redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Przeczytano: 397/126337 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:9.5/8

Twoja ocena:brak


Maraton Warszawski i jego okolice
Autor: Gabriela Kucharska
Data : 2008-10-01

Jest to relacja subiektywna pisane przez szeregową członkinię RGO, czyli Rudawskiej Grupy Ogniskowej.

Tak, jak zostało postanowione i dogadane wcześniej, udaliśmy się sporą grupką do stolicy po to, by w sobotę wystartować w sztafecie maratońskiej EKIDEN, a w niedzielę większość z nas biegła w maratonie.
Sztafeta została zgłoszona jako MaratonyPolskie.PL – Rudawska Grupa Ogniskowa, i mimo, że w EKIDENIE biegło bardzo wielu znajomych z MP, to byliśmy jedyną grupą ze zwrotem „MaratonyPolskie” w nazwie.
Po przyjeździe do biura zawodów, wpadliśmy od razu na Janusza i Admina, szybkie powitanie, kilka ciepłych słów i rozpoczynamy snucie się po biurze w oczekiwaniu na resztę naszych przyjaciół, którzy co jakiś czas odzywają się z drogi, że już do nas jadą.
Postanawiamy wyjść na dach Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, w holu którego zorganizowane jest biuro zawodów, bo podobno warto.
Wychodzimy i...prawda. Jeszcze jak warto było tam się wydrapać. To prawie jak wiszące ogrody Semiramidy. Przepiękny ogród na dachu, z alejkami, szpalerami, nawet wielostopniową fontanną. Piękne miejsce z pięknym widokiem na Warszawę.






Zjeżdżamy na dół i czas już wielki, bo na dole są nasi przyjaciele ze sztafety. Brakuje tylko Zulusa (zresztą...będzie go brakować do samego końca – to znaczy do samego startu. Na szczęście objawiał się telefonicznie, tym samym pozbawiając mnie katastroficznych myśli o jakiejś potwornej kraksie drogowej, która miałaby uniemożliwić mu przyjazd na EKIDEN).

Po małych ale za to bardzo nerwowych pierepałkach, odbieram nasze numery startowe i z językami wywieszonymi niemalże na brodę, gnamy na start.
Choć brzmi to, być może, dziwnie, to w tegorocznym Maratonie Warszawskim WSZYSTKIO jest od siebie znacznie oddalone – biuro zawodów, start, meta, hala noclegowa, prysznice...to są miejsca oddalone od siebie o kilka kilometrów.
Docieramy na start, Grześ w locie przebiera się w ciuchy biegowe i mknie na start. Biegnie jako pierwszy. Potem pietruszek, LauraLi, Zulus, Tusik i mamusiajakubaijasia.

Kiedy Elkanah dobiega do mety, zmienia go Piotrek, a Grześ wraca do nas na pogaduchy...gadamy, śmiejemy się i wtedy, z pytania rzuconego ku uciesze, wynika jasno, że Piotrek NIE ZMIENIŁ Grzesia. Oni się w ogóle nie widzieli w strefie zmian!!

Grzesiek leci naprawiać niedopatrzenie, znajduje Piotrka i następuje zmiana. Trzy minutki w plecy, ale z drugiej strony to jest takie do nas podobne, że nie sposób się z tego nie śmiać.

My wszyscy idziemy pokibicować na trasę. A że jesteśmy w radosnych nastrojach, przeto w doping wkładamy sporo serca i energii...no, wydzieramy się po prostu, dopingując absolutnie wszystkich startujących. Nie ma dla nas najmniejszego znaczenia, że to nasi rywale. To przede wszystkim nasi „bracia w bieganiu” :-)





W międzyczasie idę do samochodu się przebrać...szalenie jest to krępujące, bo nie przewidziałam, że nie będzie szatni...może była, ale nikt z nas jej nie odnalazł, więc przebieram się łącznie ze zmianą bielizny na oczach obcych ludzi...chyba ostatni raz robiłam to będąc niemowlęciem. Jednak jestem zwolenniczką odrobiny bodaj intymności.

Mknę na start i biegnę. Po drodze dopingują mnie okrzykami Piotrek z dziećmi, i Robert z Lidką. Biegnę. Po drodze dopada mnie kolka (nie od tempa biegu – wiem to. Zawiniła chałwa, na która się skusiłam – moja wina). Z kolką dopadam do mety i..... po zawodach. Przynajmniej dla nas. EKIDEN został przez RGO ukończony w czasie 3godź.27min – czyli przyzwoicie, zważając, że biegliśmy go w tempie zabawowym z założenia, oszczędzając siły na maraton. Pasta Party, sesyjka zdjęciowa i już jedziemy do hali noclegowej, jakoś się tam odnaleźć i rozlokować.





Oczywiście nie obywa się bez błądzenia po mieście. Oczywiście, każdy zapytany o drogę człowiek prezentuje nam popłoch w oczach i zawstydzone wyznanie „ nie wiem, ja nie jestem stąd”. W końcu drogę wskazuje nam taksówkarz i chwała mu za to, bo w pewnym momencie naszego błądzenia po mieście, zdobyłam się na wredny tekst, że chciałabym zdążyć na start o dziewiątej rano. To, że żyję , świadczy o dużej odporności psychicznej mego męża.

W końcu docieramy na halę, tam okazuje się , że nie ma najmniejszego problemu ni z nami, ni z dziećmi i możemy tam wszyscy spać. Chłopcy wzięli już dla nas materace, więc szybkie rozlokowanie, chwila błyskawicznego relaksu i już trzeba ruszać. Jesteśmy wszak umówieni na wspólne wyjście do kultowej (ponoć) knajpy BABALU, gdzie czeka już zarezerwowany stolik i reszta znajomych. Ruszamy, ale...po drodze dzielimy się na dwie frakcje, z których jedna kontynuuje wyprawę do knajpki, a druga z dziećmi wraca na halę, co jest decyzją o tyleż słuszną, że dzieci padają, jak ścięte.

My siedzimy jeszcze chwilkę i gadamy sobie cichutko, co chwilę podchodzi ktoś znajomy, wita się i odchodzi z kawałkiem szarlotki w ręce (zastanawiam się, czy tak naprawdę to przychodzili do nas, czy do tej blachy pełnej ciasta, która stała między nami). Kilka minut po 22-giej idziemy spać.....
Jutro maraton....

W niedzielę budzę się o mojej tradycyjnej porze, czyli o 5.30.
Wstaję, idę pod prysznic, potem piję kawę z automatu, zagaduję zaspanych przyjaciół, ubieram dzieci, robię śniadanie...takie zwykłe „podtrzymywanie ogniska domowego”, tyle, że na wyjeździe:)




Potem zwijamy obozowisko i jedziemy w okolice linii startu. Tu geniusz organizatorów objawia się w całej krasie. Mianowicie prawie nic jeszcze nie ma. Są toalety i są auta na depozyt. Nie ma szatni, nie ma nawet jeszcze nadmuchanej bramy startowej.
Dziwy jakieś.

Idziemy w stronę Kolumny Zygmunta, spotkamy znajomych, poznajemy tych do tej pory nieznanych jeszcze osobiście, czas płynie, moment startu i prawdy zbliża się nieubłaganie.

W końcu...START.
Biegniemy z różnym tempie, jak to na maratonie, jak na każdym biegu właściwie. Trasa wydaje się być bardzo ładna...najpierw dwa i pół kółka po centrum , potem wybiegamy mostem na Pragę, biegniemy i tam, powrót na lewą stronę Wisły i bieg do Wilanowa. To jest denerwujące. Sześć kilometrów w linii prostej. Nie dzieje się nic...bieg...bieg...bieg...punkty odżywcze i bieg...po nieciekawej okolicy. Wiem oczywiście, że maraton to nie spacer z przewodnikiem, ale ta dłużyzna po prostym najzwyczajniej w świecie męczy




W Wilanowie, pod samym Zamkiem Królewskim zakręt i dopiero wtedy wiem, że to, co było do tej pory, to było nic w porównaniu do tego, co właśnie się zaczyna. Dwanaście kilometrów w linii prostej!!! KOSZMAR!!! Do rozwijania znacznych prędkości zapewne doskonałe, ale ja takich nie rozwijam a mając za sobą sześć kilometrów takiej samej (lub bardzo podobnej) trasy, zaczynam odczuwać coś na kształt zniechęcenia - nie ściany - siły wciąż mam, ale właśnie zniechęcenia....Ta dwunastokilometrowa prosta to jest prawdziwy sprawdzian charakteru i motywacji. A ta maleje z każdym kilometrem coraz bardziej.

Na samym końcu tej wybitnie długiej drogi przez mękę, już w tunelu, na czterdziestym kilometrze, myślę sobie „mam w nosie, nie biegnę, nie chce mi się, dojdę sobie spokojnie do tej mety z zamkniętymi oczami, byle już tej prostej nie widzieć”. Na szczęście w tunelu śpiewa chór. Szczerze mówiąc, to każdy chór może zaledwie marzyć o takiej akustyce jaką daje tunel. To mnie podrywa do biegu i jednak kończę jak Pan Bóg przykazał...bez żadnego maszerowania z zamkniętymi oczami.

W duchu dziękuję sama sobie, że to Wrocław wybrałam na miejsce debiutu. Ta trasa, a konkretnie jej druga połowa, po prostu potwornie mnie znużyła. Wybitnie ta prosta była demotywująca.
W końcu META!!!

Piękny, ciężki medal zostaje mi zawieszony na szyi, odbieram siatkę z wodą i bananem. Idę na spotkanie przyjaciół. Spotykam Szpaków, przysiadam się do nich na chwilkę a potem do depozytu i pod prysznic. Prysznice, jak wszystko na tym przedziwnym maratonie, oczywiście oddalone są znacznie, ale wiozą zawodników pod te prysznice busiki. W busie pogawędka ze znajomymi z Wrocławia. Pod prysznicem, a może raczej w szatni, pogawędka z dziewczynami, które podobnie jak ja ukończyły maraton przed chwilą.

Potem powrót w okolice mety, rozmowy z przyjaciółmi, zajadanie ciasta, pokrzepianie się kawą i piwem i...czas do domów....
My z dziećmi jedziemy jeszcze do Wilanowa. Pilotuję ich z jakąś bardzo niedobrą zajadłością w głosie, a w duchu mówię sobie „Jadę...siedzę wygodnie w fotelu pasażera...nie muszę już tej cholernej dłużyzny wydeptywać własnymi nogami...ale fajnie”

Warszawa została zdobyta. Tym razem przez RGO.
Warto było:)








INFORMACJA POSIADA MULTI-FORUM
POROZMAWIAJ
Biegi / Imprezowanie

O wszystkim i niczym cz.9

77
2012-10-22
Biegi / Imprezowanie

O wszystkim i niczym cz.8

3284
2012-01-31
Biegi / Imprezowanie

O wszystkim i niczym cz.7

3647
2010-12-06
Biegi / Imprezowanie

O wszystkim i o niczym cz.6

4293
2010-05-06
Biegi / Rozmowy na inne tematy

Marysieńka po raz 99 !!!

59
2010-03-19
Biegi / Imprezowanie

O wszystkim i o niczym cz.5

2797
2009-08-29
Biegi / Imprezowanie

O wszystkim i o niczym cz.4

1747
2009-04-09
Biegi / Imprezowanie

O wszystkim i o niczym cz.3

3755
2009-02-16
Biegi / Imprezowanie

O wszystkim i o niczym cz.2

4201
2008-11-24
Biegi / Imprezowanie

O wszystkim i o niczym cz.1

5343
2008-09-15





Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768