redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Przeczytano: 289 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Bochnia 2006 - wyprawa do wnętrza Ziemi.
Autor: Waldemar Krzysztof
Data : 2006-03-13

Skoro nikt jeszcze nie opisał, co działo się pod ziemią w Kopalni Soli w Bochni onego weekendu 4-5 marca, ja niżej podpisany, tupacz naziemny i podziemny, zamieszczę tę impresję słowną na temat 12 godzinnego podziemnego biegu sztafetowego.

Pierwszy 12 godzinny bieg sztafetowy w Kopalni Soli w Bochni odbył się rok temu i uzyskał znakomite recenzje od uczestniczących w nim biegaczy amatorów. Coraz silniejsze grono biegaczy w Grontmij Polska w Poznaniu postanowiło wystartować w tej imprezie w tym roku. Głównym oczywiście celem zaangażowania naszych sił życiowych i zdrowia w ekstremalnych warunkach kopalnianych była chęć promowania naszej firmy również pod powierzchnią ziemi. Grontmij po holendersku oznacza cos w rodzaju „miłośnicy ziemi” tudzież „ziemioluby” (w nieco dowolnym tłumaczeniu) - w końcu nas i do tego obliguje. Oddawszy hołd sponsorowi przystępuję do opisu biegu.

Zapisać się na ten bieg, który w przeciągu ostatniego roku zdążył wyrosnąć do miana legendy nie było łatwo. Podam tylko, dla zobrazowania sprawy, iż 3 godziny po uaktywnieniu się strony internetowej, na której można było zgłaszać akces do biegu, lista startujących została praktycznie zamknięta. Na szczęście, my, wychowani w warunkach systemu nakazowo – rozdzielczego, kolejek i ograniczonego dostępu do dóbr (mówię oczywiście o czasach, które już odeszły…) byliśmy wśród tych szczęśliwców, którzy w one trzy godziny się wpasowali.

Bieg odbywał się około 200 m pod powierzchnią ziemi, w klaustrofobicznie wąskich korytarzach panował półmrok (ci którzy pamiętaj „Łyska z pokładu Idy”, narodową epopeję o trudnej doli koni w kopalniach, wiedzą o co chodzi), oraz trudne warunki mikroklimatu podziemnego. Pot, krew i łzy, że zacytuję Churchilla, ale na szczęście w wiekszości bez krwi i łez. W sztafecie uczestniczyło 45 drużyn, w tym jedna naszych bratanków z Węgier. Nie było słabych ekip!. Sami zaprawieni biegacze w biegach długich i ultradługich, najlepsi wśród najlepszych, znani z tras maratońskich w kraju i, może mniej, zagranicą. Pomni, iż reprezentujemy naszego firmowego sponsora, postanowiliśmy, że tanio skóry nie sprzedamy i miejsce poniżej 44 (no wiecie to „dziadowskie” mickiewiczowskie 40 i 4) nas nie interesuje.

W sztafecie uczestniczyli:

· z numerem 31/1 – Waldemar Krzysztof
· z numerem 31/2 – Robert Lampka
· z numerem 31/3 – Wojciech Kiewisz
· z numerem 31/4 – Maciej Krzeszowski

Po starcie honorowym, który poprowadził Burmistrz Bochni, w kaplicy Świętej Kingi (to ta co te pierścionki po kopalniach gubiła, jeden w Wieliczce, drugi w Bochni, i pewnie i w Inowrocławiu…) zaprowadzono mnie ciemnym, wilgotnym korytarzem na miejsce startu ostrego. Zieloną szarfę, która pełniła funkcję „pałeczki” owiązałem sobie wokół głowy by pot nie zalewał mi oczu ze zmęczenia. Korytarz był wąski (wypisz wymaluj jak w kopalni!), przecięty w środku posadzki szynami wąskotorówki. Ściany korytarza tu i ówdzie pokryte zakwitami soli, wzmocnione były obudową drewnianą i betonową, ciągnęły się po nich kable od oświetlenia, a w najmniej nieoczekiwanych miejscach ze ścian wystawały kierownice zaworów.

Twarze współstartujących ginęły w mroku, za wyjątkiem miejsc gdzie wystawały ze skały lampy w obudowach przeciwwybuchowych. Powiedziano nam, że zagrożenia metanowego nie ma dużego, ale jak te dwieście chłopa (i kilka zawodniczek) zgromadzi się w jednym miejscu, a nie wiadomo, co kto jadł przed biegiem….to wszystko może się zdarzyć! Tabliczki na ścianach przypominały nam gdzie jesteśmy: 188 m pod rynkiem, 190 m pod kościołem, ileś tam metrów pod gimnazjum, droga ucieczkowa do szybu….

Ze względu na wąskość korytarza po kilka ekip rozstawianych zostało do startu co 100 metrów by uniknąć walki łokciami na starcie. Nasz zespół trafia niemal na sam koniec (te różnice na starcie doliczane są później do ogólnego wyniku biegu). Ciemno jak to w kopalni, patrzę w lewo: długi ciemny tunel, gdzieniegdzie ledwie oświetlony lampami na ścianach, a hen daleko światełko w tunelu (to jaśniej oświecona kaplica Św. Kingi), patrzę w lewo: długi ciemny tunel, gdzieniegdzie ledwie oświetlony lampami na ścianach, a hen daleko światełko w tunelu (to nie wiem co było).

Sobota 4 marca godzina 14:00, godzina zero. Do uszu naszych dociera odgłos włączonej syreny alarmowej, ruszamy. Zaczynamy tupać, i ten tupot potęgowany akustyką korytarza będzie nam tupał w uszach do godziny 2:00 w niedzielę 5 marca. Biegaliśmy jednym korytarzem po pętli o długości niemal 2,5 km. Szybko ekipy na trasie się wymieszały. Wyprzedzam i jestem wyprzedzany.

Mijamy się z biegnącymi z przeciwka. Tupot, ciężkie oddechy i sylwetki innych biegaczy to pojawiające się w mroku z naprzeciwka to oddalające się w ciemny niebyt przed nami. Mrok rozświetlają jedynie anemiczne lampy i okazjonalne błyski fleszów. Jedyni kibice (a w zasadzie dopingujący się nawzajem rywale) są w strefie zmian. Ze strefy zmian rusza się w prawo, mija stację wąskotorówki, dobiega do zakrętu, gdzie rozchodzą się tory, skręca w prawo, potem zaraz ostry wąski zakręt (uwaga na biegnących naprzeciwko), następna stacja wąskotorówki i agregaty tłoczące powietrze (podmuch pieruńsko zimnego powietrza), jeszcze chwila i jest nawrot. Potem tę samą drogą do strefy zmian i dalej w lewo od niej do następnego nawrotu. Mija się obszerną jasno oświetloną komorę – to kaplica Św. Kingi, mija się żółty pociąg kopalniany i biegnie długim pnącym się lekko pod górkę korytarzem, którego końca nie widać. Gdy już się myśli, że nigdy on się nie skończy, słychać pikanie przed sobą, to odzywa się elektroniczne urządzenie do pomiaru czasu zlokalizowane na nawrocie. Potem tylko byle do pociągu, byle do kaplicy, byle do strefy zmian.

Nasz zespół rozpoczął bieg robiąc po dwa kółka, czyli po pięć kilometrów. Inne zespoły przyjęły własne strategie. Maniacy z Poznania mieli wszystkie zmiany i odpoczynki rozpisane na kartkach, pewnie nawet kiedy i na jak długo można do toalety. Po zakończeniu swej katorgi biegowej, można było zjechać do części noclegowej kopalni po drewnianej zjeżdżalni o długości przynajmniej 100 m. Można się było na niej nieźle rozpędzić. Niestety w nagrodę za szaleńczy zjazd otrzymywaliśmy katorżniczy marsz po schodach z powrotem pod górę.

Czas mija w półmroku. Biegamy jak w kieracie, szychta w mrocznym korytarzu, zjazd na dół, jedzenie i picie, marsz po schodach i nowy kierat biegowy. Tylko każde nowe kółko jest bardziej bolesne i cięższe. Zmęczenie narasta. Czas to mija powoli to nagle przyspiesza, gdy zbliża się chwila ponownego startu. W uszach rozbrzmiewa śmiech gwarków czy rżenie koni, onegdaj pracujących w kopalni, a może to oddechy innych biegnących obijające się o ściany i sklepienia…

W połowie dystansu (mamy 72 km i 39 miejsce) cały nasz zespół czuje, że sił zaczyna brakować. Nie poddajemy się jednak, inni też nie mają łatwo. Staramy się trzymać swoje tempo. Przez chwilę mamy nawet 36 miejsce. Przy strefie zmian robi się powoli pokot jak po bitwie pod Grunwaldem. W półmroku umęczen

i zawodnicy, zwaleni na krzesłach i leżący na podłodze, niektórzy zwinięci w folie ratunkowe, dyszą ciężko i omawiają, o ile mogą, taktykę na pozostałą część biegu. Ze strefy zmian docierają pokrzykiwania zawodników i okrzyki otuchy. Każdy jest i pobudzony i otępiały zarazem od zmęczenia i braku snu.

Po zmianie, podczas której zrobiliśmy po trzy kółka, by mieć czas na „większe” jedzenie, przechodzimy na reżim biegu po jednym okrążeniu. Po dwa okrążenia nikt z nas nie ma już siły biegać. Na szczęście czas, mimo że powoli, tupta wraz z nami do przodu. Po 10 godzinie biegu (12 w nocy) wiemy już, że damy radę. Niestety pomiar czasu po 10 godzinach wskazuje, że spadliśmy o kilka miejsc. Biegniemy po jednym kole, więc dajemy z siebie wszystko na co nas stać. Nawet wydaje nam się, że częściej wyprzedzamy niż jesteśmy wyprzedzani, ale to chyba omamy wzrokowe.

Co pewien czas jedynie z prędkością ekspresu mijają nas drużyny walczące o czołowe miejsca. Ścigacze pojawiają się nagle przed nami i znikają w mroku. Tupot butów, szum oddechów, samotna walka ze sobą dla drużyny. Różnice między drużynami są nikłe i każdy walczy do końca. Ostatnia godzina (po pierwszej w nocy, chociaż pod ziemią już dawno straciliśmy poczucie czasu i przynależności do zmian dnia i nocy, którymi kierujemy się na powierzchni, tu światła słońca nie ma, tu Łyski z pokładu Idy tracą wzrok, a duchy kopalni wciąż toczą bałwany soli w nocy, czyli zawsze…) to prawdziwe szaleństwo. Niemal wszystkie drużyny robią już zmiany, co pętla. Strefa zmian kipi życiem, chociaż coraz więcej zawodników leży pokotem i dogorywa na materacach. Zerwą się jednak by biec dalej.

Zaczynam swoją ostatnią pętlę, daję z siebie wszystko i przekazuję szarfę Robertowi, który teraz walczy za nas by oddać szarfę Wojtkowi, który kręci na koniec swe najlepsze czasy i z szaleństwem w oczach i paralitycznymi podrygami radości wpada do strefy zmian. Ostatni rusza Maciej, na zegarze 11:55. Ma pięć minut by dać z siebie wszystko w imię honoru i utrzymać miejsce w pierwszej czterdziestce. Gna jak wiatr, a jak wiadomo wiatr czasami jest bardziej huraganowy, a czasami mniej.

Ostatnie 10 sekund, tłum na strefie zmian odlicza głośno brakujące sekundy. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden i wybuch radości, i okrzyki i klepanie po plecach. I nawet dogorywacze z materacy zrywają się na nogi.

Wszyscy jesteśmy zwycięzcami. Nikt się nie poddał, wszystkie drużyny biegły przez 12 godzin, jedni więcej inni mniej, ale wszyscy tyle ile mogli. My też tego dokonaliśmy. Następnego dnia na naszych szyjach zawisły pamiątkowe medale, ale to ta chwila o drugiej w nocy wieńcząca nasz 12 godzinny solidarny wysiłek będzie nam długo towarzyszyła we wspomnieniach.

Wspólnie przebiegliśmy 144,5 km i zajęliśmy 37 miejsce. Zwycięzcy pokonali 201 km!

Podsumowując nasze wysiłki, zacytuję tylko Hetmana Wielkiego Koronnego Stefana Czarneckiego, który jak każde dziecko wie „dla Ojczyzny ratowania wrócił się przez morze” – „Jam nie z soli, jam nie z roli jeno z tego, co mnie boli”, dodam tylko od siebie: oj boli, oj boli. Ale warto było, chociaż cała nasza drużyna zapłaciła za bieg przeziębieniem z powodu tego zimnego nawiewu.

Dzięki wielkie dla organizatorów i pracowników kopalni i tych górników, którzy wieki temu nam te korytarze do biegania wyciosali w skale. Chwała im wszystkim!



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768