redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA


Ostatnio zalogowany

Przeczytano: 388/70813 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:9.8/6

Twoja ocena:brak


Maraton w Mediolanie
Autor: Bohdan Witwicki
Data : 2007-12-10

W niedzielny poranek 2 grudnia 2007 roku skromna, bo dwu-osobowa reprezentacja 4energy.pl wystartowała na dystansie 42.195 m przebiegając ciekawą trasę biegu maratońskiego w Mediolanie.

Maraton w Mediolanie jest jednym z ostatnich w roku kalendarzowym maratonów organizowanych w Europie. Choć trudno porównywać "naszą" zimę z tą, która nawiedza południe naszego kontynentu, to jednak i we Włoszech, Francji czy Portugalii warunki do rozgrywania zawodów na przełomie roku mogą być niekorzystne.

Wyjazd na maraton połączyliśmy z rodzinnym, weekendowym wypoczynkiem - dlatego też do Włoch wylecieliśmy samolotem, liniami Alitalia w czwartkowe południe. Krótki, ponadgodzinny lot i lądujemy na lotnisku Malpensa. Niestety stąd do Mediolanu dzieli nas odległość 50 km – jednak jest wiele możliwości transportu (taksówka, autobus, kolej). Po 50 minutach jesteśmy na miejscu. Oczywiście podstawa to dobrze usytuowany hotel. I tak było w naszym przypadku. 100 metrów od metra – podstawowego i najwygodniejszego środka komunikacji w tak dużym mieście. Po chwili odpoczynku wychodzimy z hotelu i po wykupieniu 2-dniowego biletu na metro (tak naprawdę to bilet uprawnia też do przejazdu liniami tramwajowymi i autobusami) jedziemy do centrum.

Trzy przystanki metrem, 4 minuty jazdy i wychodzimy na centralnym placu miasta Piazza del Duomo na wprost wspaniale oświetlonej katedry.



Rys.1 - zabytki...



Jest to największa na świecie gotycka katedra, której budowa trwała aż pięć stuleci. Prace rozpoczęte przez Viscontich w 1386 roku zakończone zostały dopiero w 1813 roku. Do wnętrza świątyni przez wspaniałe witraże wpada zielonkawe światło oświetlając wspaniałe marmurowe kolumny. Warto zwrócić uwagę też na mosiężny pas wzdłuż którego widnieją znaki zodiaku. To największy w Europie, działający od 1786 roku zegar słoneczny.

Po wizycie w katedrze idziemy do drugiego słynnego obiektu. Jest to wzniesiona na planie krzyża, nakryta półokrągły szklanym dachem Galeria Vittorio Emanuele II. Powstała w 1865 roku według projektu G. Mengoniego. Znajdują się tu luksusowe sklepy i kafejki. W centralnej części budowli wato przyjrzeć się mozaice – umieszczono tu symbole miast zjednoczonych Włoch: wilczycę z Romulusem i Remusem oznaczającą Rzym, kwiat irysu symbolizujący Florencję, czerwony krzyż na białym polu – herb Mediolanu oraz byk symbol Turynu. I to przy nim zatrzymują się nie tylko turyści. Przydeptanie jąder byka gwarantuje, jak twierdzą miejscowi (sami sprawdziliśmy – działa!) szczęście.

Po przejściu główną częścią Galerii wychodzimy na wprost innego, słynnego obiektu. Opera La Scala wzniesiona została w 1778 roku i dziś pozostaje centrum życia towarzyskiego i kulturalnego nie tylko mediolańskiej elity. Jak na pierwszy dzień wystarcza wrażeń, wracamy do hotelu.

Piątek. Ponieważ na godzinę 10:00 mamy zarezerwowane bilety na wizytę umożliwiające obejrzenie słynnego dzieła Leonarda da Vinci "Ostatnia Wieczerza", długo nie wylegujemy się w łóżkach. A jeszcze rano o 7:00 wychodzimy na trening do pobliskiego parku. Choć dopiero zaczyna świtać, biegaczy nie brakuje.

Po śniadaniu wychodzimy chcąc przejechać metrem do Santa Maria delle Grazie. Niestety spotyka nas niemiła niespodzianka. Właśnie dzisiaj pracownicy komunikacji miejskiej urządzili całodniowy strajk – sparaliżowane jest całe miasto. Nie działa metro, nie jeżdżą tramwaje i autobusy, a wieczorem dowiadujemy się, że strajkowała również obsługa lotniska. Na szczęście szybko docieramy do świątyni wzniesionej wg projektu XV-wiecznego architekta Solari. Jedno z najwspanialszych i najsłynniejszych malowideł nie łatwo obejrzeć – trzeba z dużym wyprzedzeniem rezerwować bilety.



Rys.2 - zabytki...



Z biletami w ręku oczekujemy na swoją kolej zwiedzania. Oglądamy zdjęcia z 1943 roku na których widać tylko jedna ocalałą po wybuchu bomby ścianę kościoła. Na szczęście była to "ta" z malowidłem Da Vinci. Henry James pisząc o "Ostatniej wieczerzy" porównał ją do "sławnego inwalidy, którego odwiedza się, chodząc wokół niego na palcach, jak wokół umierającego, a przy pożegnaniu ciężko wzdycha". Właściwie to cud, że dzieło przetrwało do naszych czasów. Artysta namalował swój obraz farbami olejnymi i to na niedostatecznie wyschniętej powierzchni dlatego też już po kilku latach obraz zaczął zanikać. Prowadzone przez wieki prace restauracyjne nie pozostawiły wiele z oryginalnej kolorystki Leonarda, nie zmienia to faktu, iż warto to arcydzieło zobaczyć.

Piątkowy dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie, więc udajemy się dalej piechotą na Castello Sforzesco – Zamek Sforzów. To spod Zamku w niedzielę wystartujemy do maratonu.

Wzniesiony na polecenie Viscontich, wielokrotnie przebudowywany zamek z czerwonej cegły z blankowanymi wieżami i ufortyfikowanymi murami robi duże wrażenie. Za panowania Lodovica Sforzy był jednym z najpotężniejszych i najbardziej luksusowych dworów renesansowej Europy. Oglądamy trzy zamkowe dziedzińce, spacerujemy po zamkowym parku po czym wracamy na centralny plac miasta – to tu usytuowano biuro zawodów.

Olbrzymi namiot w kształcie litery L (całość przeszło 100 metrów długości) mieści biuro zawodów oraz targi sportowe. Odbieramy bogate pakiety przygotowane przez organizatorów. Szybki posiłek i jeszcze tylko wjazd windą na dach katedry skąd rozpościera się wspaniały widok z panoramą miasta, tak kończymy piątkowy, pełen wrażeń dzień w Mediolanie.

Sobotę rozpoczynamy od rannego rozruchu. To już ostatni, krótki trening przed czekającym nas startem...

Dla mojego przyjaciela jest to ostatni moment na podjęcie decyzji o starcie. Z powodu kilkudniowej choroby nie czuje się najlepiej i start pozostaje nadal pod dużym znakiem zapytania. 45-minutowy rozruch niewiele mówi o dyspozycji, ostateczną decyzję o starcie przekłada na godziny wieczorne. Po śniadaniu z najmłodszym, 4-letnim Benem wybieramy się do Muzeum Historii Naturalnej. Na trzech piętrach wspaniałego pałacu zebrano wiele ciekawych eksponatów – oglądanie wszystkich sal zajęło nam przeszło 2 godziny.

Wracamy do hotelu po drodze jedząc obiad. Czas na odpoczynek przed czekającym nas wyzwaniem. Wieczorem krótki wypad do Quadrilatero d’Oro – kwartału kilku ulic gdzie mają swoje pracownie i firmowe sklepy największe włoskie firmy i najbardziej znani projektanci mody. Świąteczna, wieczorna iluminacja, tłum spacerowiczów podziwiających wystawy – szybko wracamy do hotelu. Czas przygotować się do startu.

Niedzielny poranek rozpoczynamy lekkim śniadaniem. Decyzja zapadła – choć zdrowie (i forma) nie najlepsze przyjaciel decyduje się na start. Bieg rozpoczyna się o nietypowej godzinie. Start przewidziano na 9:20. Z hotelu wychodzimy godzinę wcześniej by na szczęście już kursującym metrem dojechać do strefy startowej. Już wsiadając do metra czujemy atmosferę biegowego święta. Prawie wszyscy pasażerowie to biegacze zmierzający na start.



Rys.3 - i start



Poddajemy się tłumowi i po 10 minutach jesteśmy w pobliżu linii startu. Nie szukamy szatni – mamy osobistego "servismena" (serviswoman). Rozgrzewka przed startem i ostatnie decyzje dotyczące tego w czym biegnąć. W nocy troszkę padało, temperatura ok. 3 stopni. Widzę, że większość osób biegnie w bluzach z długim rękawem, często w czapkach i rękawiczkach. Ja decyduję się na "tradycyjny" startowy strój. Pod koszulkę startową ubieram jednak T-shirt (z naszego półmaratonu 4energy – "tak na szczęście").

Na dziesięć minut przed startem, żegnam się z żoną i udaję się do strefy startowej. Ponad 5 tyś osób to tłum robiący wrażenie. Żegnam się z przyjacielem. Każdy jest zdany na siebie. Startujemy z różnych stref – w każdej zawodnicy mający zbliżone rekordy życiowe.

Start. Minutę po 9.20 ruszamy. Początkowe metry bardzo wolno. Jest wąsko i tłoczno, trudno kogokolwiek wyprzedzić. Moje plany z powodu krótkiego okresu przygotowań nie są zbyt ambitne. Chcę ukończyć bieg po 3 godzinach 30 – 40 minutach. Przede mną grupa placemakerów oznaczona niebieskimi balonikami z czasem 3:30 biegnę za nimi starając się kontrolować czas by nie pobiec początku zbyt szybko.

Z powodu tłumu oznakowania pierwszego kilometra nie zauważam. Na drugim kilometrze zauważam, że biegnę zbyt szybko i trochę zwalniam...

W zasięgu wzroku ciągle mam niebieskie baloniki. Na piątym kilometrze wbiegamy na centralny plac miasta, obiegamy katedrę. Tłum kibiców i głośny doping. Kolejne kilometry biegu szybko upływają. Trasa jest płaska, trochę zakrętów ale dzięki temu nie ma długich, nużących prostych odcinków.

Na dziesiątym kilometrze mam problemy z sięgnięciem po kubek z wodą. Ilość biegaczy wokół mnie jest nadal bardzo duża i trudno swobodnie biec. Decyduję się na przyspieszenie tak by wyprzedzić prawie 100-osobową grupę biegnącą na czas 3:30. Od 13 kilometra biegnę już w bardziej komfortowych warunkach, zrobiło się wokół mnie trochę luźniej. Postanawiam równym tempem 5 min/km biec do 25 kilometra a później... zobaczymy. Punkty odżywcze są bardzo bogato zaopatrzone. Woda, izotonik, ciepła herbata do picia ale i banany, pomarańcze, ciastka czy też rodzynki – dla każdego coś dobrego. Pomiędzy "pełnymi" piątkami z punktami odżywczymi ustawiono punkty odświeżania. Tu głównie gąbki i woda do przetarcia czoła. Z powodu niskiej temperatury nie cieszą się dużym powodzeniem.
Biegnie mi się dobrze. Porywa atmosfera święta biegowego, dopingujący kibice.

Przyjemnie się biegnie słuchając "śpiewnego" włoskiego języka. Niestety nic nie rozumiem. Krótkie rozmowy po angielsku i biegnę pozostawiony z własnymi myślami.
Podziwiam olbrzymie miasto. Przebiegamy przez bramę oznaczającą połowę trasy. Czuję się dobrze, postanawiam jeszcze przebiec tym tempem do 25 kilometra – tak jak zakładałem wcześniej a później lekko przyspieszyć. Przyspieszyć, albo po prostu nie dać się powoli narastającemu zmęczeniu. Jednym słowem nie zwalniać. Mimo doświadczenia, wiem że po 34 kilometrze organizm może różnie zareagować na taką dawkę wysiłku.



Rys.4 - Z prawej - autor artykułu



Jest dobrze. Na 35 kilometrze "schodzę" poniżej 4:50/km i obawiam się lekko o formę więc 36 kilometr pokonuję z czasem ponad 5 min/km. Do mety już tylko 5 kilometrów ale czas zaczyna się dłużyć. Milkną rozmowy. Nikt mnie nie wyprzedza, za to coraz częściej mijam biegaczy których złapała "tzw. maratońska ściana". Stają lub przechodzą do marszu. Kilka osób chwytają skurcze mięśni. Jeszcze 4 kilometry. Z "sypialnych" dzielnic wbiegamy do starego centrum miasta. Zmęczenie daje znać o sobie. Na ostatnim punkcie odżywczym już wylewam niezdarnie całą wodę z kubka na siebie.

Już widać park. Do mety ostatni kilometr. Na poboczu truchtają "szybkobiegacze" którzy już dawno ukończyli swoje zmagania z czasem i dystansem. W oddali widzę bramę, zdecydowanie przyspieszam wyprzedzając kilku biegaczy. Szybko zauważam, że to nie brama mety tylko oznaczenie 42 km, pozostaje więc jeszcze prawie 200 metrów. Zwalniam, by na ostatnich 50 metrach zafiniszować ponownie.

Meta. Kolejny maraton ukończony...

Koło mnie ktoś płacze ze szczęścia. Wszyscy bardzo zmęczeni, jeszcze bardziej szczęśliwi. Trzeba naprawdę mieć wiele silnej woli w sobie by porywać się na start, na tak wyczerpującym dystansie. Medal zawisa na szyi. Nie mam siły okazywać oznak radości, ale jestem bardzo zadowolony.

Szybko odnajduję żonę która przyniosła rzeczy do przebrania. Idziemy razem do maratońskiej "wioski". Tam oprócz depozytu i szatni są stoły z owocami, ciepłe i zimne napoje. Do ciepłej "strawy" zrobiła się kolejka, decyduję się więc przejść na masaż.

Przebrany z wymasowanymi nogami dochodzę do siebie. Wracamy w pobliże startu. Mój przyjaciel powinien niedługo wbiegać na metę. I tu miłe zaskoczenie. Widzę jak idzie już razem ze swoją żoną i synkiem. Mimo wcześniejszej choroby i wielkiej obawy czy uda się pokonać dystans 42 km dobiegł na metę w dobrym czasie.

Każde pokonanie dystansu maratońskiego jest wielkim wyzwaniem i samo ukończenie jest wielkim sukcesem. Od pogoni za czasem i rekordami są zawodowi biegacze, nam pozostaje olbrzymia satysfakcja z pokonania własnych słabości. Na mecie stajemy się wszyscy zwycięzcami. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie. Jesteśmy naprawdę niezwykle szczęśliwi.



Rys.5 - zwycięzki finisz Cheruiyot



Wracamy do hotelu. Pakujemy się i wieczorem wracamy do kraju. W poniedziałkowe rano czekają nas kolejne zawodowe obowiązki. Maraton w Mediolanie będziemy mile wspominać. Bardzo dobrze zorganizowany, szybka trasa sprzyjająca dobrym wynikom (patrz: czas osiągnięty przez zwycięzcę)powinny sprzyjać rozwojowi tej imprezy. Warto tu wystartować. Może wrócimy tu jeszcze raz?

Wyniki:

Zwycięzca – Cheruiyot Evance Kiprop (Kenia) 2:09:15
Najszybsza kobieta – Pamela Chepchumba (Kenia) 2:25:36
Najszybszy Polak – Adam Dobrzyński, 20 miejsce z czasem 2:23:15

Artyuł pochodzi ze strony:
www.4energy.pl
(http://www.4energy.pl/artykul/1767/maraton_w_mediolanie/)
i został przedrukowany za zgodą autora.



Komentarze czytelników - 4podyskutuj o tym 
 

Grażyna W.

Autor: Grażyna W., 2007-12-14, 00:23 napisał/-a:
Bardzo ciekawa relacja, czytałam z zainteresowaniem.
Masz rację pisząc, że na mecie wszyscy stajemy się zwycięzcami. Gratuluję i pozdrawiam.

 

Jarek-S

Autor: jarek55-230, 2007-12-19, 12:33 napisał/-a:
Na wstępie wielkie gratulacje. Czytając ten artykuł czułem sie jakbym to ja sam biegł w tym Maratonie. wspaniała relacja. Mam nadzieje, że mój pierwszy maraton który zamierzam przebiec w przyszłym roku tez będę tak wspaniale wspominał.
Pozdrawiam
Jarek

 

Łukasz87

Autor: Łuniu, 2007-12-19, 12:59 napisał/-a:
To prawda. Bardzo ciekawy artykuł. Wciągnął i zmusił mnie do osobistej refleksji. Gratuluje i proszę o więcej takich dobrych relacji.

 

Kedar Letre

Autor: kertel, 2007-12-19, 21:19 napisał/-a:
Bardzo ciekawy artykuł i pomocny dla tych, którzy planują start w Mediolanie.Gratulacje za ukończenie a szczególnie dla nie w pełni zdrowego kolegi.

 




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768