redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
Przeczytano: 234 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:8/1

Twoja ocena:brak


Czy można przeżyć 'Rzeznika' ?
Autor: Bogdan Piątek
Data : 2005-11-01

Każdy kto staje na starcie do tak trudnego biegu powinien się długo przed tym zastanowić, a co najmniej puknąć w czoło? Czy warto ! Z perspektywy kilku dni odpowiem : WARTO !

Jak każdy bieg długodystansowy niesie ze sobą dozę niepewności, zwątpienia, czy się podoła, ukończy.

Do biegu namówił mnie (zresztą nie tylko) kolega Konrad. Zaliczył całe nasze i nie tylko, Tatry. Za młodu, na studiach co roku jesienią w październiku byłem w Bieszczadach (co za widoki), a czasami na następny dzień śnieg po kolana. Biegałem także wtedy na orientację w Sudetach i może dlatego, że nie raz było ciężko, jak wy6brało się najkrótszą trasę, nie biegam w chwili obecnej z mapą

Po ustaleniu, że biegniemy rozpocząłem przygotowania zgodnie z dziennikiem treningowym (powtórzenie km przebiegniętych kiedyś w czasie przygotowań do startu w biegu dobowym – rok 1988). Dwudziesto paroletnie doświadczenie biegowe (39 maratonów i ponad 560 startów) podpowiadały że należy zmusić organizm ABY PRZYSTOSOWAŁ SIĘ do długotrwałego wysiłku. Dlatego w soboty i niedzielę biegałem odcinki 17,5 lub 25 km (czasami wspólnie z przyszłym partnerem) w tempie bardzo wolnym - ponad 5 minut/km. Postanowiłem że w miesiącu kwietniu będę miał przebiegniętych ponad 300 km i ukończone 2 maratony.

W przeddzień wyjazdu w Bieszczady nie opuściłem oczywiście startu w Grand Prix Pucharu Warszawy na 1o km w Lesie Młocińskim. Może było to potrzebne, gdyż na pierwszy kółku zrobiłem sprint na 150 m, który uspokoił organizm czekający na wielki sprawdzian. Ukończyłem te dziesięć km, w tempie w jakim biegłem tegoroczne maratony.

Następnego dnia podróż (7 godzin) samochodem jako kierowca do Wetliny, gdzie mieliśmy kwatery w Schronisku PTTK. Jak zmieniło się przez te 30 lat zakwaterowanie : prysznice i krany z wodą dozowaną przez czujniki, światło zapalające się gdy wchodzisz do łazienki. Prawie jak w najtańszym niemieckim hotelu przed startem w Berlin Real Maraton. Po solidnej obiadokolacji, już prawie przed zmrokiem Nasza Jola odwiozła „Lanosem” dwie drużyny Klubu Biegacza „Lechici” do Komańczy na miejsce startu. Widząc prawie tłumy rozłożonych już wszędzie biegaczy udaliśmy się na piętro i tam w końcu korytarza rozbiliśmy się z materacami, aby nikomu nie zakłócać spokoju. Jednak widząc objadających się rywali (nasz kolega-triathlonista Krysinek, którego zaczęliśmy wspominać podczas picia piwa- opowiadał wprost o przedstartowym obżarstwie) również spałaszowaliśmy jeszcze co nie co, np. Marek konserwę, a ja makaron z sosem myśliwskim (przydadzą się kalorie jutro). Ostatecznie przekonałem Konrada że nie biegniemy całej trasy – ukończenie trasy w Ustrzykach poniżej 14 godzin będzie sukcesem, tym bardziej gdy podał, że wg przewodnika na pokonanie czerwonego szlaku z Komańczy do Ustrzyk Górnych potrzeba 24 godzin.

Poszliśmy spać ok. 22, ale gdzie tam można było zasnąć, gorączka przedstartowa dodawała innym animuszu i nie tylko. Pobudkę też mieliśmy szybko (mnie obudziły krzątania innych po 2-iej). Poszedłem się ogolić, a przedtem zjadłem całą rybną konserwę. Wiedząc, że mamy być ok. 4 rano na starcie, już po oddaniu prawie wszystkich maneli spokojnym, długim, raźnym krokiem udaliśmy w rześki poranek przed kościółek i stację PKP. Dostaliśmy po mapie na ekipę, zostaliśmy sfotografowani (chyba aby wiedzieć jak wygląda każdy z uczestników, i aby można było każdego potem zidentyfikować) oraz otrzymaliśmy błogosławieństwo na drogę. Czegóż było więcej. Zapowiadał się wspaniały dzień – 29 stopni wg zapewnień meteorologów. Nad pierwszymi szczytami unosiły się mgły. Pogoda wymażona, ale nie dla takiego sprawdzianu. Już na starcie zdałem sobie sprawę że plecak z bidonem dałem razem z inną torbą zamiast do Cisnej to na Smerek. Frycowe, które o mało nie zemściło się w czasie biegu. Małżonka z Jolą miały wstać trochę później i wyjść z piciem na Przełęcz Orłowicza, a gdyby się im udało to dojść na górę Smerek.

Ruszyliśmy spokojnym krokiem, ale cały czas Konrad się martwił że biegniemy chyba za szybko, bo „Rzeźnicy” są prawie z nami. Uspakajałem go że jest to nasze tempo, właściwe i mówiłem : przed nami Paweł, on przecież też biega od nas szybciej a zobacz że jest też. Konsekwentnie od początku co większe podejście, podbieg (tak na oko przewyższenie około 5 m) od razu przechodziliśmy do marszu. Szkoda marnować siły, trzeba zostawić zapas energii na odcinek od Smerku. Tam dopiero będzie zabawa. Na pierwszy odcinku Konrad robi w czasie biegu zdjęcie, a przy Jeziorkach Duszatyńskich nawet zatrzymaliśmy się. Po obiegnięciu drugiego o mało co pobieglibyśmy w lewo (jakiś z uczestników biegu zawrócił nas) – potem w czasie studiowania mapy, wyraźnie w tym miejscu OPISANE ŻE można pobłądzić. Na pierwszy punkt przybywamy po 2 godzinach – prawie zgodnie z rozkładem. Oddaję jedną koszulkę, wypijam 2 kubki napoju i ruszamy dalej na czerwony szlak.

Dochodzimy jakąś parę, która tak jak my mozolnie, krok po kroku wspina się pod górę. Każdy zbieg i równinę wykorzystujemy aby truchtać. Mamy w planie następny odcinek pokonać też w 2 godziny. Po drodze, po ósmej telefon od żony :
- Bogdan my nie zdążymy na Smerek. Dopiero co wstałyśmy.
- Spokojnie. Będziemy tam za ponad trzy godziny.

W schronisku „Pod Hornem” meldujemy się jako 6 ekipa. W oczach Konrada radość i przerażenie. Bogdan czy nie za szybko? Spokojnie : jedz i pij. Ja wypijam 4 kubki i zagryzam batonem. Biorę 0,25 l butelkę i wypijam połowę, resztę biorę z sobą. Możemy ruszać dalej. Mamy być przecież w Cisnej po 4 godzinach „imprezy”. Przed nami dopiero co wyruszyły 2 ekipy (w jednej biegnie P. Zach). W Cisnej niespodzianka, żeby nie ktoś z organizatorów, to nie pobieglibyśmy na mostek kolejki. Za moment rzeczka. Żartuję jak to kiedyś małżonka pokonywała ten potoczek – ja też nie ryzykuję kąpieli i przechodzę go po kamieniach.

Nie wiem do dzisiaj, czy Konrad przeszedł przez pień, czy w inny sposób. Za mogiłą lotników biegniemy za ekipą Pawła, którzy za chwilę stwierdzają że zgubili szlak. Całe szczęście że mam mapę, którą niosę w jednej ręce, a w drugiej zbawienną wodę. Wracamy się i podążamy na czerwony szlak. Za moment zaczęły się dopiero schody – długie mozolne podejście. Piję co jakiś czas. Temperatura rośnie. Za moment wychodzimy na połoniny. Ach ten zapach. Kręci w nosie świeżość i pełen aromat przyrody. W oddali kukułka i świergot innych ptaków. Za moment upał coraz większy, nastaje prawie KOMPLETNA CISZA. Tylko nasz tupot, aby jak najszybciej pokonać tą otwartą przestrzeń. Woda wypita. Żar z nieba. W ustach spiekota szukam liści szczawiu, urywam dwa aby pobudzić wydzielanie śliny. Za moment dostaję od partnera suszone daktyle i picie. Roztropnie mówię :musimy oszczędzać. Ostatni łyk trzeba zostawić na Ferczatą.

Odzywa się komórka, to tylko czeski operator. Ale nie dawał nam spokoju jeszcze dwa razy. Ostrożnie obiegamy Okrąglik (tutaj też o mało że nie przebiegliśmy przez wielki jar), aby nie znaleźć się na Słowacji. Przed samą Fercztą SPOTYKAMY PIERWSZEGO TURYSTĘ. Pytamy

się jak daleko do Smerku. Po usłyszeniu, że półtorej godziny nabieramy tempa – to tylko 40 minut. Mówię partnerowi że na dole robimy przerwę. Ja całkowicie przebieram się. Wreszcie zmienię buty. Moje maratonki już są za krótkie. Każdy zbieg i zaczynam czuć paznokcie. Zbieg a ja zaciskam zęby i staram się biec. Znów daktyle od Konrada i zostawiamy po pól łyku picia na ostatnią górę. MAM JUŻ dosyć, zmęczenie i upał robi swoje. Zdobywamy Ferczatą (na mojej mapie z czasów studenckich czerwony szlak ją omijał) wypijamy ostatnie krople. Za moment rozpoczynamy morderczy zbieg w dół. Aby do przodu. Stromość stoku jest jednak zbyt duża i palce coraz są większe. Na moją prośbę zaczynamy iść – solidarność partnerska.

Jednak gdy już jest prawie płasko biegniemy i dochodzimy ekipę w czerwonych koszulkach. UPAŁ zmusił ich do zaczerpnięcia, dla ochłody wody z rowu. Mijamy ich, ale za moment są przed nami, gdyż zgubiliśmy szlak (poszedł w lewo z głównej szutrowej drogi). Jednak mamy większy zapas sił, gdyż w Smerku jesteśmy znów przed nimi. Na punkcie co za rozkosz – cień. Można się umyć, zjeść 3 batony, wypić płynu do oporu i zabrać wreszcie ponad dwudziestoletnią niebieską czapeczkę z dużym daszkiem. Przebieram się wciśnięty między płot i sklepik. Okulały owczarek Natkańskiego już tutaj zakończył bieszczadzką przygodę. My odświeżeni po 20 minutach ruszamy dalej wreszcie równym asfaltem. Nowe obuwie o pół numeru większe – odpoczynek dla palców. Przekraczamy most i z oczu znika nam ekipa Pawła. „Kąpiemy” się w strumyku, ale nie minął kwadrans a obuwie i skarpety są przy tym skwarze suche. Zaczyna się podejście. Konsekwentnie idzie naprzód, przecież tam czekają nasze sanitariuszki. Po drodze na g. Smerek wypijam cały bidon. Odpoczynek pod krzyżem. Pamiątkowe zdjęcie, uzupełnienie bidonu.

- my mamy wodę do picia, a nie do polewania – takie słowa usłyszała jakaś ekipa od naszego serwisu. Bywa i tak, że dziewczyny wspomogły i innych.

Połoniny to już raj, można rozpuścić nogi ale turystów jak stonka. Brykamy jak kozice i posuwamy się szybko dalej. Upał robi swoje za chwilę pustoszeją bidony. Aby do „Chatki Puchatka”, jedynego schroniska na tej trasie. Życzliwi turyści przepuszczają nas i tankujemy po 2 soki z czarnej porzeczki do bidonów. Gnamy dalej aby za chwilę usłyszeć słowa „ z drogi facet niesie pizzę do Ustrzyk” (biegnę z plecaczkiem Tele Pizza). Kto wymyślił te schody. Daje się skakać a nie biec, uda coraz bardziej nabrzmiałe. Na pocieszenie zostaje fakt, że Berehy tuż tuż. Przed rzeczką zwalniamy, skłon i nabieram wody w czapeczkę. Trzeba schłodzić czerep – mózg już się lasuje. Kiedy to się skończy. Wpadamy na kolejny punkt odżywczo-regeneracyjny. Jak trudno się schylić. Obsługa podaje to co chcemy. Picie i po batonie. Prawie bez odpoczynku ruszamy dalej, gdyż przed chwilą wybiegł Paweł. Na przełęczy wszyscy kierowcy mikrobusów chcą nas podwieźć, ale mówimy że jutro. Dzisiaj już tylko 10 km i damy radę. Po zejściu z asfaltu przechodzimy do marszu. Idziemy obok starego cmentarza. Mijamy ekipę przed nami i 4 pozycję zachowujemy już do końca zwiększając tylko przewagę (jak się okazało na mecie).

Biegnę raźno, jest lekki wiaterek, co raz oglądam się i gdy partner jest za daleko staję aby wyszedł przede mnie. Do mety coraz bliżej. Kolejne oznakowania pokazują 1.15 oraz 0.45 h. Konrad nabiera sił i chce łamać 12 godzin. Jeżeli chcesz to możemy. I tak nasza współpraca przebiega coraz lepiej. Jednak przed samą meta ponosi mnie. Już na szosie w Ustrzykach przyśpieszam, finiszuję. Nagle słyszę :
- Bogdan nie mogę. Zostaję i razem wpadamy na metę.

Chciałbym podziękować koledze. Jego upór (biega dopiero 3 lata) doprowadziły mnie do jeszcze jednego nadludzkiego wysiłku, mimo moich 52 lat przebiegłem i przeszedłem ponad 75 km w Bieszczadach w czasie 11.33.25.
Konrad jesteś Wielki – jak ktoś powiedział.

ZDJĘCIA, które robił Konrad będąc na trasie są na stronie biegajznami (forum Południowo-Praskiego Klubu Biegowego).

Następnego dnia trzej młodo upieczeni „Rzeźnicy” (BOP, Konrad i Pytkoszczak) wraz z żonami dokończyli czerwony szlak z Ustrzyk Górnych przez Tarnicę do Wołowatego w 7,5 godziny.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał




Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768