redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
  WIZYTÓWKA  GALERIA [41]  PRZYJAC. [95]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
kasjer
Pamiętnik internetowy
miałem szczęście...

Grzegorz Perlik
Urodzony: 1955-11-18
Miejsce zamieszkania: Bydgoszcz
121 / 129


2018-09-09

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
cisza (czytano: 1429 razy)

 

cisza

Na wyjazd do Mierzęcina namówili mnie Magda i Tomek. Biegli tam w zeszłym roku. Podobno fajny bieg, a do tego…. Ale o tym na zakończenie.

Do Mierzęcin daleko, około 180km, a start biegu o 10:00. Proponuję nocleg w okolicy Mierzęcina. Tomek znajduje Winnicę Dębogóra. Będziemy mieli do dyspozycji domek. My, czyli Mada i Tomek z małym Rafałkiem, Ania i ja.

Do Dębogóry wyruszam w piątek po pracy. Dojeżdżam do celu już po zmroku. Z głównej drogi nawigacja kieruje mnie w polną drogę. Coś chyba nie tak. Dzwonię do Tomka, bo oni już dojechali do celu. Tomek tłumaczy, ale mam wrażenie, że jestem na bezludziu. Tylko lisy po drodze biegają. Zauważam rowerzystę. Pytam o winnicę. „Ale o którą panu chodzi? Mierzęcin czy Dębogóra. ” Dębogóra – odpowiadam, i dodaję – w Mierzęcinie to ja jutro startuje w biegu. „Ja też” - i już mam pomoc. On wsiada na rower, ja jadę za nim. Po chwili dojeżdża Tomek swoim samochodem.

Jadę za Tomkiem. Opuszczamy wieś, jedziemy polną drogą. Ciemno, żadnych oznak życia w zasięgu wzroku. Nawet jednego psa, który by zaszczekał, obojętnie czym. Po ok. 1,5km jest dom właściciela, Holendra, a obok nasz domek. Jest woda, jest światło, domek ładnie urządzony. Tylko cywilizacji wokoło nie widać.

Kolacja, a do kolacji wino z winnicy właściciela domku. Dobre wino. Przy nim rozmawiamy do 23. Czas spać.
Magda, Tomek i Rafałek w pokoju na górze, w drugim Ania, a ja na dole. Wygodne, szerokie łóżko. Kładę się. Trochę drażni zapach proszku, w którym wyprano pościel, ale jest to co lubię przy zasypianiu – spokój. Towarzystwa z piętra nie słyszę, za oknem głucha cisza. 5 min – sen nie nadchodzi. 10 min – sen nie nadchodzi, 15 min…. Co jest?! Przecież warunki do spania idealne. Przewracam się z boku na bok. Co mi przeszkadza? Dochodzę do wniosku, że… ta głęboka cisza!. Zaczynam liczyć. Nic to nie daje, mógłbym liczyć do miliona. I wtedy dochodzę do wniosku, że skoro tak drażni mnie ta cisza, to włożę do uszu… stopery! Zawsze zabieram takie, kiedy mam spać w nowym miejscu. Sięgam po nie i zaczynam słyszeć własne tętno i oddech. Spokojne, rytmiczne. Jeszcze na drugi bok i…. zasypiam.

„Było cicho, a ta cisza krzyczała”
Jan Oborniak „Krzyk ciszy” (fikcyjna postać i fikcyjna książka z serialu „ Zmiennicy”)


Rano śniadanie, oczywiście z kawą, która przywiozła Ania. Bo Ania ma jeszcze stary młynek do kawy i mieli nią ziarenka przed samym zaparzeniem. Kawa Ani jest najlepsza!

Po śniadaniu wychodzę z domku zobaczyć, czy rzeczywiście to takie odludzie. Takie jest. Dom właściciela, domek w którym spaliśmy i pole winogron. Ciekawe ile stąd kilometrów do końca świata. Pewnie niewiele.

Ponieważ wino nam smakowało, poszliśmy do właściciela kupić po butelce dla każdego. Holender rozumie i mówi po polsku, tak jak potrafi. Po chwili przynosi kartonik z winami i coś w reklamówce. Daje Ani. „Chczeż preżenta?” W reklamówce melon. „Paszuje ci to?” Bierzemy i tego melona i idziemy do samochodów. Ania jeszcze raz zagląda do reklamówki, pociąga nosem i… „ale on śmierdzi!”. Faktycznie – melon ma dziwny zapach.

Jedziemy do Mierzęcina. Na parkingu dużo miejsca. Idę z Tomkiem do biura zawodów, przechodzimy przez bramę, i… łódzka Manufaktura w miniaturze! Stare zabudowania gospodarcze pięknie odnowione, duże, jakby przemysłowe okna tworzą piękny styl. Dużo zieleni, ułożone chodniki. W głębi widać pałac. Zaskakująco świetnie urządzone miejsce.

Z biura zawodów idziemy na miejsce startu. Spotykam znajomych. To organizatorzy z Citi Trail. Piotr pyta mnie, czy nie chciałbym pobiec testowo w butach firmy Salomon. Nie zabrałem swoich trailowych adidasów, więc po chwili namysłu – wszak na zawodach nie biega się w nowych butach – korzystam z okazji i wybieram parę dla siebie.

W pierwszej kolejności startuje bieg na 12 km. Starują w nim Magda (Rafał w wózku), Ania i Tomek. Tylko ja wybrałem półmaraton. Nasz bieg startuje pół godziny później.

Biegaczy jest niepełna setka. Zaczynam od biegu parkowymi alejami, żeby po kilkuset metrach wybiec na polne drogi. Już wiem, że decyzja o założeniu salomonów była trafna. Droga bardzo piaszczysta.

Staram się nie biec zbyt mocno. Ostatnie kilka dni męczył mnie ból w krzyżu, a i prawe kolano jeszcze dawało jakieś sygnały. Dlatego pierwsze kilometry to raczej kontrola organizmu.

Trasa miejscami dobra, by za chwilę przejść w wertepy będące dziełem dzików. Trudny bieg. Już wiem, że sensownym będzie niektóre podbiegi pokonać marszem, nawet jeśli będę miał siły je podbiec. Wymyśliłem sobie kiedyś granicę wstydu w półmaratonie – czas 2:20 – i taki mam też cel - przybiec na metę przed tym czasem.

Po wodopoju na 5 km kolejne trudy biegu. Trasa miejscami bardzo trudna, ale wtedy nie wiedziałem, że najgorsze przede mną. To był 14 km. Biegniemy u podnóża skarpy i nagle bardzo stromy podbieg (dla mnie podejście) i wbiegamy w bardzo wąską ścieżkę między drzewami. Czasem trudno ją nawet zobaczyć. Potem ta ścieżka obniża się poniżej krawędzi skarpy. Nogi wykręcają się na wszystkie strony. Zaczyna mnie boleć prawe kolano. Przechodzę w marsz ciągły. Każdy kolejny nawet bardzo krótki odcinek biegu mógłby się dla mnie skończyć bardzo źle.

Po jakiś 800 metrach wbiegamy w las. Kolano boli, a droga koślawa. Skupiam się na stawianiu stóp w bezpiecznych miejscach. Tracę kontakt wzrokowy z poprzedzającą mnie zawodniczką. Gdzie ona jest? Po jakiś 300 metrach widzę, że na moją drogę biegacze wybiegają z bocznej drogi. Zrozumiałem, że skróciłem nieświadomie trasę. Głupia sprawa.

Wybiegamy z lasu na szeroką, szutrową drogę. Obok mnie biegnie biegacz z telefonem na ramieniu. Słyszę komunikat „17 kilometr”. A na moim zegarku? 16,7km. Nie, tak nie może być! Zatrzymuję się, w tył zwrot i biegnę z powrotem. Patrzę na zegarek. Po 150 metrach znowu w tył zwrot i kierunek meta. Odrobiłem te skrócone 300 metrów.

Dalsza część biegu to już spokojniejsze kolano, ale też coraz większe zmęczenie. Virtual partner w Garminie pokazuje, że mam około 5 min oszczędności do czasu 2:20. Dam radę.

Wbiegamy znowu do parku. Tym razem wbiegamy do jego japońskiej części. To właśnie ta część, ten japoński ogród był głównym powodem, dla którego zdecydowałem się na wyprawę do Mierzęcina.

Mijamy bramę tori, potem stojący nad wodą czerwony pawilon. Przebiegamy przez czerwony, łukowaty mostek, jeszcze jeden podbieg i jestem na mecie.

To była chyba najtrudniejsza trasa, którą przebiegłem. Po dzisiejszym biegu wiem, że bieganie trailowe nie dla mnie. Nie te lata. I chyba nie tylko dla mnie, bo byłem najstarszym uczestnikiem tego biegu.

Po dekoracjach biegów na 12 km i półmaratonu (półmaraton wygrał Kamil Leśniak, z którym nie widziałem się już bardzo długo) były jeszcze biegi dla dzieci. Możemy już wracać do domu. Przed tym jednak idziemy do japońskiego ogrodu.
Magda, Ania i Tomek czekają na moją ocenę tego ogrodu. Wiedzą, że coś niecoś na ten temat wiem. Teraz już na spokojnie, nie spiesząc się do mety, mogę wszystko obejrzeć. Ogród jest bardzo ładny. To nic, że w bramie tori brakuje jednego, istotnego elementu. To nic, że w stawie nie pływają, tak jakby się chciało, kolorowe karpie koi. To drobiazgi techniczne, nie mające znaczenia dla przyjemności bycia w tym miejscu. Patrzę i podziwiam. Patrzę i wracam wspomnieniami do mojej japońskiej wyprawy. A kiedy docieramy do czerwonego pawilonu wpadam w zachwyt. Przy pawilonie rosną klony palmowe, które w Japonii nazywane są momiji. To między innymi dla nich poleciałem do Japonii. Teraz dotykam z namaszczeniem ich drobnych listków. Jest tych momiji kilka gatunków, a dla mnie każdy piękny i każdy przenosi mnie do wspomnień. Są jeszcze zielone, ale pewnie niedługo zaczerwienią się, jak te w dalekim Kioto, na Arashiyamie.

Moje towarzystwo śmieje się ze mnie, że tak to przeżywam, ale co tam. To moja chwila szczęścia.

W japońskim ogrodzie jest niewiele osób, więc jest cicho. To inna cisza. To nie ta krzycząca z nocy w Dębogórze. To cisza skryta w czerwieni bramy tori, latarni stojącej na wyspie na środku stawu. To także cisza ukryta między drobnymi listkami momiji. To cisza, której czasem szukam i być może w tej chwili słyszałem ją tylko ja. To cisza, której nawet nie muszę mówić, bo ona to wie, że…

miałem szczęście

fot.Tomek


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


sojer (2018-09-10,11:07): Od soboty masz nową ksywę. Momiji. Miło było oglądać Twój zachwyt.








Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768