redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [77]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
GrandF
Pamiętnik internetowy
Jestem Lekkoatletą

Panfil Łukasz
Urodzony: 1980-25-10
Miejsce zamieszkania:
17 / 19


2019-11-05

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Historia jednego biletu (czytano: 2830 razy)

 

Są w życiu priorytety. Frazes popularny, ale prawdziwy. Mając rodzinę, pracę, pasję, hierarchia jest właściwie oczywista. Mając prawie 40 lat wiesz czego chcesz. W każdym razie wiesz bardziej niż 20 lat temu. Połowę życia temu coś tam wiedziałeś, wydawało Ci się, że jesteś dorosły i "sam se" będziesz decydował co dla Ciebie najlepsze. I dzisiaj "sam se" decyduję będąc przekonany, że najważniejsza jest rodzina, a później praca, która w moim przypadku jest równocześnie pasją. Niektórzy ludzie uważają, że praca/pasja jest dla mnie ważniejszą. Ludzie mówią różne rzeczy. A ja ludzi słucham, bardziej niż kiedyś. Słucham tych mądrych. I jeżeli oni mówią, że jest inaczej niż mi się wydaje to biorę to pod uwagę. Słuchanie ludzi jest najbardziej fascynującym słuchaniem z możliwych. Nawet bardziej niż ulubiona muzyka. A ta jest dla mnie ważna.

Dzisiaj mój gust muzyczny jest "multiinstrumentalny". Słowo, które lubię, którego używam często komentując imprezy sportowe w odniesieniu do zawodników wszechstronnych, które usłyszałem jako dziecko większe, w odniesieniu do Mike"a Oldfielda. Jako, że słucham ludzi, słucham też tego czego Ci ludzie słuchają. W związku z tym tej muzyki jest dużo, takiej nawet, o której lata temu nie pomyślałbym, że nie zrani moich uszu.

Te lata temu nie ranił mnie tylko Depeche Mode. Mówiąc wprost - byłem straszną konserwą muzyczną. Słuchałem tylko i wyłącznie ich. Czterech facetów w czarnych skórach i białych spodniach. Mimo, że jest ich trzech dla mnie zawsze czterech. DM słuchał mój brat, że autorytet sportowy pisałem tutaj pewnie wielokrotnie. Ale ostatecznie fascynację depeszami ugruntował mój kolega klubowy Paweł, który w 1995 roku dał mi posłuchać "Black Celebration" na swoim discmanie, rzeczy w tamtym czasie mało osiągalnej. Paweł zawsze wyprzedzał stan posiadania rówieśników i dysponował gadżetami będącymi marzeniem każdego nastolatka. Na marginesie - podczas mistrzostw Polski młodzików w roku 1993 uplasował się na 1000m oczko wyżej od wciąż aktualnego rekordzisty Polski w biegu na 800m, Pawła Czapiewskiego.

Fascynacja Depeche Mode przenikała każdą płaszczyznę mojego młodzieńczego życia. Zasypiałem przy "Waiting for the night", z najbardziej odjazdowych imprez z moim przyjacielem Bartoszem wracałem nucąc "Never let me down again", a młodzieńcze miłości wyrażałem tekstem "Somebody". Kto DM zna ten wie o czym piszę.

Ale dziś mam 39 lat i 10 dni. Za 2 godziny dzień więcej. I słuch mam bardziej chłonny. I ze wstydem muszę przyznać, że o DM czasami zapominam. Kiedy miałem 39 lat i 8 dni jadąc autostradą A4 nie wiedzieć jakim kluczem przypomniał mi się utwór grupy Orchestral Manoeuvres In The Dark - Walking On The Milky Way. I od tych dwóch, za chwilę trzech dni wciąż tego słucham. A jeśli OMD to i Depeche Mode. Dlaczego? Ano dlatego, że OMD było supportem Depeche Mode podczas ich najsłynniejszej trasy koncertowej zwieńczonej koncertem "101".

No i lecę od 3 dni z tym utworem, który ludziom niezmiennie kojarzy się z batonikiem. W 4 wersie tekstu pada: "kiedy miałem 21 lat cały świat należał do mnie". Z perspektywy czasu wydaje mi się, że 18 lat temu też mi się tak wydawało. Że należy do mnie. Bo w końcu gruntowałem wspomnianą dorosłość. Nieporadnie, nie do końca samodzielnie, i niekoniecznie właściwie, bo plan piramidy priorytetów przekazany mi przez ludzi mądrzejszych odczytałem do góry nogami. Jeśli zaczynasz budowę od czubka to masz gwarancję, że w końcu pod ciężarem spraw odłożonych na później, ten czubek wbije się w glebę, a następnie zapadną się poszczególne piętra piramidy łącznie z podstawą, od której powinieneś zacząć.

Dla mnie tym czubkiem był sport.

Sport czyli pasja. O ile ta pasja nie przysłania całego świata człowiek jest bezpieczny. Ale kiedy zaczyna wypełniać każdą wolną chwilę i zalewać myśli można stracić grunt pod nogami. A sport pasją jest szczególnie niebezpieczną. Piękną, ale niezbyt wdzięczną. W drodze do obranego celu można wykonać wszystko tak jak należy. I nie ma gwarancji, że nawet aptekarsko realizując założenia osiągnie się zamierzony efekt.

Najdotkliwiej odczułem to właśnie w roku 2001. Przerobiłem całą uciążliwą zimę. W zupełnej samotności, ciemnościach i wietrze w twarz. I w treningu i w codzienności. Matematyka ilości w dzienniczku treningowym jest najlepszym dowodem perfekcji wykonywanej pracy. Kolejne tygodnie odpychania stopami zaśnieżonych ścieżek, zlodowaciałego asfaltu i błotnistych, odrzańskich wałów we Wrocławiu kończyły się doskonale skrojoną liczbą kilometrów: 103, 118, 119, 119, 120, 118, 125, 127, 118, 114, 106, 107, 100, 143. Jakościowo też trening realizowałem według założeń. Nie zwróciłem jednak uwagi, że był to trening wymęczony. Dobry, ale bez błysku jaki towarzyszył mi rok wcześniej. I właśnie ten rok wcześniej odwrócił mi wspomnianą piramidę. Bo było dobrze, nawet świetnie. Bo na 20 startów zanotowałem jeden słaby, a w 13 na bieżni 9 razy poprawiałem rekordy życiowe. Parafrazując słowa Jurka Kukuczki przed ostatnią wyprawą na Lothse, mógłbym wtedy powiedzieć - "dlaczego rezygnować z marzeń skoro idzie tak dobrze?". Nie zrezygnowałem. I bardzo dobrze, bo z marzeń rezygnować nie wolno. Ale gdzieś tam między realną oceną własnych możliwości, a marzeniami jest mgła. Zamiast włączyć halogeny jechałem przez nią na światłach mijania. No i się zgubiłem.

16 kwietnia czyli jakieś 3 tygodnie przed pierwszym startem zaczęło boleć mnie kolano. Bardzo niewinnie. Początkowo sądziłem, że uciskają mnie szwy materiału okalającego moją nogę. Dwa dni później kolano przestało chcieć się zginać. A, że nie wierzyłem, że się nie chce to chciałem je zginać jeszcze bardziej niż zazwyczaj żeby udowodnić sobie, że nic mi nie jest. A, że zginałem je w kierunku Baraniej Góry i innych szlaków Beskidu Żywieckiego, tym bardziej zostało uszkodzone.

Miesiąc przerwy. Krioterapia, laser i inne zabiegi. Świat mi się zawalił. Błądząc we mgle świat wali się szybko. Katowałem pół roku po to żeby przesunąć się w długodystansowej hierarchii z tła na nieco bardziej wyraziste pozycje, a tu nic. Nic. Po miesiącu zacząłem truchtać, ale nie o truchtanie chodziło. Był środek maja. Ludzie startowali, bili rekordy życiowe, a ja zamulałem szóstki po 5:20 na kilometr. W czerwcu ból ustąpił zupełnie i rzuciłem się na bodźce treningowe jak dziecko, które nie potrafi pływać do głębokiego na 6 metrów basenu. Utonąłem w pierwszym starcie. W drugim zacząłem opadać znikając w czarnej toni, a w trzecim dotknąłem dna.

Od dna zawsze można się odbić. Próbowałem, ale brakowało mi tchu i sił. W lipcu miesiąc spędziłem na najdłuższym zgrupowaniu sportowym w Słubicach. I już było lepiej, bo matematyka w dyscyplinach wymiernych jest w stanie w czytelny sposób określić dyspozycję. Cyfry treningowe miały się jednak nijak do tych, które zapisywałem na zawodach. O kontuzji prawie zapomniałem, ale co chwilę coś mnie fizycznie uwierało. A to jakieś mrowienie w łydce, a to nieznaczny ból w stopie, albo najbardziej nieznośny odcisk w historii 20 lat mojego biegania. Kilka wpisów temu chyba o nim wspominałem. Moja stopa wyglądała na przeciętą na pół od strony podeszwowej. Niby tylko odcisk. Ale zabliźniający się 2 miesiące i bardzo bolesny.

Ale jedziemy dalej. Zaczęło być jakby lepiej. Sprawdzian na 2000m w Szklarskiej Porębie prowadzony przez Tomka Lewadnowskiego w 5:41. Dziesiąte miejsce na młodzieżowych mistrzostwach Polski w biegu na 3000m z przeszkodami z nareszcie życiówką. Poprawioną co prawda o 85 setnych, ale zawsze.

Po tym "wyczynie" trwającym 9 minut, 29 sekund i 22 setne odpoczywałem w domu słuchając stacji radiowej pod nazwą "Radio Konin". A tam nagle dźwięki "Master and Servant" mojego Depeche Mode. Okazało się, że wspomniane radio serwuje kilkugodzinny quiz dotyczący wiedzy na temat DM. W trakcie audycji padło z 10 pytań dotyczących mojej supergrupy. Na koniec tegoż prowadzący powiedział - "pierwszą osobę która dodzwoni się do nas i odpowie prawidłowo na zadane pytania nagrodzimy biletem na zbliżający się koncert Depeche Mode w Warszawie". Pytania były dla mnie banalne oprócz ostatniego. Ostatnie brzmiało - "w jakiej lokalizacji odbędzie się koncert". Nie wiedziałem, ale zadzwoniłem. Z dziecinną lekkością odpowiedziałem na 9 pytań, strzelając na 10-te - "na Służewcu". "Wygrał Pan bilet na Depeche Mode, odbiór w siedzibie stacji Radio Konin".

Wow! Mam bilet na DM. Sprawa o tyle ważna i wielka, że wcześniej Depeche Mode byli w Polsce tylko raz, w roku 1985. Niebywała okazja, aby ich zobaczyć i posłuchać na żywo! Dalej - bilet posiadał również mój najlepszy przyjaciel Bartosz, również wielki fan DM. Pisałem o spełnianiu marzeń. Jednak się spełniają. Koncert Depeche Mode z najlepszym przyjacielem.

Ale... Koncert miał być grany 2 września 2001. A ja w ten dzień miałem startować w biegu na 1500m na... mitingu okręgowym w Poznaniu. Niby dylemat. Z perspektywy ważności wydarzenia, żaden. Ale ja już wiedziałem, że decyzja podjęła się sama. Że jadę na miting okręgowy. I pojechałem. Przesiadając się w Koninie z autobusu w pociąg odebrałem bilet na DM w siedzibie stacji radiowej. Miałem go w ręku, ale nawet przez moment moja dłoń nie drgnęła. Nie zawahałem się który bilet wsadzić w tylną kieszeń - ten do Poznania, czy ten na Depeche Mode.

"II miejsce w biegu na 1500m z czasem 4:08.23 (OK!)"

Taki wpis widnieje w moim dzienniczku. Bieg w totalnej szarówce, padającym deszczu, stawce liczącej 8 zawodników. Sekundę i 15 setnych od rekordu życiowego. Biorąc jednak pod uwagę cały ciężki sezon stwierdziłem, że "OK". Wynik mizerny. Tydzień później na mitingu również okręgowym w Łodzi, pobiegłem 4:08.11. Niemal identycznie. Można zatem powiedzieć - po co mu było to bieganie tydzień wcześniej, rezygnacja z koncertu ukochanej grupy, jeżeli w Łodzi pobiegł to samo. Mógłby mieć w kolekcji wspomnień i ten wynik i koncert Depeche Mode.

Niby tak. Ale to jest właśnie pasja. Niezrozumiały magnes. Niezrozumiała fascynacja. Niezrozumiałe decyzje.

Bartosz też na koncert nie pojechał. Jego argument był chyba bardziej rzeczowy. Dostał bilet od siostry przyjaciela, który zginął 2 tygodnie wcześniej i stwierdził, że nie zasługuje na to żeby być na jego miejscu.

Dzisiaj decyduję o sobie bardziej. Mam pasję, mam pracę, mam rodzinę. Moją największą pasją są moje dzieci. Mój Syn jest fanem Dawida Podsiadło i lubi lekką atletykę. I jeżeli za 10,5 roku zapyta mnie - "Tato co mam wybrać, koncert Dawida Podsiadło, czy miting okręgowy w Poznaniu?", odpowiem - "rób to co kochasz najbardziej".

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


benek (2019-11-05,19:44): .
orysb (2019-11-18,16:50): A koncert był fenomenalny, najlepszy z kilku na których widziałem DM. Warunki spartańskie, deszcz błoto, niespotykany układ sektorów ale wrażenia niezapomniane. Tym bardziej podziwiam decyzję:)








Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768