redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
jang
Jan Goleń
Warszawa
KB Galeria Warszawa

Ostatnio zalogowany
2017-05-15,13:04
Przeczytano: 469/145957 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:10/6

Twoja ocena:brak


Tatry i husky
Autor: Jan Goleń
Data : 2008-09-26

Cani-cross i Tatry trochę się wykluczają, o czym niedawno się przekonałem.

Szefowa mojej żony zaprosiła całą naszą rodzinę na kilka dni do swojej posiadłości w Zakopanem. Pojawił się jednak problem: co zrobić w tym czasie z psem? Do tej pory wszystkie próby podrzucenia Szarej komuś, nawet na krótko, kończyły się źle. Spokojny w naszej obecności pies bez nas rozpaczał, skomlał, szarpał się i usiłował uciec. Okazało się jednak, że możemy psa zabrać do Zakopca ze sobą. Ale wtedy pojawił się kolejny problem: obowiązuje teraz bezwzględny zakaz wstępu z psem do Tatrzańskiego Parku Narodowego. Upewniłem się o tym telefonicznie. Pani z dyrekcji TPN powiedziała mi, że nawet jeśli jakoś sforsuję z psem bramki biletowe i na terenie parku napotkam strażnika, to grozi mi sąd grodzki. Nie przekonało jej zapewnienie, że mój husky jest całkowicie nieagresywny i jest cały czas upięty w uprzęży. I fakt, że po upięciu psa mogę się poruszać praktycznie po wszystkich szlakach turystycznych Kampinoskiego Parku Narodowego (o czym już parę lat temu upewniłem się w stosownej dyrekcji).

Zdecydowaliśmy się jednak zabrać Szarą i całą piątką pojechaliśmy w Tatry samochodem, po raz pierwszy od 10 lat. Wcześniej złaziliśmy je wzdłuż i wszerz po polskiej i słowackiej stronie, przyjeżdżając tam latem co roku. Nawet jak się urodził Szymek, to go rocznego taszczyłem w nosidełku na plecach po Gęsiej Szyi i po pobliskim Spiszu. Ale potem życie rodzinne nam się z górami rozmijało, na rzecz wakacji puszczańsko-jeziornych.

Kilka dni przed wyjazdem miałem wypadek rowerowy, którego konsekwencją było złamanie kości śródręcza. Złożyli mi na rękę gips, ale trzy palce lewej ręki miałem swobodne i ortopeda pozwolił mi prowadzić samochód. Udało się bez problemu poprowadzić wóz przez 7 godzin i ponad 400 km. Pewnego niedzielnego, pogodnego, sierpniowego wieczoru wylądowaliśmy w zachodniej części Zakopanego u rodziców szefowej mojej żony.

Następnego ranka postanowiliśmy się rozdzielić. Anka, Zosia i Szymek wyruszyli na Giewont, a ja z Szarą chciałem pobiec Drogą pod Reglami (na niej psy są dozwolone) na zachód i przedostać się na słowacką stronę, gdzie na psy patrzy się podobno przychylniejszym okiem. Nie wiedzieliśmy, że teraz Giewont jest chyba najbardziej obleganym przez turystów szczytem w Tatrach, zwłaszcza że właśnie zaczął się remont bardzo popularnej ceprostrady do Morskiego Oka. Więc wielki tłum, odcięty nieco od Tatr Wysokich, skierował się ku znajdującemu się na wyciągnięcie ręki od Zakopca Giewontowi.


Rys.1 - Do Doliny Strążyskiej nie da się wejść z psem


Odprowadziłem rodzinę do wejścia do Doliny Strążyskiej i po raz ostatni podjąłem próbę przekonania pracownika parku, że mój pies jest zapięty i nie stanowi zagrożenia dla nikogo. Odpowiedział, że chyba jestem ślepy, bo nie widzę znaków zakazu. Znaki z przekreślonym psem rzeczywiście były na każdym kroku. Anka kupiła bilety i z dzieciakami ruszyła w głąb TPN. Dla Zosi i Szymka to była pierwsza wyprawa w prawdziwe góry w życiu na własnych nogach (jeśli nie liczyć jurajskich skałek, na których był już Szymek z obozem sportowym). Ja pobiegłem z Szarą Drogą pod Reglami na zachód.

Dzień był piękny, pogodny, niezbyt gorący. Na szlaku było sporo turystów, niektórzy podobnie jak ja z czworonogami. Widok huskiego w szorkach przypiętego uprzężą do biegacza budził zainteresowanie. Zagadywany kilkakrotnie się zatrzymywałem, przy okazji starając się zorientować, gdzie wolno wchodzić z psem, a gdzie nie. Ktoś mi powiedział, że do TANAP-u, czyli słowackiego odpowiednika Tatrzańskiego Parku Narodowego, można wchodzić także z psem. Chciałem dotrzeć Drogą pod Reglami do Kir, stamtąd już bez szlaku drogą do Witowa. Z Witowa prowadził szlak na zachód na Magurę Witowską, położoną na granicy polsko-słowackiej. Potem można było zejść do słowackiej miejscowości letniskowej Oravice. Wszystko poza parkami narodowymi. Okazuje się, że granice terenów chronionych są teraz dużo istotniejsze od granic międzypaństwowych w ramach strefy Schengen.

W Kirach dziewczyna sprzedająca coś przy wejściu do Doliny Kościeliskiej powiedziała mi, że do Doliny Chochołowskiej wpuszczają także z psami. Z Kir ruszyłem w kierunku Witowa asfaltową, bardzo ruchliwą i niemal pozbawioną poboczy drogą. Staraliśmy się nie wpaść nikomu pod koła, ale było to trudne. Nawet wyjątkowo opanowana Szara była przerażona, kiedy metr o niej przejeżdżał z ogromną prędkością piętrowy autokar. Do tego dochodziły agresywne, biegające luzem psy z okolicznych gospodarstw. Przy skrzyżowaniu z drogą prowadzącą do Doliny Chochołowskiej, gdzie zatrzymaliśmy się przy wodopoju, zdecydowaliśmy się jednak wybrać Chochołowską. Skręciliśmy w lewo i po chwili dotarliśmy do bramy TPN na Siwej Polanie.

W Dolinie Chochołowskiej, w przeciwieństwie do pozostałych bram w Tatry, bilety sprzedaje nie TPN lecz Wspólnota Leśna Uprawnionych Ośmiu Wsi z siedzibą w Witowie. Ta wielce szanowna instytucja istnieje od 1821 r. Zrzesza właścicieli gruntów w Tatrach, znajdujących się w granicach TPN i reprezentuje ich w sporach z parkiem narodowym. To jeden z przykładów rozbieżności interesów obrońców przyrody i lokalnej społeczności, ale także przykład dogadywania się obu grup. O ile w dolinie Rospudy trzymam stronę tych pierwszych, to tutaj i teraz bardziej podobają mi się poczynania tych drugich. Zwłaszcza, że przychylniejszym okiem patrzą na obecność psów w Tatrach. W końcu biznes is biznes, każdy turysta i jego opłata za bilet się liczy. A i parkowi narodowemu można w ten sposób lekko zagrać na nosie.

Tu znaków z przekreślonym psem nie widzę. Od górali w kasie dowiaduję się, że mogę zapłaciwszy tylko za siebie wejść z sobakiewiczem do parku. Ale mogę z nim iść tylko do schroniska na Polanie Chochołowskiej. Bardzo blisko schroniska jest przejście przez granicę państwa na Przełęczy Bobrowieckiej. Niestety górale w kasie nie wiedzieli, jak zapatrują się Słowacy na obecność psów po swojej stronie. Postanowiłem zaryzykować i biegiem ruszyłem w górę Doliny Chochołowskiej.

Szara dobrze ciągnęła, początkowo po asfalcie, potem po żwirowej drodze. Mijały nas czasem konne wozy i liczne rowery, które można było wypożyczyć na Siwej Polanie. Pieszych turystów były całe kompanie. Przed schroniskiem, gdzie stromizna była już całkiem spora, nasz duet okazywał się szybszy niż rowery. Minąłem też jednego strażnika parku, nie zareagował na to że mam ze sobą psa. Dotarłem do schroniska, Szarą na chwilę przywiązałem do ogrodzenia i kupiłem sobie w środku colę. Podzieliłem się też z Szarą kanapką. Potem ruszyłem szlakiem ku Przełęczy Bobrowieckiej, nadal nie napotykając znaków zakazu wstępu z psem. Tu mieliśmy całkiem strome podejście przez las i zamiast biegu było maszerowanie. Ale amortyzator miałem ciągle napięty, Szara nieźle ciągnęła.

Szybko dotarliśmy do Przełęczy Bobrowieckiej (1356 m n.p.m.). Jednocześnie z nami wdrapała się na nią od tamtej strony granicy grupa kilku młodych Słowaków z Bratysławy. Oczywiście obecność pięknego huskiego kruszy wszelkie lody i po chwili udało się nawiązać rozmowę. Ja mówiłem po polsku, oni po słowacku, dość dobrze się wzajemnie rozumieliśmy. Pokazałem im na swojej mapie, że chcę zbiec szlakiem do znajdujących się po słowackiej stronie Oravic, a potem wrócić na polską stronę przez Magurę Witowską. Liczyłem na jakiś fajny posiłek w Oravicach, ale Słowacy mi go tam odradzili, polecali tylko piwo i lody. Nie wiedzieli, co mówią przepisy o wprowadzaniu psów do TANAP-u, bo ich to oczywiście nie interesowało, ale idąc od Oravic nie widzieli znaków zakazu wstępu z psem. Szara w czasie rozmowy wsadzała oczywiście swoim zwyczajem nos do toreb moich rozmówców, zwłaszcza jak wyczuła coś dobrego. Nie budziło to jakichś gwałtownych sprzeciwów, załapała się nawet na jakieś chipsy. Trzeba sobie jakoś w życiu radzić, jak mawiał baca zawiązujący but dżdżownicą.

Pożegnałem się i pobiegłem z Szarą w dół, na Słowację. Początkowo ścieżka przez las była stroma i pełna korzeni, potem stopniowo łagodniała. W przeciwieństwie do polskich Tatr prawie nie było tu turystów. Przez godzinę zbiegu lasem napotkałem tylko jedną starszą parę, zmierzającą w przeciwnym niż ja kierunku. Wypiwszy colę napełniłem butelkę wodą z potoku, Szara też chętnie skorzystała z wodopoju. Ścieżka przeszła w dość szeroką szutrową aleję, a potem w asfaltową drogę. Pojawiły się z czasem elektryczne latarnie. Czułem się jak w miejskim parku, a nie jak w górach.

Na skrzyżowaniu na granicy lasu stał pick-up, na który kilku ludzi ładowało kosiarki do trawy (też po polskiej stonie sprawa raczej w górach niespotykana). Gdy dobiegłem do samochodu, to zobaczyłem na podkoszulku jednego z nich, dość młodego faceta, logo TANAP-u. Pokazał mi stojącą obok tablicę, gdzie wśród kilkunastu innych zakazów był też i przekreślony pies. Stwierdził, że muszę zapłacić mandat. Bo właśnie wybiegłem z rezerwatu przyrody z zakazem wprowadzania, „wodzenia” i wnoszenia psów (czyli upięcie uprzężą nie stanowiło okoliczności łagodzącej). Ja na to, zgodnie z prawdą, że ten znak to pierwszy jaki widzę od chwili przekroczenie granicy na Przełęczy Bobrowieckiej. Strażnik przyznał, że odkąd Polska i Słowacja należą do strefy Schengen, to mogłem tam przekroczyć granicę i dodał, że rzeczywiście od strony granicy też powinien być postawiony zakaz, ale „my se zapomnieli”. No jakżeście „se zapomnieli”, to dlaczego karzecie mi płacić mandat? Powiedziałem im też, że po polskiej stronie w Dolinie Chochołowskiej, przylegającej do granicy, psy są dozwolone. Na to jeden z towarzyszących strażnikowi robotników mówi, że te rezerwaty z zakazem (zakaz wprowadzania psów nie obejmuje całego TANAP-u tylko niektóre rezerwaty) są oznaczone na wszystkich mapach. No to ja im pokazuję swoją polską mapę, gdzie rezerwaty nie są wyszczególnione, bo według polskich przepisów w parkach narodowych nie ma sensu osobne wydzielanie rezerwatów. A po słowackiej stronie w ramach parku narodowego są strefy o różnym stopniu dostępności. Ja miałem pecha wybiec właśnie z tej najmniej dostępnej, chociaż biegłem szlakiem turystycznym.


Rys.2 - Husky w uprzężach, po lewej Szara


Chcieli, żebym zapłacił mandat w wysokości 2000 koron, czyli równowartość około 300 zł. Ale dobrotliwie zeszli do 500 koron, czyli coś koło 80 zł. Ja nawet tyle polskiej waluty przy sobie nie miałem, nie wspominając już o koronach, których nie miałem wcale. W końcu zgodziłem się na karę w wysokości 50 zł. A wtedy okazało się, że strażnik nie ma przy sobie bloczku mandatowego. Myślę więc, że sprawa rozejdzie się po kościach. Ale gdzie tam, trafiłem na służbistę. Miły, uprzejmy, ale nie odpuści. Zwłaszcza Polakowi. Każe mi biec dalej asfaltową drogą w stronę Oravic i zatrzymać się przy drugich zabudowaniach. No to ruszyliśmy z Szarą biegiem po asfalcie, po chwili wyprzedził nas pick-up. Strażnik czekał ze dwa kilometry dalej przy swojej leśniczówce, dał mi dwa kuponiki mandatowe po 100 koron (czyli po przeliczeniu około 30 zł) za mój banknot 50-złotowy. Ale nie marudziłem. Powiedziałem mu jeszcze, że w Kampinoskim Parku Narodowym koło Warszawy mogę się z zapiętym w uprząż psem poruszać po wszystkich szlakach turystycznych (dostałem na to zgodę w dyrekcji KPN), ale specjalnie go to nie ruszyło. Powtórzył tylko, że muszą postawić znaki zakazu na granicy państwa.

Skwaszony nieco dobiegam z Szarą do Oravic. To niewielka miejscowość letniskowa z kąpieliskiem termalnym oraz kilkoma straganami i punktami gastronomicznymi. Jest tu sporo Polaków. Kilkoro z nich wychodzi z jadłodajni. Pytam ich, czy można tam płacić w złotówkach. Nie wiedzą czy można, bo sami płacili koronami, ale jedzenia, podobnie jak Słowacy napotkani na przełęczy, nie polecają. Mimo wszystko przywiązuję psa do ogrodzenia na zewnątrz i odstaję w kolejce piwo, za które płacę 4 zł. Nawet mieli dla mnie resztę w polskiej walucie. Wszystkie ceny w jadłospisie podane były zarówno w słowackich koronach jak i w euro. Bo Słowacja już od 1.01.2009 r. wchodzi do strefy euro, trochę nas wyprzedzili.

Sączę przy stoliku pod zadaszeniem piwo, Szara leży koło mnie. Złoty Bażant jest świetny i zimny. Oczywiście podchodzą jak zwykle ludzie i zagadują o psa. Jakiemuś Polakowi opisuję, jak przed chwilą za sprawą słowackiego strażnika TANAP-u stałem się lżejszy o 50 zł. Nagle podchodzi do mnie jakiś Słowak, trzyma w ręku talerz z przynajmniej półkilowym, ledwo skubniętym kawałkiem mięsa podobnym do golonki. Pyta: „Ne chcete pro psa?”. W pierwszej chwili nie rozumiem, po sekundzie chwytam o co chodzi i pytam: „A wy ne chcete?”. „Ne”. „No to dik” i uśmiecham się w podziękowaniu. Słowak zostawia mięcho z kawałkiem chleba na talerzu. Podaję je Szarej pod stół po kawałku, potem daję jej jeszcze wysmarowany w tłuszczu chleb. Wcina bez oporów, widać to jedzonko nie takie paskudne. Ale Słowakowi jakoś przez gardło nie przeszło. Albo mu się nas żal zrobiło, bo pewnie słyszał moją opowieść o mandacie.

Kończę piwo i oglądam z zewnątrz kąpielisko termalne. Za ogrodzeniem tłum ludzi nieruchomo moczy się w basenie z rdzawą wodą. Z tablicy informacyjnej dowiaduję się, że szlak sąsiadujący z tym, którym właśnie przybiegłem do Oravic, jest okresowo zamknięty ze względu na ochronę dużych drapieżników. Pewnie niedźwiedzi. Stąd prawdopodobnie to uczulenie na psy w tym rejonie. W pobliżu jest stragan z „medovką”, czyli miodem pitnym o pięknym, pomarańczowym kolorze. Jest możliwość degustacji. Próbuję jednego miodu, jest dość wytrawny. Kolejny za to jest słodki. Wymieniam swój ostatni 20-złotowy banknot na butelkę słodkiego. Żeby mieć jakąś pamiątkę ze Słowacji.

Butla znika w plecaku, biegnę teraz z Szarą szlakiem w kierunku polskiej granicy. Chcę dotrzeć do Magury Witowskiej. Oznaczenia szlaku nie są zbyt widoczne, trochę błądzę, nie ma wyraźnie zaznaczonego zejścia z drogi na leśne zbocze. Odnajduję je w końcu i znowu wspinamy się przez las. Jest piękne, słoneczne popołudnie. Na górze przedzieramy się przez hale z wysoką trawą, mijamy myśliwskie ambony. Poza nami ani człeka, ani zwierza. Jest czarownie. W końcu docieramy do szczytu ze słupkami granicznymi z literami S z jednej strony i P z drugiej. To Magura Witowska (1232 m n.p.m.). Kilkusetmetrowy fragment szlaku wiedzie wzdłuż granicy.

Po polskiej stronie zaczynają się problemy. Coraz częstsze są kałuże i błotniste kawałki drogi, które trzeba omijać pobliskim lasem. Potem leśna droga zamienia się w jeden wielki rów błota. Zasuwamy slalomem albo przedzieramy się przez gęste zarośla wzdłuż drogi. Tempo mamy więc marne. Dostaję od Anki sms-a, że oni zaraz wychodzą z parku narodowego. Miałem na nich czekać u wylotu Doliny Białego, ale jestem oddalony od niego o 2-3 godziny biegu. Na domiar złego to ja mam klucz do naszej kwatery.

Postanawiam skrócić nieco trasę i nie biec szlakiem aż do Witowa, tylko zbiec w dół bez szlaku leśnymi drogami w kierunku Kir. Trafiam na polany z opuszczonymi, częściowo zrujnowanymi szałasami. Jest już późne popołudnie, widać długie cienie i te opuszczone hale robią niesamowite wrażenie. Za nimi kolejne długie odcinki błotnych rowów zamiast drogi. Nie dziwię się, że nikt tu nie zagląda i nie pędzi owiec na redyk. Nie ma jak się przedostać przez błotniste, leśne drogi. Wymowna jest zaznaczona na mapie nazwa jednej w hal: Zdechłówka.

Szara raźno ciągnie do przodu, słyszymy samochody, wreszcie wybiegamy na szosę pomiędzy Kirami i Witowem. Biegniemy wąziutkim poboczem w kierunku Kir i po chwili jesteśmy na znajomym już skrzyżowaniu z drogą do Siwej Polany. Jest już zmierzch, kiedy zatrzymuję się na kilka minut przy stoliku koło miejsca, gdzie sprzedaje się oscypki przy szosie. Wypijam w mniej niż minutę półlitrową butelkę wody ze słowackiego potoku i zjadamy z Szarą na spółkę ostatnią kanapkę. Zapada zmrok. Nawiązuję też kontakt telefoniczny z Anią, która w międzyczasie zeszła już z dziećmi do Zakopanego. Podeszła wcześniej na przełęcz pod Giewont, ale na sam szczyt się nie zdecydowała, bo trzeba było czekać w kolejce przynajmniej dwie godziny. Ale się przez te 10 lat porobiło, naród wspinaczy mamy… Ustalamy, że Anka i dzieci wrócą do naszej kwatery i poczekają u rodziców szefowej, aż ja dotrę do nich z kluczem.

Ruszam dalej szosą do Kir, Szara daje oznaki zaniepokojenia, przyspiesza. Po chwili znam powód. To znane nam z drogi w drugą stronę miejsce z agresywnymi, bacowymi burkami biegającymi luzem. Jeden z nich opuszcza stadko owiec na oddalonej o kilkadziesiąt metrów łące, przebiega przez szosę slalomem między pędzącymi autami i bez żadnych wstępów rzuca się biegnącej Szarej do gardła. Na szczęście husky ma tam gęste futro, nie jest łatwo przebić się przez nie zębami. Mój but prawie dosięga burka, zamieszanie z psami na poboczu niemal kończy się samochodowym wypadkiem. Napastnik ucieka do rowu, po chwili znowu próbuje dosięgnąć Szarej, która skrępowana uprzężą nie może się bronić. Tym razem idą w ruch kamienie. Burek doskonale wie o co chodzi, kiedy je podnoszę z asfaltu i zmyka do stada owiec, znów lawirując między samochodami. Nigdy nie byłem mocny w rzutach kamieniami, wszystkie chybiają celu, ale skutecznie odstraszają. A baca pieszczotliwie, ze spóźnionym refleksem woła swojego podopiecznego: „Wracaj tu, skur…synu jeden!”

Od wejścia do Doliny Kościeliskiej w Kirach, już opustoszałego z pustymi straganami, biegniemy znowu Drogą pod Reglami. Nie ma już zagrożenia samochodami i burkami, ale jest ciemno i łatwo wywalić się na jakimś korzeniu. Latarki brak. Jednak zapas sił oboje mamy i zasuwamy dalej biegiem w nienajgorszym tempie, choć od początku wyprawy minęło już przynajmniej 8 godzin. Docieramy do bramy TPN-u u wejścia do Doliny Małej Łąki. Tu trzeba przebiec koło leśniczówki. Ciemno jest już zupełnie. Przy leśniczówce nagle dostajemy snop ostrego światła w twarze (tudzież mordy). Przez dwie-trzy sekundy czekam na głośne „Stać!” albo stukot karabinu maszynowego. Zamiast tego widzę cień otwierający od wewnątrz okno. Kiedy skrzydło okna się uchyla, pytam o Drogę pod Reglami w kierunku Zakopanego. Jegomość w oknie mówi, że za budynkiem i ogrodzeniem muszę skręcić w lewo. Właściwie to pamiętałem trasę z biegu w drugą stronę w południe. Ale swoim pytaniem dałem do zrozumienia strażnikowi, że nie zamierzam po nocy wbiegać do parku narodowego. Cel został osiągnięty, światło gaśnie, a okno się zamyka.

Pół godziny później docieram do naszej kwatery przy Drodze do Walczaków w Zakopanem. Pokonaliśmy z Szarą dystans mniej więcej maratonu i to po nieźle pofałdowanym terenie. Ania z dzieciakami czekają na herbacie, soczku i drinku u naszych gospodarzy. Żona daje mi do zrozumienia, że trochę przegiąłem z tą wyprawą zakończoną przed dziewiątą wieczorem. Na dodatek przypomina mi się bólem w lewej goleni kontuzja sprzed lat, jakiej doznałem uczestnicząc po raz pierwszy w czteroetapowym biegu na 100 km w Zamościu. Ból towarzyszył mi do końca naszego pobytu w Zakopanem, czyli jeszcze przez trzy dni. Potem na szczęście ustąpił. W sumie wyjazd był udany. Drugiego dnia pobytu zdobyliśmy Gubałówkę bez pomocy kolejek linowych, bo tu można było bez problemu wejść z psem. Trzeciego ja z Szymkiem weszliśmy przez Dolinę Małej Łąki do TPN. Przez Przysłop Miętusi przeszliśmy do Doliny Kościeliskiej i zwiedziliśmy Jaskinię Mroźną. Potem przez schronisko Ornak i Przełęcz Iwaniacką (niezła była na nią wspinaczka) dostaliśmy się do Doliny Chochołowskiej, gdzie spokaliśmy się z Anią, Zosią i Szarą. Oni szli moimi śladami sprzed dwóch dni Drogą pod Reglami i Doliną Chochołowską, bo tylko tak mogli wejść w Tatry z psem. Z Siwej Polany wróciliśmy do Zakopca mikrobusem.

Takie były nasze przygody z Tatrami i psem. Konkluzja jest jednak taka, że albo Tatry, albo pies. Szkoda, że nie udało mi się wejść powyżej górnej granicy lasu. Mam nadzieję, że wyprawa w góry spodobała się dzieciakom i jeszcze tu będziemy wracać, tym bardziej że szefowa żony zaprasza nas także zimą. Może wtedy spróbuję z Szarą ski-joringu, czyli jazdy na nartach biegowych, przy której narciarza ciągnie pies zaprzęgowy. Tylko znowu trzeba będzie szukać tras poza parkiem narodowym...



Komentarze czytelników - 4podyskutuj o tym 
 

łysy

Autor: łysy, 2008-09-27, 10:20 napisał/-a:
Niestety, Jang-u, ale w większości naszych parków tak jest ,że nie można nic robić w tych miejscach. Te służby parkowe to ja bym osobiście (ocenzurowano). Spójrz od drugiej strony jak to wszystko wygląda - ja miałem okazję poobserwować - Ci to dopiero łamią przepisy, a jak niszczą przyrodę to szkoda gadać.
Dobrze ,że udało Ci się przebyć trasę bez większych problemów.

 

Katan

Autor: Katan vel Kruk, 2008-10-01, 20:05 napisał/-a:
Fantastyczna historia Jang z ciekawości zapytam ile to kilometrów zrobiliście tego dnia? A wracając do tematu zgadzam się z przepisem, że do rezerwatów bez psa - ale akceptuje ten przepis dopiero wtedy kiedy będzie istniał kolejny - Świnica nie dla szpilek i japonek (chodzi o klapki, bez dyskryminacji); za wyrzucenie puszki piwa w rezerwacie punkty karne i mandat dotkliwy, nie jestem w stanie wymyśleć dobrej kary dla turystów którzy zakatowali niedźwiedzia - choć publiczna chłosta byłaby najłagodniejsza. Wiem jedno jest prawo i lewo - prawo jest na papierze i jest wspaniałe, lewo jest w głowach ludzie i już z tym bywa różnie. Podziwiam za wycieczkę z Szarą, nie tylko dlatego, że była super opisana ale również dlatego, że mam olbrzymią chrapę na zakup psa rasy zbliżonej - Alaskan i biegania wraz z nim wszędzie gdzie się da. Pozdrowienia Kruk

 

jang

Autor: jang, 2008-10-01, 23:06 napisał/-a:
LINK: http://www.matragona.org

Nigdy w górach nie przeliczałem pokonanego dystansu na kilometry, bo odcinki o różnej stromiźnie są nieporównywalne. Oddałem też do biblioteki wydawnictwa w którym pracuję mapy, które pożyczyłem na ten wyjazd, więc nie mogę zrobić pomiarów kartometrycznych. Ale myślę, że z grubsza tego dnia pokonaliśmy z Szarą około 40 km, a zajęło nam to prawie 10 godzin (razem z postojami).

W najbliższy weekend będziemy biegać po innym parku narodowym, mianowicie Kampinoskim. To będzie marszobieg na dystansie 100 km. Mam zgodę orgów na start z psem. Trochę męczy mnie katar, ale mam nadzieję, że się z nim uporam. Impreza ta, czyli Maraton Kampinoski, ma już sporą tradycję, bo jest organizowana po raz 35. Mam nadzieję że dam radę zaliczyć tę stówę. Do tej pory mój rekord to około 75 km na Rzeźniku w Bieszczadach w maju tego roku {wrażenia z niego opisałem w moim blogu w tym serwisie).

Ten tekst napisałem m.in. po to, żeby ktoś kto chce sobie sprawić takiego psa zdawał sobie sprawę, że decydując się na posiadanie zwierzaka bierze na siebie sporą odpowiedzialność (bo taki pies musi być wybiegany), a i często musi z różnych rzeczy rezygnować, choćby z chodzenie po wyższych partiach Tatr.

Miło mi, że tekst się spodobał.
Pozdrawiam :-)
Jang

 

abc

Autor: sunkist, 2008-11-07, 16:53 napisał/-a:
Kapitalny opis świetnej wycieczki tylko pozazdrościć,no może bez tego mandatu,ale cóż my psiarze nie mamy łatwo, ja też mam psa z którym dużo biegam (fotki w galerii), najwięcej zrobiliśmy 40 km po lasach i polach :) więc wiem ile to frajdy może sprawić.
Pozdrawiam
Arek

 




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768