redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
318 / 338


2018-03-13

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
korzonki (czytano: 642 razy)

 

A miało być tak pięknie, telefony, wywiady, wizyty w zakładach pracy, autografy miały być...
Jeśli grypa miesiąc temu była zgrzytem, który wytrącił mnie na dwa tygle... to teraz dostałem kija w szprychy w przednim kole będąc już jakoś rozpędzonym.

Korzonki, cholerstwo w plecach, które jest chyba najgorszą plagą i zmorą u mnie, niestety znowu powróciło. Rwa kulszowa dopadła mnie w środę, tuż po wyjściu z pracy.

Ostatnio wypisując moje brykania, miałem już przekonanie, że za chwilę wrócę do świetności i zostanie mi deser w przygotowaniach, taki fajny najpiękniejszy okres przed maratonem: 6-8 tygodni największych brykań i harców, czas rozkręcania luźnej łydki i tak dalej.

Miałem w tygodniu coś szybkiego polecieć, żeby w weekend wybrać się do Poznania na szybką dychę (kiedyś Maniacka).
Cóż, pozostały tylko zgliszcza.
Zasadniczo napisałbym, że jestem podłamany, cholernie chce mi się wyć, bo włożyłem spoooro pracy w przełamywaniu różnych dolegliwości fizyczno-mentalnych po drodze, potykając się parę razy i niejako na nowo wychodząc z tego i owego.
Z drugiej strony znowu się czegoś uczę, czegoś dowiaduję o swoim ciele, oraz o tym, że z piękności, powabności i gibkości dwudziestolatka zostało niewiele.

W poniedziałek było bardzo lajtowo pod kątem odczuć po weekendzie. Niedzielne 27km praktycznie czułem, jak zwykłe rozbieganie, ale i tak wybrałem się na saunę, niejako już standard w poniedziałki. Nie czułem jakiś dolegliwości poza zmęczonym tyłkiem od siedzenia w pracy ;)

Wtorek, był kluczowy w świetle dalszych wydarzeń.
Wtorek ostro się kręciłem i garbiłem w pracy. Kolejny raz się na tym złapałem, że jak jest sporo pracy, gdzie dość długo siedzę bez przerw, to zaczynam kombinować. Cóż...
Po powrocie z pracki postanowiłem lekko odpocząć, bo byłem trochę wyjałowiony mentalnie jak i przede wszystkim fizycznie. Czułem tyłek. Postanowiłem więc wziąć fona, coś tam poklikać i położyłem się na brzuchu.
Po pół godzinie zmieniłem pozę, ale czułem trochę lędźwie. Tak, niestety, czułem. Kiedyś spać mogłem tylko na brzuchu, inaczej za cholerę nie potrafiłem zasnąć. Po fakapie z plecami 2.5 roku temu wszystko się zmieniło i muszę spać na plecach, inaczej odcinek lędźwiowy czuję mocno. Czasem mniej, czasem bardziej. Czasem staram się robić przeprosty, które no raczej inaczej, niż w pozycji na brzuchu się nie robi (bo na stojąco raczej kiepsko). Przeprosty proponowało mi kiedyś kilku fizjo, po akcji sprzed 2.5 roku właśnie. Z tymi przeprostami jednak miałem przygodę jakoś w grudniu, kiedy po takich przeprostach miałem później problem z prostym wyprostem sylwetki i kilka dni musiałem luzować.

Więc w ten felerny wtorek po poleżeniu sobie godzinkę, przebrałem się i wyskoczyłem na spokojne rozbieganie 14km.
Potem rozciąganko przed chatą, potem w środku. Klasyk - łydy, czwórki, skłon, mięśnie tyłka (zgięta noga na parapet i skłon do nogi), dwugłowe i tak dalej.
Dalej już na macie pompeczek 50, decha minuta z kawałkiem, piesek czy tam ptak - różnie to zwą - jedna ręką i jedna noga na ziemi, reszta do przodu i do tyłu wyciągnięta, potem brzuszki z ugiętymi nogami do kąta prostego, aby plery były zawsze na macie.
No klasyk, kurde balans, nic nie czułem.
Zrobiłem po tym wszystkim motyw z jogi, czy tam pilates, gdzie ręce na bok, leżąc na plecach, nogi podkulone i te zgięte nogi na prawo i potem na lewo. Coś mi strzeliło, a w zasadzie coś puściło. Myślałem, że to zbite kręgi właśnie w lędźwiach.
Dalej dalsze rozciąganie tyłka w postaci podkurczenia nogi i na brzuchu na nią leżenie, potem zmiana stron. Poczułem coś w plecach przy tym. Musiałem jakoś skręcić ciało podczas układania się. Po zakończeniu i wstaniu coś nie bardzo było z wyprostowaniem się.
Mega, ale to mega mnie to zdziwiło, bo to przecież nie są jakieś cyrkowe akrobacje w stylu szpagat, czy wyginanie się jak łuk.

Polazłem pod prysznic, wygrzałem trochę plery, potem od razu przesmarowałem Naproxenem i w sumie jakoś to było. Posiedziałem, coś tam poklikałem do pracy i w necie, polazłem spać. Rano mini jedynie czułem, że przy prostowania coś tam delikatnie czuję. Typowe zmęczeniowe mini odczucie, bez jakieś dramatu. Kurde...

Polazłem do pracy i sporo siedzenia, zdążyłem tylko herbę szybko zrobić i ogień, ostro było, bo masa rzeczy do zrobienia. Standard. Przy wstawaniu czułem już plecy mocniej, co mnie zdziwiło, bo nie wyginałem się jak smarkacz, tym razem. No ale, wylazłem z firmy i jebudu.

Nawet nie wiem jak to opisać, bo uczucie znają chyba wyłącznie ci, których coś takiego dotknęło. Nagły strzał nerwoból. Plery od razu robią się jak z waty, lekki bezwład, ciało próbuje znaleźć od razu pozycję, która nie powoduje podrażnienia, jednak mięśnie od razu są jak makaron spaghetti. Z jednej strony lekki odchył do tyłu i źle, po chwili lekko do przodu i też źle. Prosto źle. Skłon i podparcie o kolana przynosi ulgę, ale tak nie mogę stać, bo czuję, jak plecy powoli też przy takim czymś wymiękają. Walka o pion.
Hitchcock normalnie.
W tej chwili słyszy się od razu tę specyficzną muzykę, jak w kinie widać zmierzającą rękę, która trzyma nóż w stronę kobiety biorącej prysznic, te coraz głośniejsze PII-PIIII-PIIIIII. Dramaturgia, jakby po chwili miał wyskoczyć rekin, a zarazem uczucie, jakby tysiąc par oczu wpatrywało się w Ciebie. Czułem się jakbym był na środku stadionu, jakby się coś działo, jakbym był winny czegoś, ale rozglądam się wokół i jestem na cholernej, pustej ulicy. Nawet nie ma do kogo krzyknąć, aby podleciał i mi pomógł, bo nie mam pewności, czy zaraz nie zląduję do parteru.
Jedną ręką trzymam te plery i tiptopami od razu idę do domu. Na szczęście mam blisko, niecały kilometr, który ciągnie się, niczym 20 km marszu na maratonie z kontuzją... jest cholernie daleko.
Docieram do domu, nie wiem jak ściągam buciory i na czworaka zmierzam do wyra. Wyję z bólu aby się na niego wdrapać i położyć. Leżę.

W głowie mam sajgon, gwiezdne wojny połączone z nalotem na okopy, tryliard pytań i szukanie odpowiedzi - czemu? dlaczego? jak?... czemu znowu mnie?

Najgorsza w tej chwili jest myśl i świadomość pogodzenia się z sytuacją, opanowania wszystkiego i megalomańskie snucie wizji po powrocie, aby znowu móc kiedyś po jakimś wyczynie spojrzeć w lustro widząc swoją facjatę i pomyśleć - pokonałeś siebie. Znowu.
Czasem się zastanawiam - ile jeszcze? czy ja mam jakiś licznik, który już się wyczerpuje?
Czasem też myślę, że mam jakiś cholerny gen autodestrukcji - jestem mistrzem w paleniu sytuacji, szczególnie w rozmowach z dziewczynami potrafię wypalić jakimś czymś, lub nic nie wypalić i siedzieć jak mysz pod miotłą. Staram się i szukam wciąż jakiś rzeczy, aby być lepszym, innym, zmieniać się, iść do przodu... jednak najwidoczniej przeginam, nie jestem w stanie czasem wszystkiego kontrolować i wychodzi źle. Kiedyś może to bywało bez mniejszych, lub większych konsekwencji, ale latka lecą i może powinienem, już sam nie wiem, bardziej uważać? Helouł? przecież nie jestem z cukru i porcelany!

Cały dzień to była katorga mentalna, po katordze fizycznej. W głowie przewijało się U2 i "Faraway so close", razem z słodkim brzdąkaniem Depeszów przy "Enjoy the silence", jednak kiedy nastał wieczór i wypadałoby opuścić rolety w oknach... przypomniał mi się Simon i Garfunkel z "Sound of Silence".

Niestety nie było fajnie.
No ale, udało mi się dodzwonić do lekarza rodzinnego i upchać się na następny dzień. Nie byłem pewny czy dam radę się wygrzebać z wyra, ale... grunt, to być pozytywnie nastawionym ;)
Po całej nocce trochę było lepiej do tego stopnia, że po ścianach wylazłem z chaty do czekającej taxy, zrobiłem parę kroków i już byłem w środku w przychodni. Okazało się, że lekarz gdzieś zaginął i muszę poczekać. Zjawił się po pół godzinie, potem pół godziny czekania w kolejce na zaaaaajefajnej drabiniastej drewnianej ławeczce, co było katorgą, no ale doczekałem się.
Doktorem popatrzył, podotykał plery i po oglądzie przepisał prochy (Mydocalam, Diclal i Helicid, który jak wyczytałem służy jak pompa protonowa :))
Od razu skierowanie do neurologa i potem już umówiłem się na wizytę, którą mam w czwartek. Prywatnie już, bo na NFZ bym czekał do wakacji... pięknie, prawda? :)
Obczaiłem już sprawy z Rezonansem co gdzie i za ile, bo na NFZ to znowu kolejki w pizdu, tak pod koniec roku, oczywiście, bo jak inaczej.

Plus tego jest taki, że w końcu zrobię obczajkę z neurologiem mojego kręgosłupa i rezonans magnetyczny, do którego od lat się przymierzam.
Niestety pamiątka po 11 latach strzelectwa swoje zostawiła.



Minęło parę dni i powoli wracam do żywych. Od leżenia dostaję już mentalnie szału, więc staram się trochę chodzić, nie daleko, ale z dnia na dzień coraz śmielej. Przeprosiłem się z kijami od Nordic Walking po chyba 5 czy 6 latach i jak młody moher sobie pomykam w ramach rehabilitacji po parku.
Z siedzeniem nie jest jeszcze najfajniej, bo czuję pośladki i w ogóle dziwnie w nogach, szczególnie w lewej, co dziwne, bo w plerach bardziej bo prawej czuję fakap.
Najważniejsze, że z dnia na dzień jest lepiej.
Zobaczymy co wyjdzie u neurologa, chociaż wyjdzie dopiero po rezonansie, a ten jakoś pod koniec miesiąca wstępnie dopiero możliwy będzie.

Jakbym mógł cofnąć czas na pewno bym nie kombinował z tyloma ćwiczeniami, jednak... idąc tym tropem wkrótce mogą mi i pompki zaszkodzić. Zasadniczo to wiem tyle, co nic.

Do biegania wrócę jakoś na dniach, w sensie jakiś krótki truchcik może na weekend, jak już będę czuł, że wszystko jest stabilne. Odstawiłem prochy i zobaczę na dniach czy jest ok.

Szkoda, bo maraton za 6 tygodni chyba jakoś tak... szkoda, bo zakusy na fajny wynik już miałem. W głowie świeciła się opcja o nazwie "życiówka", no ale... cóż.
Życie.
Smutno tym razem.



Aloha
pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Jarek42 (2018-03-13,20:18): Napiszę - a nie mówiłem? ... jak będziesz miał 50 dych na karku, to dopiero zobaczysz. Chociaż nie jest źle. Niedługo mi stuknie 56, a ja wciąż mam plany na złamanie 20 minut na piątkę na parkrunie. W tamtym roku blisko było.
paulo (2018-03-14,08:12): Piter, jedyne co Ci pozostaje to mieć nadzieję i że to doświadczenie kiedyś na dobre Ci wyjdzie. Trzymaj się
84cantona7 (2018-03-14,08:46): Miałem to samo w 2013 roku. Ból nie do opisania. Ja nawet ruszyć małym palcem nie mogłem. Rezonans wykazał dwie przepuklina w odcinku lędźwiowego. Po objawach wnioskuję, że możesz mieć podobnie. Niestety w moim przypadku pompki, deski i planki powodują nawroty. Fizjo stwierdził, że strasznie obciążają kręgosłup. O dziwo dolegliwości nie mam po 6 weidera , pompki robię ale w seriach po kilkanaście zamiast kilkadziesiąt odrazu.
snipster (2018-03-14,09:01): coś na pewno jest nie tak, ale jest zupełnie inaczej, niż kiedyś - wtedy miałem potwornie spięte plecy, teraz o dziwo są luźniutkie, więc powrót do żywych jest zdecydowanie szybszy. Wyciągnąłem dużą piłę, na niej trochę pasywnego rozciągania co jakiś czas. Kiedyś też miałem zdiagnozowanie, że była to przepuklina międzykręgowa, czy jakoś tak.
Jarek42 (2018-03-15,10:43): Też kiedyś miałem coś podobnego, ale o wiele mniejszej intensywności. Jak coś mi łupnęło w kręgosłupie, to nie mogłem się schylać, a sznurówki musiałem zawiązywać na siedząco. Po kilku dniach przeszło. Kiedyś z kolei tak wykręciłem kark podczas snu, że wstawanie z łóżka zajmowało mi kilka minut. Takie są te kręgosłupy.








Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768