redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA
  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
306 / 338


2017-11-01

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Frankfurt Marathon 2:57:42 - Rydwan w ogniu (czytano: 574 razy)

 

15ty maraton za mną!
...kiedy po biegu po odebraniu rzeczy z depozytu zobaczyłem sms w fonie z godziny 13:00, czułem zadowolenie, ale także i cholerną ulgę
"Piotr Luzynski, herzlichen Glückwunsch zu deiner Leistung! Zielzeit: 2:57:42"
nad nim widziałem także zachowanego sms dokładnie z 26 października 2014 z 13:20
"Piotr Luzynski, herzlichen Glückwunsch zu deiner Leistung! Zielzeit: 3:19:43"

te dwie wiadomości jedna pod drugą w zasadzie oddają sens i cel mojego ambicjonalnego podejścia do tego maratonu ;)
Fakap sprzed 3 lat chodził mi gdzieś w tyle głowy, który przy jakiś koszmarach pojawiał się jak niechciany bąk w zatłoczonym autobusie puszczony przez jakiegoś brzydkiego gościa w ciemnym kapeluszu :p
Chciałem wyrównać rachunki, nie chcąc po prostu przebiec maratonu, lecz go pyknąć na mega powerze, jak to mówią: na pełnej ku..wie :)

Po biegu stwierdziłem, że rachunki z Frankfurtem mam wyrównane!
Mógłbym rzecz metaforą z Admina: Łużyński-Frankurt 1:1


Przed biegiem z pocałowaniem pierścienia bym wziął wszystko <3h, pogoda średnio fajna, ale nie przyjechałem tu się mazać, czy szczypać po gaciach w tańcu. Obawiałem się masakry, jednak kiedy rano wyszedłem z hotelu sprawdzić pogodę to jednak nie było aż tak badziewiasto. Szczerze - spodziewałem się ulewy, a ta na szczęście się skończyła. Rano przy okazji zobaczyłem, że nie wziąłem koszulki, bo podjarany kiepskimi prognozami spakowałem wyłącznie cienki długi rękaw i cienką jak papier koszulkę na ramiączkach. Oba warianty były jednak kiepskie na panującą aurę.
Wybrałem więc wariant "a`la nowicjusz", czyli ubrałem koszulkę z pakietu startowego :)))

Brykając na rozgrzewce czułem jednak, że z tej mąki może być jakiś chleb i spróbuję powalczyć o <3h.

Początek to szał ciał w sporej grupie i wietrzycho... do 10-12km przyjmowałem liście na twarz, niczym Endrju Gołota od Majka Tysona. GPS szalał, więc nie zwracałem uwagi na tempa podawane przez fraglesa, tylko trzymałem się biegowej gardy i wsłuchiwałem się w swoje skomplikowane JA, które niczym Obi-Wan Kenobi powtarzało "zaufaj swoim odczuciom" :)

Było momentami tłoczno. Niezbyt fajnie mi się w tym tłumie biegło. Nie mogłem złapać tego mojego drugiego ja, które swobodnie płynie. Ciągle musiałem na kogoś uważać. Na 8km przede mną jeden gość tak skręcił w bok, że podciął innego, który się wywrócił. Jegomość dość łagodnie to przyjął, szybko wstał i po chwili nawet mnie wyprzedził. Szczerze... ja bym tam chyba się zaklął jak Szewc :)
Trasę coś tam kojarzyłem i wiedziałem, że przed 10km jest trochę pod górę i muszę tam mocno się pilnować.

Początek postanowiłem lecieć na hamulcach. Z jednej strony nie zerkałem na GPS, z drugiej spoglądałem co jakiś czas na tętno, ale tylko tak poglądowo, jakbym zaglądał pod stolik będąc na randce i sprawdzał jakie majteczki ma partnerka ;)
Pogoda na początku była również zdradliwa. Momentami słońce, jednak kiedy pojawiały się chmury to wiatr nakur...iał niemiłosiernie. Podmuchy momentami zatrzymywały w miejscu. Było to irytujące.

Po 10km miałem prawie 43minuty i niby spore straty, jednak... po przetrzymaniu wypuściłem luźną łydkę i wpadłem w trans swobodnego FLOW - byłem tylko Ja i moja przestrzeń... i niczym Tommy Lee Jones w Ściganym podążałem swobodnie do przodu mijając przeróżnych Waszmości i Waćpanny.
Dziwne, ale maraton po niecałej godzinie wydał mi się... NUDNY :)
Atrakcji wokół trasy było co jakiś czas sporo - jakieś zespoły, wydzierający się ludzie, czy dzieciaki poprzebierane i drące japę jak na stadionie. Nie ruszało mnie to jednak.
Byłem niczym zimny drań - skupiony i myślący tylko o celu. Zamieniłem się z jednej strony w robocika, ale z drugiej poczułem w końcu luz biegu. Złapałem rytm, łydka kręciła, a Kinvary8 na stopach stanowiły prawie że jedność z moimi kończynami. Bardzo poloffciałem te buty i w tym momencie karma była chyba na poziomie +10 :)

tempo oscylowało wokół 4:10-4:08, chociaż momentami było i szybciej, co musiałem pacyfikować. Wyprzedzałem, ciągle wyprzedzałem i zjadałem grupkę za grupką.

Półmetek w prawie 1:29 próbując trochę się chować w grupkach, jednak czekałem na Creme-de la-Creme maratonu, czyli ostatnie 12km.
Środkowy odcinek maratonu - jakoś drugą godzinę - wspominam najprzyjemniej. Gdyby maraton miał 30km, to czułem, że mógłbym wypuścić nogi na wzór puszczonej petardy.
Trzymałem się jednak założeń, które wykombinowały moje zwoje mózgowe - chciałem jak najdłużej trzymać się w okolicach poniżej 150HR. Powyżej 153 zaczyna się u mnie już strefa maksymalna, więc wiedziałem, iż im później tam dotrwam, tym końcówka będzie pod większą kontrolą.

Zabawa i mizianie skończyły się w okolicach 27km. Wypiłem drugi żel czując boski gluten spływający do moich wnętrzności - czekając na sens życia z tego wynikający, brnąłem jednak dalej. Ten odcinek był kolejnym niezbyt miłym doznaniem. Tempo spadło, kropiło, wiało momentami tak, że musiałem trzymać mocno zaciągniętą czapkę.
Dogoniłem druga grupkę z Pace`m na 2:59 i wokół nich orbitowałem, niczym nakierunkowany wolny (szybki) elektron.
Słońce, deszcz, wiatr... brakowało tylko spadających pomidorów z niebios, lub względnie bielizny od kibiców niczym na koncertach Backstreet Boys (widziałem kiedyś w TV). Lecieliśmy przez jakieś dziwne osiedla i czekałem tylko na moment, kiedy wpadniemy do miasta.
Miałem nadzieję, że pomiędzy drapaczami chmur i zabudową będzie nieco przyjemniej.

Niestety...
Ostatnie 7km to mordęga... grupki się mocno rozrywały, więc ciagle musiałem mijać i szukać osłony od wiatru i gonić do przodu.
Chciałem podświadomie tylko się doczołgać do mety, jednak walczyłem o czas - stąd parcie do przodu.
Końcówka wśród drapaczy niebios fajna i cholernie traumatyczna dla wyjałowionego łasuchowego ciała, które chciało mety, niczym Ciasteczkowy Potwór piegusków...
Traumatologia wynikała z tego, że wiało momentami niemiłosiernie. Raz jak dmuchnęło prawie mnie zatrzymało w miejscu. Parę razy obok mnie barierkę przesuwało, więc nie były to lekkie zefirki, niczym wiaterek dobry pod narty Małysza.

Dzieliłem tu już dystans na mniejsze odcinki jak tylko mogłem. W pewnym momencie było już tam ciężko, że biegłem od zakrętu do zakrętu, jednak na końcówkę rzuciłem wszystkie rezerwy.

Dyszałem tu jak podczas jakiegoś sexu na kacu, jednak czułem zapach mety... i niczym fetyszysta jarałem się zbliżającym się finiszem w Festhalle.
Ostatni kilos złapany pomiędzy tablicami 41 i 42 w 4:01. Byłem rozpędzony jak Czołg z przepaści. Mijałem ludzi jak rekin szprotki w oceanie.
Seryjnie, momentami wyglądało to jakby oni szli, a ja biegł. Byłem w szoku z tego powodu, ale nakręcało mnie to jeszcze bardziej :)
finisz w tej hali przy laserach, cheerleaderkach, światłach i w ogóle wszystkim... kosmiczny.
Nie wiem która to już była epicka chwila w tym roku, ale ewidentnie polubiłem finisze i od jakiegoś czasu eksploduję emocjami podczas takowej.

Wpadłem na mete uchachany jak bobas... albo jak obrońca Sparty... oczywiście z mini wyskokiem :)
jednak kiedy po chwili moje zwoje myślowe odnotowały lecące w tle Rydwany Ognia... NO KURWA!!! Prawie się rozryczałem (ups) :)))

To uczucie po minięciu mety w maratonie jest warte chyba nawet dobrego sexu, szczególnie po czymś tak ambicjonalnym i udanym! :)


Po odsapnięciu, dostałem medal i foliowy kubraczek. Wychodziło się z hali na teren obok, gdzie były stoły z piciem i żarciem. Open-BAR :)
Wypiłem bez kitu z 8 kubków herbaty. Na trasie piłem po łyczku tylko na 5km i 10km. Później nic. Wypiłem żel na 15km i drugi na 28km.
Później nic, do chyba 38km albo 40km, gdzie wziąłem małego łyczka. Nie czułem jakoś pragnienia podczas biegu.

Tętno - bo tu ciekawa sprawa: średnie z całości 148. Do 4km utrzymywałem jakoś poniżej 140, potem aż do 30km leciałem prawie na stałej intensywności w okolicach 148-150. Po 30km już było pikowanie w górę, bo skończyły się podchody i leciałem już w zasadzie na maxie ;) Zakończyłem na 167 podczas finiszu.
Pod tym kątem wyszło strategicznie jakbym się nazywał Napoleon ;)

Wolniejszy początek ma coś jednak w sobie.

Jestem zadowolony, rachunki wyrównane.
Szkoda tego wiatru, szczególnie w końcówce, bo jednak życiówka była do zrobienia. Może jakbym początek inaczej rozegrał, to i bym się tutaj zbliżył bardziej do PB, jednak i tak wyszło nieźle - jest to mój drugi wynik, przy okazji 5ty poniżej 3h.

Po całym roku problemów ze zdrowiem i w zasadzie trzema kuracjami antybiotykami jestem zadowolony z tego startu, bo nie zanosiło się na to - szczególnie po połówce w Silesii, jednak na treningach czułem i wierzyłem w sens tego, co robię.
Jest klawo!


Wciąż mam tę chwilę zza mety, kiedy opieram się o barierkę łapiąc oddech, ledwo co czując wszystkie kończyny, ale słysząc "Rydwany w Ogniu" Vangelisa czuję, że żyję.



coś dla statystyków

5 km...00:21:33...21:33...04:19
10 km..00:42:46...21:14...04:15
15 km..01:03:25...20:39...04:08
20 km..01:24:20...20:56...04:12
Half...01:28:54...04:34...04:10
25 km..01:45:15...16:21...04:12
30 km..02:06:33...21:19...04:16
35 km..02:27:37...21:04...04:13
40 km..02:48:38...21:02...04:13
netto..02:57:42...09:04...04:08

Half 1 01:28:54
Half 2 01:28:48

place (M/W) 781
place (ag) 145
place (total) 838
time total (netto) 02:57:42
time total (brutto) 02:58:19
Total min/km 04:13



Aloha
pl


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Jarek42 (2017-11-01,15:04): Przypomniał mi się mój maraton w Poznaniu z 2006 roku i 2:57:16. Co podobnie pobiegłem. Ciesz się chwilą bo za kilkanaście lat to będą tylko wspomnienia. Właśnie postanowiłem oprawić dyplom z tamtego wydarzenia w antyramę i przywiesić na ścianę. Chociaż sobie popatrzę.
snipster (2017-11-01,15:25): Jarku, ktoś powiedział, że w życiu należy kolekcjonować wspomnienia, nie rzeczy... więc zbieram wspomnienia :) patrzę też z nadzieją na przyszłość, bo to nie jest moje ostatnie słowo ;)
paulo (2017-11-02,09:13): Była taka książka pamiętam w podstawówce "0:1 do przerwy" :) Ty przed przerwą zdążyłeś wyrównać :) Druga połowa, życzę Tobie, aby się skończyła 2:1 dla Ciebie :) Myślę, że stać Cię na to :) Jeszcze raz gratuluję!
snipster (2017-11-02,09:33): Paulo, Dzięki, ale nie wiem czy to mecz i czy są tu dwie połowy... wszak ilość maratonów jest już większa ;)








Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768