiecki Klub Górski „Matragona”, otworzył się także na środowisko biegowe. Dla biegaczy była tym razem przeznaczona dodatkowa, późniejsza godzina startu, która umożliwiała szybciej poruszającym się osobom zameldowanie się na metach 50 i 75 km w godzinach ich otwarcia. Tylko w trakcie Maratonu Kampinoskiego możliwe jest, za zgodą władz Kampinoskiego Parku Narodowego, poruszanie się nocą po terenie parku. Poza tą imprezą można zwiedzać park tylko od świtu do zmroku. Nie mogłem odpuścić takiej okazji, bo Puszcza Kampinoska to jedno z moich ulubionych miejsc do biegania i uprawiania cani-crossu.


Rys.1 - Przed świtem, przed półmetkiem. Droga do Lasocina


O Maratonie Kampinoskim słyszałem od lat. Ale prawie zawsze jego termin kolidował z terminem Maratonu Warszawskiego. Do niedawna nie czułem się też na siłach uczestniczyć w imprezach ultra, czyli takich, których dystans przekracza 42 195 m. Ale w maju tego roku udało mi się wraz z And (koleżanką z KB Galeria Warszawa) z powodzeniem wziąć udział w bieszczadzkim Biegu Rzeźnika na dystansie około 75 km, który uchodzi za jedną z najtrudniejszych jednodniowych imprez biegowych w Polsce. Tej jesieni postanowiłem w tydzień po Maratonie Warszawskim zaliczyć także Maraton Kampinoski. Jednak zgłoszenie odkładałem do ostatniej chwili, bo dopiero po Maratonie Warszawskim mogłem realnie ocenić swoje szanse w szaleńczym dystansie 100 km.

Jubileuszowy XXX Maraton Warszawski udało mi się pokonać w czasie 4 godzin netto (nawet bez kilku sekund) i bez poważniejszych kryzysów czy kontuzji. Taszczyłem na nim sztandar składający się z dwumetrowego kijka i powiewających na nim trzech flag. Najwyżej była żółto-czerwona flaga warszawska (są to także barwy mojego klubu KB Galeria Warszawa). Niżej była biało-czerwona, bo ze swoim krajem też się identyfikuję. Najniżej była granatowa flaga Unii Europejskiej z kołem 12 żółtych gwiazd. Bo integrację europejską także popieram, tym bardziej im więcej słyszę głosów tej integracji niechętnych.

Ta flaga budziła oczywiście najwięcej kontrowersji. Jeden starszy jegomość przy Świętym Krzyżu nazwał mnie gówniarzem, akordeonista z brakami w uzębieniu na Nowym Świecie kazał mi ją wyrzucić, a łysy młody człowiek koło stadionu Legii też miał o niej chyba nienajlepsze zdanie. Ale znacznie więcej było pozytywnych rekcji na moje flagi i to mnie bardzo cieszy. Największą przyjemnością był wspólny finisz z przypadkowo spotkanym na kilka kilometrów przed metą przyjacielem sprzed lat Tomkiem Grabowskim. To od niego kilkanaście lat temu zaraziłem się biegową pasją, a teraz razem nieśliśmy na finiszu mój potrójny sztandar, mimo silnego przeciwnego wiatru.

Skoro Maraton Warszawski przeszedł bezboleśnie, nie było powodu żeby rezygnować z Maratonu Kampinoskiego. Zgadałem się z Pitem, który także po raz pierwszy postanowił go w tym roku pokonać. Pit wziął udział w XXX Maratonie Warszawskim jeszcze bardziej spektakularnie ode mnie, bo biegł przyodziany w wielką, ażurową rybę. Jemu przeciwny wiatr na ostatniej, 12-kilometrowej prostej dał się we znaki znacznie bardziej niż mnie. Bo wielka choć lekka ryba działała jak hamujący żagiel i ostatni odcinek maratonu Pit przemaszerował. Podobnie jak ja zwlekał do ostatniej chwili z zapisem, mimo że biuro Maratonu Kampinoskiego znajdowało się w tej samej bramie co jego mieszkanie. W końcu ostatniego dnia września zaniósł tam mój i swój formularz zgłoszeniowy, napotykając w biurze kilkadziesiąt zapisujących się osób. Ja wcześniej drogą e-mailową uzyskałem zgodę organizatorów na start w uprzęży z psem.

W sobotę wieczorem zajechałem swoim samochodem na Litewską, gdzie o 21.00 dosiedli się do mnie Pit i PiotrekMarysin. PiotrekMarysin wybierał się w niedzielę na chrzciny. Wiadomo było, że całych 100 km nie przebiegnie, bo się nie wyrobi w czasie, ale chciał zaliczyć 75 km. Ruszyliśmy, ale okazało się, że PiotrekMarysin zapomniał map. Zrobiliśmy więc szybki wypad po nie na Pragę, a potem dojechaliśmy do Sierakowa. Zaparkowaliśmy tam samochód około 22.00 i na piechotę przez Posadę Sieraków i uroczysko Na Miny ruszyliśmy w kierunku Szczukówka, gdzie o 23.00 miał być start grupy biegowej.

Niestety po ciemku przegapiliśmy wiatę i skrzyżowanie szlaków na uroczysku Na Miny i przeszliśmy ponad kilometr w kierunku Nadłuża. Zorientowaliśmy się około 22.40 i biegiem wróciliśmy pod Kamień Witolda Plapisa na uroczysku Na Miny, a stamtąd sprintem pogalopowaliśmy na uroczysko Szczukówek. Dotarliśmy tam o 22.56, dosłownie w ostatniej chwili.

Miejsce startu Maratonu Kampinoskiego wybrano nieprzypadkowo. Widać z daleka oświetlony czerwonymi zniczami kamień poświęcony zmarłemu w 2006 r. Andrzejowi Zboińskiemu, geologowi, podróżnikowi i krajoznawcy, który wraz z przyjaciółmi założył w 1964 r. Mazowiecki Klub Górski „Matragona” i przez 42 lata był jego prezesem. Od 1974 r. był organizatorem i inicjatorem corocznych maratonów pieszych po Puszczy Kampinoskiej. Nazwa klubu Matragona pochodzi od zalesionego szczytu o wysokości 990 m w zachodnich Bieszczadach u źródeł Osławy, na który nie prowadzą żadne szlaki turystyczne.

W okolicach wiaty na Szczukówku kręci się około 20 osób z czołówkami. Mimo ciemności rozpoznajemy wśród nich Konroza i Bemola. Pani organizator odrywa z naszych kart startowych jakiś kupon. Szara jest tu jedynym psem, ale słyszymy, że trzy godziny wcześniej o 20.00 startowało przynajmniej 10 razy tyle ludzi oraz kilka psów ras zaprzęgowych. Mija godzina 23.00, zaczyna się Wielka Przygoda. Ruszamy ze Szczukówka biegiem w kierunku uroczyska Na Miny, skąd właśnie przygalopowaliśmy parę minut temu. Oczywiście biegniemy zbyt ostro i sporo w tym winy Szarej, która jak zwykle musi być na czele grupy i rzecz jasna nie wie, że tej nocy i następnego dnia czeka ją najdłuższe i najbardziej wyczerpujące ciągnięcie w jej dotychczasowym życiu. Przy Kamieniu Witolda Plapisa i wiacie (teraz ją widzimy doskonale i nie możemy zrozumieć, jak można było ją przegapić) skręcamy w lewo w kierunku Nadłuża.

Mam na sobie ciepłą, oddychającą koszulkę z długim rękawem, polar i biegową cienką kurtkę. Jest mi w tym wszystkim trochę za ciepło. Postanawiam pozbyć się polaru, ale nie jest to proste, jeśli ma się na sobie jeszcze camelbag i uprząż z napalonym psem na drugim końcu. Zatrzymuję się mówiąc Pitowi, że go dogonię. Cały zabieg zajmuje mi po ciemku ze dwie minuty. W tym czasie grupa migocąca czołówkami oddala się i rozpada, jedni biegną szybciej, inni wolniej. Tylko ja mam ręczną latarkę. Gonię znajomych, przeskakujemy z Szarą przewrócone drzewo, które już dwukrotnie musieliśmy pokonać w drodze na start. Jest ciemno, kierunek pomagają ustalić błyski czołówek w przedzie i niezawodny nos Szarej. Ona doskonale czuje szlak wydeptany przed trzema godzinami przez przynajmniej dwie setki piechurów.

Oczywiście przegapiłbym niespodziewany skręt w prawo tuż przed Kamieniem Ułanów Jazłowieckich, gdyby nie nagłe szarpnięcie amortyzatora. Szara znała tę trasę doskonale, poza tym pomagał jej nos. A mnie zmyliły dodatkowo światełka czołówek przede mną, widać nie tylko ja nie wyłapałem zakrętu szlaku na skrzyżowaniu. Zastanawiam się, czy czasem Piotrki nie są wśród błądzących z przodu, nawołuję ich, nie ma odzewu. Więc zgodnie z wyznaczoną trasą skręcam przy Kamieniu Ułanów Jazłowieckich ponownie w prawo w kierunku Sierakowa.

Zbliżającą się wieś zapowiada ujadanie psów. Wbiegamy między zabudowania, psi gwar się potęguje. Szara jak zwykle nie wdaje się w żadne dyskusje, jest ponad to. Ja trochę się boję burków szczekających z tyłu w sąsiedztwie moich łydek. W zastępstwie Szarej to ja pokazuję im zęby i odszczekuję się, co już któryś raz okazuje się skuteczne. Niedaleko głównego skrzyżowania wsi doganiam Konroza, Bemola i obu Piotrków. Powiedzieli, że psi hałas towarzyszący mnie i Szarej upewnił ich, że jestem już blisko.

Według opisu trasy etap z Sierakowa do Truskawia można pokonać dowolną drogą. Jadąc wcześniej samochodem do Sierakowa widzieliśmy, że wielu piechurów startujących o 20.00 zdecydowało się na okrężną drogę asfaltowymi drogami przez Izabelin. My jednak wybieramy leśne drogi bez szlaku, prowadzące najkrótszą trasą na południowy zachód do Truskawia. Tylko na Maratonie Kampinoskim mogliśmy to zrobić legalnie. Dobrze, że Pit zabrał ze sobą busolę, która pomaga utrzymać właściwy kierunek. Widzimy wreszcie zabudowania Truskawia. Znowu burkowa orkiestra powitalna. Po kilku minutach jesteśmy na pętli autobusowej w centrum wsi.

Czuję się niemal jak w domu, bo byłem w Truskawiu dziesiątki razy. Tu właśnie mój klub KB Galeria Warszawa organizował w maju swoją pierwszą imprezę: Bieg Truskawki. Nawet fragment dzisiejszej trasy pomiędzy Truskawiem a Zaborowem Leśnym, poprowadzony żółtym szlakiem, nakładał się na początek galeryjnego biegu. Napotykamy we wsi kilku młodzieńców, jeden z nich biegnie z nami kawałek. Proponujemy mu przyłączenie się do naszej ekipy i wspólny bieg prawie nad Bzurę, ale młodzieniec rezygnuje.


Rys.2 - Z Lasocina szliśmy na wschód, ku słońcu (fot. Pit)


Zasuwamy w pięciu leśną drogą z Truskawia do Zaborowa Leśnego, pokonujemy jej krótki wybrukowany fragment poprowadzony przez wydmę. Ja i Pit stwierdzamy, że dla nas tempo jest zbyt ostre, jeżeli mamy wytrzymać 100 km. PiotrekMarysin żegna się z nami i wraz z Konrozem i Bemolem ucieka do przodu. A ja, Pit i Szara przechodzimy do marszu. Po drodze wyprzedzamy kilku maszerujących w maratonie piechurów i piechurek, będzie ich jeszcze na trasie wielu.

W Zaborowie Leśnym skręcamy w lewo i zmierzamy połączonymi szlakami niebieskim i zielonym w kierunku właściwego Zaborowa, od czasu do czasu podbiegując. Ścieżka jest wąska, podłoże zmienne, zdradliwe. Wiosną czasami jest tu tak mokro, że ciężko się przedostać, przekonałem się o tym już kilka razy. Teraz, na początku października, jest całkiem sucho. Dochodzi pierwsza, niebo bezchmurne, rozgwieżdżone, robi się coraz zimniej. Znowu przystanek na założenie polara i ciepłej czapki. Tym razem Pit chwilę zaczekał, przytrzymał psa i poświecił.

Na rogatkach Zaborowa napotykamy pierwszy punkt kontrolny. Obsługę stanowi jeden pan. Po chwili rozmowy okazało się, że to właśnie z nim korespondowałem e-mailowo w sprawie możliwości startu w uprzęży z psem. W nasze karty startowe zostaje wstemplowana tajemnicza cyferka, potwierdzająca obecność na punkcie. Jest możliwość uzupełnienia wody, ale camelbagi mamy jeszcze prawie pełne. Za to Szara chętnie korzysta z wodopoju. Ruszamy dalej między zabudowania, po chwili mamy pod nogami asfalt, którym docieramy do skweru w centrum Zaborowa. Poboczem szosy Warszawa-Leszno-Sochaczew biegniemy na zachód mniej więcej kilometr, po czym za niebieskimi znakami odbijamy w prawo.

Ścieżka wije się wśród drzew, a potem szlak prowadzi drogą na skraju lasu na zachód. Na północy rozciąga się pustka pól o szerokości około kilometra przed daleką ścianą lasu, dzięki czemu możemy idąc podziwiać wspaniale rozgwieżdżone niebo.

Widok jest niesamowity, bo żadne sztuczne światła nie przeszkadzają. Wielki Wóz niemal wbija swój zagięty dyszel w las. Jego siedem gwiazd świeci bardzo jasno, a na drugim planie widać setki słabszych gwiazdek, w wielkim mieście niewidocznych nawet przy całkowicie bezchmurnym niebie. Od gwiezdnego blasku srebrzą się trawy na polu, widać też cieniutkie pasemka mgły. Szukam Gwiazdy Polarnej. To ostatnia w dyszlu Małego Wozu, ale tę konstelację trudniej wypatrzyć niż Wielki Wóz. Prostsze jest odłożenie w górę pięciokrotności odcinka pomiędzy tylnymi kołami bardzo jasnego Wielkiego Wozu. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć... Jest! To dość jasna gwiazda, jedyna na niebie, która nie zmienia położenia w ciągu nocy i ciągle wskazuje kierunek północny. Cała reszta wolno wiruje wokół niej. Pozornie wiruje, bo gwiazda leży ona na przedłużeniu osi Ziemi.

To Ziemia wraz z nami wiruje wokół własnej osi, a nam się wydaje, że to niebo się obraca, a Słońce wschodzi i zachodzi. Dokładnie nad nami widać pięć jasnych gwiazd, tworzących spłaszczoną literę W. To Kasjopea. Gwiazda Polarna jest w połowie drogi między Wielkim Wozem a Kasjopeą. Dobrze też widać Oriona, którego pas tworzą trzy jasne gwiazdy w jednej linii blisko siebie. Orion jest teraz po południowej stronie nieba, widzimy go za plecami podążając odkrytym terenem na północ. Jeszcze przyda się tej nocy rozeznanie, jaki kierunek wskazują najlepiej widoczne gwiazdozbiory.

Piaszczysta droga prowadzi teraz przez las na północny wschód. Jest coraz zimniej. Niebieski szlak pieszy i pokrywający się z nim szlak rowerowy odbijają w lewo, a my idziemy szybko już bez szlaku na północny zachód gruntową drogą. Przechodzi ona w żwirówkę, a potem w asfaltową ulicę we wsi Kępiaste. Warunki dogodne do biegu, więc truchtamy, tym bardziej że Szara ciągle jest napalona i dobrze ciągnie.

Mijamy kolejne grypy piechurów, pozdrawiając się cicho. Burki są jednak niezawodne i robią pobudkę swoim gospodarzom, a jest już koło drugiej. Wokół ciągną się zabudowania dużej wsi Łubiec. Dobiegamy do szosy łączącej Leszno z Kazuniem, ruchliwej nawet teraz, w środku nocy. Olbrzymi tir przejeżdża bardzo szybko tuż koło nas, śmignęły tylko jego liczne światełka, a za sprawą kosmicznej nocy od razu skojarzył mi się z pozaziemskim pojazdem z filmu „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”. Przecinamy szosę i biegniemy dalej na zachód przez Łubiec. Na końcu wsi skręcamy w prawo w leśną drogę, prowadzącą na północny zachód. Piach, więc znowu maszerujemy. Wyprzedza nas para biegaczy. Docieramy do leśnego skrzyżowania, na którym skręcamy w lewo. Teraz zasuwamy dość szeroką Lesznowską Drogą w kierunku Sosny Powstańców.

Docieramy wreszcie do kolejnego punktu kontrolnego, położonego mniej więcej na 35 kilomerze trasy. Ulokowano go w sąsiedztwie Sosny Powstańców 1863 r. To położone na południowych peryferiach wsi Górki ważne skrzyżowanie szlaków turystycznych. Prawie półtora wieku temu rosła tu sosna, na której Rosjanie wieszali powstańców styczniowych. Dziś jest tu punkt kontrolny, obsługiwany przez kilka osób. Uzupełniamy wodą oligoceńską ubytki wody w camelbagach, Szara też dostała trochę w misce. Podobnie jak na pierwszym punkcie w nasze karty startowe wstęplowana zostaje druga cyferka. Koło punktu odpoczywa kilkunastu uczestników maratonu, którzy razem z nami ruszają w dalszą drogę.

Idziemy kilkaset metrów asfaltową drogą na południowy zachód, po czym za znakami zielonymi skręcamy w lewo w leśną ścieżkę. Trzymamy się cały czas zielonego szlaku, który wije się leśnymi drogami w okolicach przysiółka Narty. Czasami się gubimy, ale kierunek pozwala utrzymać m.in. obserwacja gwiazd. W końcu do zielonych dołączają także znaki niebieskie oraz szlaku rowerowego, a za zakrętem w prawo także żółte.

Piaszczystą drogą, dość dobrze mi znaną, docieramy do Granicy. To wieś z Muzeum Kampinoskiego Parku Narodowego i skansenem. Moje dzieciaki przyjeżdżały tu na wycieczki szkolne, parę lat byliśmy tu też rodzinnie. A niecały rok temu, w grudniu, tu były start i meta organizowanego przez KB Droga Marpuszu, czyli Maratonu Puszczańskiego. Wtedy to Szara przebiegła swój pierwszy maraton. Marpusz organizowany jest co roku w Puszczy Kampinoskiej przez biegającą rodzinę Starzyńskich już od kilkunastu lat, co roku na innej trasie.

Dziś nie za bardzo jest możliwość zwiedzania, przebiegamy szybko przez Granicę. Wraz ze spadkiem temperatury robi się coraz bardziej mglisto. Zaczyna się pozbawiony szlaków i przez to trudny nawigacyjnie kawałek. Mijamy osadę Zalasek, a po kilku zakrętach posuwamy się na zachód przez Łazy Leśne. Wyprzedzamy kolejnych piechurów. Kiedy dostrzegamy w mroku migocące czołówkami grupki, to budzi się w nas ambicja i podrywamy się do biegu. Ale zaraz po wyprzedzeniu piechurów zapał nam przechodzi. Na początku jeszcze staraliśmy się im zniknąć z oczu za zakrętem, później przechodzimy do marszu zaraz po wyprzedzeniu chodziarzy. Truchtanie pozwala się też trochę rozgrzać. Bo zimno jest już okrutnie. Picie w camelbagu jest tak lodowate, że boję się je ciągnąć przez rurkę w obawie przed przeziębieniem.


Rys.3 - Kromnowska Droga była bardzo piaszczysta(fot. Pit)


Podsypiam chyba trochę w marszu. Jestem już zmęczony, otępiały, zmarźnięty. Nie chce mi się gadać. Ktoś mnie dogania, nie chce mi się odwrócić i zobaczyć kto to. A dziewczęcy głos mówi, że niedawno biegaliśmy razem z psami na SBBP. Agnieszka? Tak, Agnieszka. Dziwię się, że nie spotkaliśmy się na starcie o 23.00. Ale Agnieszka mówi, że wraz z przyjaciółmi wystartowała o 20.00 i jak dotąd maszerują. Trochę żałuje, bo też ma ochotę pobiegać. Ale nie chce się rozstawać z przyjaciółmi. Ci pewnie dotrą tylko do połowy trasy i poprzestaną na 50 km. Ale za połówką Agnieszka chce biec. W Maratonie Kampinoskim startuje już któryś raz. Na ostatnim miała zaliczone 75 km.

Zrobiłaby 100 km, ale pogubiła się na ostatnich kilku kilometrach i w końcu nie dotarła do mety w Izabelinie. Tym razem chce naprawić błąd. Ale póki co maszeruje ze swoją grupą, zwalnia i uciekamy jej z Pitem do przodu. Agnieszka przed tygodniem w swoim debiucie w Maratonie Warszawskim (biegowym) zrobiła znakomity czas 3:43. A teraz, podobnie jak my, robi sobie stukilometrową poprawkę. Patrzę jeszcze na spodnie Agnieszki, które kończą się na wysokości kolan. Łydki ma całkiem gołe, a noc jest lodowata. Hardkorowa dziewczyna.

Leśna droga prowadzi prosto w kierunku Lasocina. To wieś położona na zachodnim krańcu Puszczy Kampinoskiej, kilka kilometrów od Sochaczewa. Mijamy kilka wielkich, pomnikowych dębów. Coraz częściej zdarzają się odkryte kawałki, pola i łąki, na których jest jeszcze zimniej niż w lesie. Robi się też coraz widniej, dochodzi szósta. Na łąkach widać, że był przygruntowy przymrozek, rośliny są oszronione. Kapitalnie wyglądają czubki drzew i krzewów wśród pól, wyłaniające się z fantastycznych smug mgły. Pit zafascynowany robi zdjęcie za zdjęciem. Klimaty są rzeczywiście niesamowite. Warto było się wybrać na ten maraton choćby dla tego czarodziejskiego świtu. Będzie słoneczny dzień, na wschodzie robi się coraz jaśniej, ale słońca jeszcze nie widać.

Znowu pojawiają się zabudowania, najpierw pojedynczo, potem grupami, wreszcie ciągiem. Droga z gruntowej przechodzi w asfaltową. Doganiamy prowadzonego przez kogoś na smyczy dużego malamuta. Szara zawiera z nim znajomość, Pit robi zdjęcia obu psom. Rozmawiamy z właścicielem malamuta, który wystartował z nim o 20.00 i za chwilę kończy swój udział w maratonie na mecie 50 km w lasocińskiej szkole.

Widzimy już duży budynek na końcu wsi, przy wejściu plandeka z napisem „meta 50 km”. Przed budynkiem przywiązuję Szarą do ogrodzenia, daję jej wodę. Widzimy przyczepy samochodowe przeznaczone do przewozu wielu psów, z osobnym boksem dla każdego. Psów też kilka kręci się przed szkołą. Ale poza Szarą chyba żaden nie wyruszył potem na kolejny etap maratonu, wszystkie poprzestały na półmetku. Wchodzimy do szkoły, a tam zaskakująco wielki tłum ludzi.

Przy drzwiach stoją Bemol i PiotrekMarysin. Obaj skończyli już udział w maratonie i czekają na autobus, który zawiezie ich do Warszawy. Bemolowi nawaliło po drodze kolano. Piotrek chciał zrobić dziś 75 km, ale z Górek, gdzie była meta tego dystansu, autobus do Warszawy będzie odjeżdżał dopiero około 14.00. A że Piotrka czekał dziś znacznie wcześniej udział w chrzcinach, więc zdecydował się na odjazd z Lasocina po 50 km. Tylko Konroz wyruszył dalej, a zrobił to już dość dawno temu.

Przy stoliku sędziów zostajemy odnotowani, że dotarliśmy. Patrzę na zegarek, jest 6.55. Dotarcie do połowy trasy zajęło nam prawie 8 godzin. Możemy napić się gorącej herbaty i zjeść kawałek ciasta. Dopychamy niesionymi ze sobą batonami i wychodzimy ze szkoły. Mam dla Szarej kilka kabanosów. Jednego dałem jej już wcześniej, zasmakował. Teraz chcę się z nią podzielić bułką z masłem i szynką. Wącha, ale nie je, a kiedyś chętnie by coś takiego skonsumowała, zwłaszcza po 50-kilometrowym rajdzie. Skubana dobrze wie, że mam jeszcze coś lepszego. Kiedy w końcu wyciągam kawałki kabanosa, łaskawie raczy je spożyć. Rozbawiony Pit cały czas robi zdjęcia, zachwycony tym jak Szara mną manipuluje. Zamieniamy jeszcze kilka słów ze znajomym biegaczem Jankiem i ruszamy dalej.

Asfaltowa droga prowadzi na wschód do Famułek Brochowskich. W czasie 20 minut spędzonych w szkole przegapiliśmy najważniejszy moment – wschód słońca. Teraz widzimy przed nami tuż nad horyzontem złotawą tarczę. W Famułkach Brochowskich asfaltowa droga skręca na północ i prowadzi przez rozległy pas łąk nad kanałem Łasica. Wokół kłębi się mgła, mieszająca się ze złotym blaskiem słońca i refleksami oszronionych roślin. Razem daje to kapitalny efekt. Pit zwalnia i cyka zdjęcie za zdjęciem. Szczególnie ciekawie wyglądają rozpięte na gałązkach pajęczyny, na których osiadła w nocy rosa, zamieniona nad ranem w kryształki lodu. Równie malownicze są oszronione owoce dzikiej róży i srebrzące się od lodowej skorupy trzciny w podmokłościach. Szara raźno ciągnie, ale ja truchtam wolno, żeby Pit mógł nas dogonić.

W Famułkach Królewskich kończymy kilkukilometrowy asfaltowo-łąkowy etap i zbiegamy na leśną, gruntową drogę. Pit przebąkuje, że jak dotrzemy do mety 75 km w Górkach, to moglibyśmy zakończyć bieg. Zdaje się, że dokucza mu noga. Ja odpowiadam, że do Górek jeszcze kawał drogi. Jak do nich dotrzemy, to zdecydujemy, czy kończymy po 75 km czy zasuwamy do końca, czyli do dyrekcji KPN w Izabelinie. A na razie żółty szlak rowerowy prowadzi nas przez leśne wydmy na północ. Dogania nas Agnieszka.

Mówi, że dochodziła do szkoły w Lasocinie, kiedy zobaczyła jak z niej ruszamy w dalszą drogę. Pozostawiwszy przyjaciół na mecie 50 km goniła nas samotnie cały czas biegiem po asfalcie i dopadła dopiero teraz. Truchtamy dalej we czwórkę, czasem maszerujemy. Odpinam Szarą, żeby teraz pociągnęła Agnieszkę. Pies oczywiście nie ma nic przeciwko temu.

Jestem ubrany na czarno, dzięki czemu szybciej łapię słoneczną energię. Jest mi coraz cieplej, raźniej, weselej. Budzi się piękna, kolorowa, złotopolskojesienna niedziela. Zamieniam ciepłą czapkę na cienką opaskę. Docieramy do Kromnowskiej Drogi, która prowadzi nas na wschód niedaleko północnego skraju puszczy. Niebieski szlak wzdłuż dawno nieużywanych torów doprowadza nas do kolejnego punktu kontrolnego na parkingu przy Piaskach Królewskich. Kolejna cyferka zostaje wstemplowana w karty kontrolne. Biegnąc dalej niebieskim szlakiem na południowy wschód wyprzedzamy kolejnych piechurów.


Rys.4 - Pit, Agnieszka i Szara w Górkach (fot. Jang)


Po bokach dziesiątki grzybiarzy penetrują las, mimo że na terenie parku narodowego zbiór grzybów jest zabroniony. Ale mamy właśnie szczyt sezonu, pachnie grzybowo, najróżniejsze kapelusze (ale chyba niejadalne) setkami porastają pobocze leśnej drogi. Widzę na ścieżce kopniętego, oderwanego od ziemi dużego maślaka. Ma około 10 cm średnicy i ani śladu robali. Aż żal zostawić. Biorę go ze sobą, choć trochę przeszkadza w biegu i maśli mi śluzem dłonie i ubranie. Wśród różnokolorowych liści i przekwitających wrzosów widać liczne srebrzystozielone kępki popularnego porostu – chrobotka reniferowego.

Kromnowska Droga z niebieskimi znakami prowadzi do węzła szlaków o nazwie Posada Cisowe. Stamtąd grzejemy na południe żółtym szlakiem do mostku na Łasicy koło Rzepowej Góry. Po drodze mijamy wielki, sterczący ku niebu spróchniały pień, pozostałość kilkusetletniego dębu Jagiellon. Za drewnianym mostkiem już bez szlaku przedzieramy się zarośniętą ścieżką do wsi Zamość. Drogą między rozproszonymi zabudowaniami i polami zmierzamy na zachód w kierunku dużej wsi Górki. Znowu przeprawiamy się na północny brzeg Łasicy koło jazu. Ten jaz zapewne przeciwdziała nadmiernemu odpływowi wody z puszczy.

Jak słyszałem, najbardziej niszczycielskim działaniem człowieka na terenie Puszczy Kampinoskiej była i jest... melioracja. Rozsiane wśród porośniętych sosnowymi borami wydm kampinoskie bagna były ostoją wielu gatunków roślin i zwierząt. Ale osuszone trzęsawiska mogą również być terenem atrakcyjnym rolniczo (w przeciwieństwie do wydm). Wykopano tu więc sieć kanałów, którymi wody odprowadzane są do pobliskiej Bzury. Łasica to największy z nich. Nasilenie prac melioracyjnych nastąpiło w latach 60. XX w. Większość gatunków na wysuszonych terenach diabli wzięli, a uzyskane tak tereny zaorano lub zamieniono na łąki i pastwiska.

W stosunkowo niezmienionym stanie ocalało tylko położone najbardziej na zachód bagno Cichowąż koło Sierakowa, w okolicach którego zaczynaliśmy nasz maraton. A ocalało dlatego, że jeszcze w latach 30. XX w. zostało objęte rezerwatem dzięki staraniom małżeństwa Kobendzów. Rezerwat ten stanowił zalążek Kampinoskiego Parku Narodowego, którego władze starają się dziś odtworzyć dawne bagna. Zasypać kanałów od razu nie mogą, bo oznaczałoby to koniec lokalnego rolnictwa i zalanie śródpuszczańskich wsi. Ale mogą chociaż jazami regulować i hamować odpływ wody.

Zamościańską Drogą wkraczamy do Górek. Koło nowoczesnego kościoła, w którym właśnie odbywa się z daleka już słyszana niedzielna msza, znajduje się meta 75 km. Tradycyjnie już przywiązuję Szarą na podwórzu budynku, chyba szkolnego. Jesteśmy wykończeni, Szara kładzie się w trawie, a my kuśtykamy do środka. Odhaczamy się przy sędziowskim stanowisku. Nawet nie zdążyliśmy dobrze usiąść przy stolikach, a już przed nami stały plastikowe naczynia z gorącą, parującą zupą. Zjadamy ze smakiem, zagryzamy chlebem, dopychamy własnym zapasami. Spotykamy znajomą biegaczkę Anię, która wybrała dzienny wariant 50 km. Oczywiście nie ma mowy o kapitulacji, mimo zmęczenia postanawiamy wszyscy ruszyć na ostatni etap. Tym bardziej, że autobus do Warszawy będzie stąd dopiero za trzy godziny. Nie myślałem, że podniesienie z krzesła może być takie trudne. Dolewam trochę wody do camelbaga, ruszamy dalej.

Z Górek ruszamy bez szlaku na wschód drogą prowadzącą wśród sadów. Wzięło mnie na śpiewanie maratońskiej szanty.

I równaj krok i będzie lżej
Czun kanaka naka ciurla jej
Za nami szmat drogi, z przodu coraz mniej
Czun kanaka naka ciurla jej

Skręcamy w prawo, po raz czwarty już dzisiaj przekraczamy kanał Łasica po solidnym stalowym moście z asfaltową nawierzchnią. Te kilka metrów asfaltu kontrastuje z gruntową drogą po obu stronach przeprawy. Szara jak zwykle schodzi do wody, żeby ugasić pragnienie. A potem zasuwamy marszobiegiem na południowy wschód malowniczą drogą o nazwie Trakt Napoleoński. Nie prowadzi tędy żaden szlak turystyczny. Zapuściłem się tutaj kilka lat temu, jeszcze zanim urodziła się Szara. Był wówczas bezśnieżny luty z dodatnią temperaturą.

Zrobiłem wtedy na trasie Truskaw-Górki-Truskaw przez lata później nie poprawiony swój rekord na raz przebiegniętego dystansu. Z pomiarów na mapie po biegu wyszło mi wtedy 44 km. I pamiętam, że właśnie na Trakcie Napoleońskim widziałem wtedy sarny. Tym razem saren nie widać. Równinna droga nie bardzo nadaje się do biegu, dużo na niej gałęzi, korzeni i dołków. Docieramy wreszcie do wydmy zwanej Babską Górką.

Stąd na wschód prowadzi zielony Południowy Szlak Leśny, dużo lepiej nadający się do biegu. Truchtamy nieprzerwanie ze 2-3 km i docieramy do Roztoki. Przechodzmy na drugą stronę ruchliwej szosy Leszno-Nowy Dwór koło dużego parkingu. Tutaj dwa lata temu był start i meta Marpuszu organizowanego przez KB Droga. Nie przebiegłem wtedy pełnego maratonu, tylko około 35 km, a ciągnęły mnie cały czas wspólnie dwie suki husky, Szara i Nuka. Teraz co krok dopada mnie jakieś kampinoskie wspomnienie.

Czerwony szlak prowadzi dalej na wschód w kierunku Wierszy. Zaraz za Roztoką mijamy kilka pomnikowych dębów, a potem zaczyna się chyba najbardziej piaszczysty etap maratonu. Pit wyraźnie się rozkręcił, nawet jak idzie to nie możemy za nim z Agnieszką nadążyć. Na przemian podczepiamy sobie Szarą, która okazuje się być bardzo pomocna. Pit tak się rozpędził, że zniknął nam z oczu w przodzie. Próby porozumienia się przez komórkę nie bardzo wychodziły, bo na tym terenie prawie nie było zasięgu. Niespodziewanie okazało się, że Pit jest jednak za nami, bo on szedł zapiaszczoną szeroką drogą, a my sąsiadującą z nią mniej piaszczystą, ale krętą i zmienną wysokościowo ścieżką. Nie zauważyliśmy go wśród innych piechurów, a o tym że nas goni powiedzieli nam inni uczestnicy maratonu, którzy nas dogonili. Dopadł nas w końcu i znowu w czwórkę docieramy do Wierszy.

Jest tu stary partyzancki cmentarz i niedawno postawiony marmurowy pomnik, upamiętniający walki na tym terenie leśnych oddziałów AK z hitlerowacami w 1944 r. w czasie powstania warszawskiego. Zgrupowanie partyzantów o nazwie Kampinos liczyło wtedy kilka tysięcy ludzi, a wolny od Niemców teren miał średnicę kilkunastu kilometrów. Jego środek był właśnie tu, we wsi Wiersze, gdzie był wojskowy szpital, a na cmentarzu pochowano m.in. zmarłych w nim partyzantów. Kapelanem AK był tu wtedy późniejszy prymas Stefan Wyszyński.

Czerwony szlak wiedzie dalej na wschód traktem opisanym na mapie jako Warszawska Droga. Przed miesiącem spotkałem na nim wraz z Dżastin i jeszcze innym biegającym Piotrkiem osobliwy oddział. Kilku ludzi w polskich mundurach z okresu międzywojennego maszerowało znad Bzury przez kilka dni w kierunku Warszawy. Upamiętniali w ten sposób przedzieranie się tą samą drogą polskich oddziałów we wrześniu 1939 r. Mieli ze sobą karabiny i pełen ekwipunek, każdy z nich taszczył ze 20-30 kg sprzętu. Maszerowali już ze dwa dni, nocując po drodze we wsiach, jeszcze jeden dzień drogi był przed nimi. Zamierzali zakończyć wyprawę na warszawskiej AWF. Pasjonaci historii i militariów, sympatyczni i chętnie opowiadający.


Rys.5 - 75 kilometrów może dać nieźle w kość (fot. Pit)


Teraz już ledwo żywi zbliżamy się do mety. Znowu trasa maratonu nakłada się na Karczmisku na trasę naszego galeryjnego Biegu Truskawki. Potem jest trochę deniwelacji na Ćwikowej Górze i zielonym szlakiem docieramy do parkingu Pociecha. Kilkaset metrów kocich łbów i ostatni wodopój dla Szarej. Skończyła mi się właśnie dla niej woda, a naturalnych zbiorników już do końca maratonu nie napotkaliśmy. Zielonym szlakiem docieramy do Sierakowa, ścigając się po drodze ze starszym piechurem wyposażonym w kijki. Czasem my byliśmy bardziej wysunięci do przodu, a czasem on.

Docieramy wreszcie do asfaltowej drogi w Sierakowie i zaparkowanego mojego samochodu, w którym zostawiam bezużyteczny już camelbag. Biegniemy do skrzyżowania, skręcamy na nim w prawo, a po kilkuset metrach zbiegamy w lewo z asfaltu za czarnymi znakami w las. Teraz już ciągle biegiem do Izabelina, do dyrekcji KPN. Wpadamy w bramę i lądujemy na tyłach budynku dyrekcji. To jednak nie tu, trzeba wrócić i wejść do budynku z innej strony. Biegniemy trzymając się za ręce w nadziei, że na mecie będzie jakiś komitet powitalny. Ale nie ma na zewnątrz nikogo, wchodzimy do budynku, tym razem razem z Szarą.

Koniec. 100 km za nami. Czas mój, Pita i Szarej: 17:38. Wchodzimy dalej, do pomieszczenia w którym dziś jest galeria sztuki, a półtora roku temu było muzeum przyrodnicze. Byłem tu wtedy z wycieczką szkolną klasy mojego syna Szymka. Miłe panie częstują nas kawą, herbatą i ciastem. Jest możliwość wypicia nawet herbaty z prądem, ale ja jako kierowca nie mogę skorzystać. Ale Pit to robi i bardzo sobie chwali. Szara jako jedyny pies, który dotarł do mety 100 km, jest w centrum zainteresowania. Wyczerpana wyciąga się na podłodze, napiwszy się wcześniej wody. Pojawiają się rodzice Agnieszki, którzy podwożą nas do samochodu do Sierakowa. Wracamy z Pitem i Szarą do Warszawy. Z wyczerpania cały się trzęsę, zasypiam w wannie z gorącą wodą, potem przesypiam wieczór i noc.

Jak się potem okazało, do mety 100 km dotarło 78 osób. Nasz czas dał nam (mnie i Pitowi) lokaty 12 i 13. Chyba nieźle. Konroz także dotarł do mety 100 km z czasem 15:01, co dało mu 5 miejsce. W piątek, prawie tydzień po imprezie, ma miejsce impreza zakończeniowa maratonu, na którą z powodu straszliwego korka spóźniłem się 40 minut. Ale dostałem medal, a raczej order. Medale dla biegaczy zwykle przypominają olimpijskie, są zawieszane na wstążce na szyi. Wagabundzi zadowalają się wpinaną odznaką na wzór wojskowego orderu. Wszystkie wręcza uczestnikom maratonu wdowa po jego twórcy Andrzeju Zboińskim.

Jedną z uczestniczek tegorocznego rajdu jest też jego córka. Co chwila wspominana jest ponadczterdziestoletnia historia klubu „Matragona”. Czuje się tę wieloletnią tradycję i ogólną sympatię, jak panuje teraz w sali. Kolejno nagradzani medalami i kartami uczestnictwa mogą sobie wybrać jedną z wielu książek. Ja wybieram wspomnienia patrona firmy w której pracuję, Eugeniusza Romera.

Podsumowując: impreza wspaniała, wrażenia niesamowite, wysiłek okrutny, wyzwanie jak diabli. Fajna kompania, Szara się sprawdziła, za rok bardzo chętnie powtórzę ten rajd.



Komentarze czytelników - 18podyskutuj o tym 
 

jang

Autor: jang, 2008-11-02, 12:34 napisał/-a:
Dzięki Toya :-)

Podglądam sobie liczbę wejść na stronę z tym tekstem, jeszcze rośnie. Ale cały czas się boję, że 80% wchodzących patrzy, że to z pół godziny czytania i daje sobie spokój, może szybko przejrzy te kilka zdjęć i zamyka okienko.

Takie posty jak Twój upewniają mnie, że warto sobie czasem więcej popisać, bo zawsze znajdzie się ktoś, komu będzie się chciało to przeczytać. I do tego nawet dwa razy, bo relacja soczysta... Dzięki jeszcze raz :-).

 

Toya

Autor: Toya, 2008-11-02, 14:21 napisał/-a:
Hm, przecież po to jeździ się na takie ultraimprezy, żeby je dobrze zapamiętać...Czytałam Twoją relację pod kątem porównania z Konecką Setką, na której byłam w tym roku (moje pierwszy raz 100km). Tam warunki były nieco inne: zdecydowanie cieplej, kilkanaście stopni w nocy i więcej szlaku prowadzącego przez las. Z tego też powodu mniej się napatrzyłam na otoczenie, bo jednak trzeba było zerkać pod nogi. Z nocnej pętli pamiętam pstrykawki raczej niż ciągły obraz. A u Ciebie nie ma żadnej przerwy...
Ze zdjęć najbardziej podoba mi się to po 75km, kiedy Szara z podwiniętymi łapami odpoczywa zmęczona przy drzewku. Ale pyszczek ma uśmiechnięty..
Impreza spełniła moje oczekiwania jeżeli chodzi o nacieszenie się wolnością wielogodzinnego przemieszczania się, zwłaszcza nocą, po urokliwych przyrodniczo terenach. A że w Kampinosie jeszcze nie byłam - wybieram się w przyszłym roku :-D

 

jang

Autor: jang, 2008-11-02, 19:44 napisał/-a:
No to się pewnie zobaczymy, bo też chcę w przyszłym roku powtórzyć kampinoską setkę. :-)

Szara bardzo szybko się regeneruje, odpocznie chwilę i już jest gotowa do dalszej wędrówki. Tak to piszę, żeby mnie potem Animalsi nie ciągali po sądach że znęcam się nad psem i zmuszam do nadmiernego wysiłku.

 

Toya

Autor: Toya, 2008-11-02, 23:11 napisał/-a:
Husky to pies zaprzęgowy, kilometry ma w genach, pochoruje się raczej od ograniczenia ruchu. W tym roku spotkałam na treningu dwukrotnie takie rasowe pieski wyprowadzane na uwięzi. Serce się kraje. Na widok biegacza zwierzę zaczyna radośnie podskakiwać. A tutaj kontrolne pociągnięcie linewką merów dwa. Spacerek ma być dostojny, w tempie emeryta. Nie mogłam się powstrzymać i zagadałam, żeby psu dać pobiegać. Mam nadzieję, że to coś dało...

 

jang

Autor: jang, 2008-11-02, 23:25 napisał/-a:
Moja Szara na spacerach biega luzem, ale ja już nad nią jako tako panuję. Ale wielu właścicieli huskich ma z tym problem. Te psy, zwłaszcza jak mają za mało ruchu, mają tendencję do ucieczek. Na przykład Nuka, którą czasem pożyczam od właścicielki żeby przegonić ją po lesie. Już kilka razy ją ścigałem przez pół godziny albo i godzinę i na sekundę jej już luzem nie puszczę. Ale za to jest to rasa całkowicie nieagresywna wobec ludzi i można bez ryzyka ataku na człowieka puścić psa luzem. Ale zdarzają się przechodnie, którzy o tym nie wiedzą i mnie opieprzają, że psa luzem puszczam. Na szczęście coraz rzadziej, bo Szarą już cała okolica kojarzy, że pies jest spokojny. Kończę, rodzina się wkurza, bo chce spać...

 

BeataT

Autor: BeataT, 2008-11-03, 14:55 napisał/-a:
Też miałam okazję ukończyć w tym roku kampinoską setkę. Był to mój szósty start w tym maratonie i mam nadzieję, że nie ostatni :) Jak co roku, zawarłam nowe, sympatyczne znajomości :) Było super!
Ps. Bardzo fajna relacja:)

 

jang

Autor: jang, 2008-11-03, 20:03 napisał/-a:
Hej Beata.
Widzę, że od maratonów kampinoskich można się uzależnić. Ale to chyba niezbyt szkodliwy i bardzo fajny nałóg. Zatem do zo za rok :-). Dziękuję.

 

Grażyna W.

Autor: Grażyna W., 2008-11-03, 23:03 napisał/-a:
Relacja rzeczywiście świetna, choć długa, czyta się ją z prawdziwą przyjemnością.

 

BeataT

Autor: BeataT, 2008-11-04, 05:56 napisał/-a:
Oj mozna się uzależnić, można... W tym roku z przyczyn czasowo - zdrowotnych była to moja (jak na razie) jedyna impreza, wiedziałam, że Kampinos muszę zaliczyć, nawet gdybym miała przejść tylko 50 km. Cieszę się, że udało mi się zrobić setkę, po prostu nie chciałam odpuścić tej herbatki z prądem na mecie:)

 

jang

Autor: jang, 2008-11-05, 22:58 napisał/-a:
Grazyno, dzięki :-)

Czy mógłby mi ktoś wyjaśnić, dlaczego jak się wchodzi do tej dyskusji przez forum dyskusyjne, to widać wszystkie wypowiedzi, a jak się wchodzi do artykułu, to pod nim widać tylko niektóre posty. Ja bym na przykład chciał, żeby pod artykułem był dostępny link do zdjęć Pita, bo stanowią one doskonałe uzupełnienie tekstu.

 




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768