redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
witold.ludwa@op.pl
Witold Ludwa
Poznań
Brylant Kórnik

Ostatnio zalogowany
2023-05-13,13:51
Przeczytano: 352 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:9.5/4

Twoja ocena:brak


Zimowy Cross Maraton Koleżeński im. A. Walczaka
Autor: Witold Ludwa
Data : 2007-02-12

W niedzielę 10-ego lutego w Kościelnej Wsi pod Kaliszem odbył się trzeci Zimowy Cross Maraton Koleżeński im. Adama Walczaka, w której to imprezie miałem przyjemność uczestniczyć po raz drugi. W ubiegłym roku zupełnie przypadkowo w kalendarzu imprez znalazłem informacje o tej imprezie i sam nie wiem dlaczego jakoś tak od razu wiedziałem, że muszę tam pojechać. Była wtedy kolejna zima stulecia i pomyślałem sobie, że gdybym w takich "pięknych okolicznościach przyrody" przebiegł maraton, to byłoby to coś o czym mógłbym latami snuć fantastyczne opowieści.

Mam dwóch wspaniałych kolegów biegaczy: Darka Hurysza i Józka Topolewskiego – prawie zawsze na wszystkie imprezy jeździmy razem. Zacząłem namawiać ich na ten maraton: Darek z miejsca zadeklarował , że jedzie ze mną, Józek miał mnóstwo wątpliwości. Ale jakoś tak im więcej obiekcji zgłaszał kolega, tym bardziej byłem napalony, żeby pobiec. W końcu pojechaliśmy z Darkiem i byliśmy imprezą zachwyceni. Muszę przyznać, że w życiu nie dostałem tak w kość, ale też chyba nigdy nie miałem tak wielkiej satysfakcji na mecie. Doszedłem do wniosku, że skoro doczołgałem się jakoś do mety z trudem łamiąc pięć godzin, to chyba żaden "normalny" maraton nie będzie stanowił dla mnie problemu. Przy każdej więc sposobności snułem kombatanckie opowieści o tej imprezie, wychwalając ją i dodając coraz to nowe, mrożące krew w żyłach szczegóły.



Rys.1 - uczestnicy 3 CrossMaratonu im. Adam Walczaka



Przy każdej okazji zamęczałem Mariusza Kurzajczyka – dyrektora tego maratonu, pytaniami czy w 2007 roku też będzie go organizował i kiedy będzie znany termin. Razem z Darkiem namówiliśmy Józka i cała nasza trójka w bojowych nastrojach ruszyła w kierunku Kalisza. Jeszcze przed tygodniem wszystko wskazywało na to, że tegoroczny maraton będzie "zimowy" tylko z nazwy, tymczasem pogoda postanowiła pomóc organizatorom i można było pobiegać w zimowych warunkach bez konieczności korzystania z armatek śnieżnych.

Ta impreza ma charakter koleżeński i to widać już w biurze zawodów. Miła atmosfera, uśmiechnięci organizatorzy witający biegaczy w drzwiach, na stołach gorąca kawa i herbata i wszystkie papiery przygotowane – jeden podpis, odbiór numeru startowego i po odprawie. Formuła imprezy jest również sympatyczna: po starcie pierwsze sześć kilometrów wszyscy biegli razem w tempie najwolniejszych biegaczy, potem chwila przerwy, żeby cały peleton był razem i dopiero wtedy nastąpił ostry start. Zawodnicy, którzy biegają wolniej mogli po zgłoszeniu tego organizatorom wystartować godzinę wcześniej. Jeżeli ktoś uznał po przebiegnięciu połowy dystansu, że na dzisiaj starczy, mógł zejść z trasy, być sklasyfikowany w półmaratonie i oczywiście również dostać pamiątkowy medal.

Niektórzy zeszli z trasy np. po 29 kilometrach i organizatorzy docenili fakt przebiegnięcia paru kilometrów ponad limit półmaratonu, podając w komunikacie końcowym miejsce i dokładny dystans zaliczony przez biegacza. Trasa była bardzo ciekawa: najpierw pętla o długości ok. 17-stu kilometrów – częściowo polnymi drogami, częściowo asfaltem, potem sześć pętli po ok. 4200 m każda. Na tych małych pętlach było już naprawdę ciężko: śnieg, fragmenty śliskiej drogi po ubitym, oblodzonym śniegu, malowniczy mostek i wreszcie podbiegi, w tym jeden o długości ok. 500 m na końcu każdej pętli. Było zimno ( -4) i do tego trochę wiało. Do 30-tego kilometra biegło mi się świetnie, potem czułem, że moje bateryjki zaczynają się szybko wyczerpywać. Sytuację ratował wprawdzie dobrze zaopatrzony bufet z bananami, mandarynkami, batonikami, czekoladą i z gorącą herbatą, a nawet z podgrzanymi napojami izotonicznymi, ale nogi nie chciały docenić wysiłku organizatorów i zaczynały odmawiać współpracy.

Na moje szczęście Darek holował mnie, cierpliwie zwalniając na podbiegach, bo gdyby nie jego pomoc, to pewnie mój czas byłby o dobre kilkanaście minut gorszy.
Kiedy przy stoliku sędziowskim powiedzieli mi wreszcie: „Witek, wchodzisz na ostatnią pętle” - poczułem się jakby ogłaszano wyrok. Jeszcze raz do tego pagórkowatego lasu?! Jeszcze raz na to pole z wiatrem prosto w twarz i na ten cholerny podbieg przebiegający jak na ironię obok kościoła i cmentarza? No tak, ale trudno mieć o to pretensje, w końcu biegaliśmy w Kościelnej Wsi.



Rys.2 - przygotowania do startu



Po minięciu stolika sędziowskiego maszerujemy jakieś 500 metrów, potem Darek mobilizuje mnie do ostatniego zrywu. Ledwo zdołałem podnieść w górę ręce – wilgotna bluza częściowo zamarzła i była sztywna jak blacha. Przebiegamy koło punktu gdzie zaczyna się pętla po lesie, chociaż raczej należałoby powiedzieć: oszukujemy się, że biegniemy – ja w każdym razie ledwo ciągnę nogi za sobą. Muszę przyznać, że przez moment pomyślałem sobie, żeby tak ściąć zakręt i zaoszczędzić jakieś 1500 m, ale na szczęście sportowy duch zwycięża i honorowo pokonujemy całą trasę, bez kuszącego skrótu.

I w końcu meta! Sędziowie nie pomylili się – to była naprawdę ostatnia pętla. I całe szczęście, bo jeszcze jednej nie przebiegłbym za wszystkie skarby świata. Z medalem na szyi wchodzę do remizy Ochotniczej Straży Pożarnej i czuję, że kocham strażaków! A już na pewno ciepłe, ogrzane pomieszczenia, gdzie nie ma śniegu i gdzie wreszcie mogę ogrzać mój nieszczęsny nos! Naprawdę nie wiedziałem, że aż tak lubię gorącą herbatę z cytryną! Zapewniam, że herbata przyrządzana przez działaczy Kaliskiego Towarzystwa Sportowego jest rewelacyjna – ja w każdym razie w życiu nie piłem lepszej! A to wygodne krzesło! Aż się nie chce wstawać.

Niestety zobaczyłem, że inni koledzy idą się myć i zawstydzony wstaje i ruszam do gabinetu odnowy biologicznej. Stanowisko regeneracyjno-higieniczne jest wolne - tzn. cała umywalka jest do mojej dyspozycji. Suche ciuchy, czyste skarpetki i po chwili rozmowy znowu lubię bieganie i maratony! To był mój 13-sty maraton i nie była to bynajmniej liczba pechowa. Do tej pory biegałem raczej w większych maratonach np. w Poznaniu, Warszawie, Wrocławiu, Toruniu, czy Dębnie, teraz w coraz większym stopniu przekonuje się do imprez kameralnych. Jest to zupełnie inny typ biegu, ale za to jedyna w swoim rodzaju atmosfera i przy okazji również wspaniała impreza w kategoriach towarzyskich. Przyjemność pogadania i posłuchania opowieści np. Jurka Bednarza, dla którego był to 326!!! maraton, to rzeczywiście niezapomniane, bezcenne chwile ( za wszystko inne zapłacisz kartą mastercard). Zresztą w towarzystwie osób mających w nogach ponad 100 maratonów człowiek czuje się jak przedszkolak.

Dla mnie tylokrotne zaliczenie królewskiego dystansu jest czymś niesamowitym. W ubiegłym sezonie przebiegłem siedem maratonów – w tym tempie żeby wyrównać rekord Jurka potrzebowałbym prawie 50 lat! No chyba, żeby tak 10 rocznie – wtedy na osiemdziesiąte urodziny mógłbym pochwalić się takim wyczynem. Dla mnie to naprawdę wynik kosmiczny. Innym godnym podkreślenia faktem wydaje mi się to, że dla przyjaciół Adama Walczaka pamięć o nim jest żywa i że chce im się organizować imprezę na jego cześć. Zresztą tak ciekawego numeru startowego z portretem bohatera biegu nie widziałem na żadnej innej imprezie.



Rys.3 - nazwa cross zobowiązuje !



Na ceremonii rozdawania nagród obecna była żona Adama Walczaka, która nie kryjąc wzruszenia dziękowała wszystkim za wzięcie udziału w biegu ku czci jej męża. Wreszcie odbyło się rozdawanie pucharów i pełne humoru losowanie nagród – na końcu dyrektor maratonu spytał, czy jest na sali ktoś, kto niczego nie wylosował. Znalazł się jeden pechowiec, który na otarcie łez dostał super profesjonalną koszulkę kolarską.

Okazuje się, że dysponując naprawdę skromną bazą – w tym przypadku remizą strażacką można zorganizować super imprezę i zapewnić uczestniczącym w niej biegaczom wspaniałą zabawę.

I to bez wielkich sponsorów, bez super gadżetów i nagród. Liczy się głównie atmosfera, szczere chęci i zaangażowanie. Rzadko się zdarza, żeby na mecie biegu ktoś nie marudził: a to za mało napojów, a to kubki w nieładnym kolorze, a to zły termin – zresztą dla niektórych każdy powód do zrzędzenia jest dobry. W tej imprezie nie słyszałem ani jednego marudy. Owszem, były głosy, że trasa była naprawę mordercza, ale były to raczej głosy pełne uznania.

Po raz kolejny okazało się, że w bieganiu najbardziej liczy się bieganie i chyba należy serdecznie podziękować organizatorom, że nam o tym przypomnieli. Dziękuję zatem i nie wyobrażam sobie, żeby ta impreza miała się nie odbyć w przyszłym roku.

Witold Ludwa.

Zdjęcia w artykule - Józef Topolewski [przyp.Admin]



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768